Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

5/10
postaci: 3/10 grafika: 6/10
fabuła: 3/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

5/10
Głosów: 5 Zobacz jak ocenili
Średnia: 4,80

Ocena czytelników

6/10
Głosów: 96
Średnia: 6,32
σ=1,86

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Easnadh)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Tears to Tiara

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2009
Czas trwania: 26×24 min
Tytuły alternatywne:
  • ティアーズ・トゥ・ティアラ
zrzutka

Co powstanie, jeśli do kociołka wrzucimy celtycką mitologię i eroge RPG bez erotyki, a potem nie dość dokładnie wymieszamy? Otóż – bardzo średnie anime fantasy.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

W świecie przypominającym europejskie średniowiecze Boskie Imperium wyciąga swoje pragnące władzy macki coraz dalej i dalej. Tylko nieliczni ciągle mu się opierają. Do tej grupy należy zamieszkujące wyspę Erin plemię Gael. Wśród jego przedstawicieli znajduje się Riannon, córka nieżyjącego już wodza, w której żyłach płynie królewska krew elfów, dzięki czemu ma ona zdolność przewidywania przyszłości. Pewnego dnia, kiedy reszta plemienia, łącznie z jej bratem Arthurem, jest na polowaniu, najwyższy kapłan Imperium porywa dziewczynę. Ma zamiar złożyć ją w ofierze Demonicznemu Królowi Arawnowi, którego pragnie wskrzesić, aby urzeczywistnić swe niecne plany. Gdy Arthur dowiaduje się o wszystkim, biegnie siostrze na pomoc, niestety, przybywa za późno – ceremonia już trwa. Na szczęście okazuje się, że Arawn ma, delikatnie mówiąc, gdzieś zamiary spasionego kapłana i ratuje Riannon, Arthur zaś zabija grubasa. Z wdzięczności Riannon owija szyję demona swoim czerwonym szaliczkiem – oznacza to, że od tej chwili Arawn jest jej mężem i wodzem plemienia. Arthurowi, pierwszemu wojownikowi Gaelów, ten pomysł bardzo się nie podoba, Demonicznemu Królowi nie można przecież ufać. Nic na to jednak nie może poradzić – siostrzyczka się uparła, będzie musiał więc zaakceptować szwagra, tym bardziej, że w przyszłości jego pomoc może być nieoceniona. Porwanie Riannon to bowiem tylko początek przygód plemienia Gael.

Tears to Tiara powstało na podstawie japońskiej erotycznej gry RPG z fabułą przedstawioną w formie visual novel o tym samym tytule. Twórcy anime jako bazę wykorzystali jednak wersję wydaną w 2008 roku na PlayStation 3 (Tears to Tiara: Kakan no Daichi), w której zmieniono projekty postaci i usunięto elementy eroge. Mimo wszystko widać jednak, co było pierwowzorem, albowiem wraz z rozwojem akcji liczba dziewcząt w drużynie powiększa się z odcinka na odcinek, tworząc mały harem.

Fakt, że anime powstało na podstawie eroge RPG, z którego usunięto wstawki erotyczne, moim zdaniem ujemnie odbił się na fabule. Nie żebym była zwolenniczką golizny czy fanką hentai, ale prawdą jest, że po obejrzeniu całej serii mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż nie mam pojęcia, o czym ona tak naprawdę jest. Na początku (kiedy co odcinek dostajemy nową dziewoję) wygląda jak zwyczajna haremówka, w której fabuła jest na drugim planie. Potem zaczyna się dziać coś bardziej konkretnego, a widz ma wrażenie, że anime będzie koncentrowało się na walce o wolność z Imperium. Nie, moi kochani, to też jest zmyłka. Mniej więcej w połowie serii nagle pojawia się wątek dwunastu Duchów, w którym dużo czasu zajmuje przybliżenie widzowi przeszłości Arawna, i jest on ciągnięty aż do ostatniego odcinka, a motyw walki z Imperium zostaje porzucony, żeby sobie gdzieś gnił w kąciku. Oglądając Tears to Tiara odniosłam jednak wrażenie, że tak naprawdę anime pokazuje, w jaki sposób kiedyś wojownik dbał o kondycję: przez całe dwadzieścia sześć odcinków Arthur i reszta bandy biegają (razem lub oddzielnie) tam i z powrotem, to tu, to tam, od czasu do czasu powalczą z tym, kto się akurat pod miecz nawinie, i ot, to wszystko. Czasem tylko bohaterowie robią sobie przerwę na jedzenie, aby zregenerować energię: a to krabikiem­‑gigantem zakąszą, a to pieczone jabłko z Avalonu ugryzą, a całość mocną gorzałką popiją. Gdyby twórcy skupili się na jednym z dwóch głównych wątków (walka z Imperium albo walka z tym drugim, magicznym wrogiem) i ciągnęli go przez całą serię, być może byłoby lepiej, osobno prezentują się one bowiem wcale nie najgorzej (wyjąwszy różne ciekawe albo tragiczne idiotyzmy, ale te właśnie idiotyzmy są cechą charakterystyczną Tears to Tiara i trzeba na nie albo przymknąć oko, albo spojrzeć z dystansu i traktować jako element komediowy, bo inaczej można się załamać). Z kolei ci z widzów, którzy po ekranizacji eroge spodziewali się dużej ilości fanserwisu, poczują się bardzo rozczarowani. Pomimo obecności wielu przedstawicielek płci żeńskiej zwyczajnie go nie ma, no, wyjąwszy kusy strój Morgan i fragment dojenia krowy przez Llyr (ale tak po prawdzie nawet to mało fanserwisowe było). Nie uważam tego za wadę, bo za nachalnie pokazywaną kobiecą golizną nie przepadam, ale każdemu według gustu jego.

Bohaterów, jak w każdym RPG, jest dużo. Niestety, nie są oni mocną stroną anime. O ile fabuła jest średnia, o tyle postaci są jeszcze gorsze. Ogólnie mogę określić ich (z czterema wyjątkami) jako bandę mniej lub bardziej irytujących debili. Arthur jest głupawy, jego siostra Riannon to idiotka, której rola polega na powtarzaniu w kółko „Nii­‑sama!” i „Arałuuuun­‑sama!” (tak, to jest przykład języka walijskiego w wydaniu Japończyków; niestety – nie najstraszniejszy przykład). Morgan, najlepsza wojowniczka zaraz po Arthurze, jak się nie obżera i nie upija, to wrzeszczy i wymachuje łukiem i strzałami (przez przyzwoitość nie nazwę tego strzelaniem), a Ogam, który ma niby robić za wszechwiedzącego mędrca, w rzeczywistości rzadko służy naprawdę przydatną radą i głównie chichoce, co zresztą brzmi jak atak gruźliczego kaszlu. Wśród elfek w drużynie mamy same oryginały: niezdarną kawaii elfkę wodną, elfkę kopalnianą (!), która wygląda jak pokurcz w idiotycznej czapce i od twórców dostała takie cechy, jakie zwykle w fantasy daje się krasnoludom (no ale krasnoludy nie są loli, więc nie ma ich co wciskać do haremu), oraz drugiego pokurcza­‑obojnaka, który z czasem okazuje się jednak płcią żeńską z gatunku elfów handlujących. Nie zabraknie także schematycznych bohaterów Złych i Knujących, którzy oczywiście muszą albo cierpieć na przerost ambicji, albo być sadystami, albo szaleńcami śmiejącymi się obłąkańczo (i w tym przypadku mamy reinkarnację Dilandau z Vision of Escaflowne). Jak już wspomniałam, w miarę sensownych postaci są zaledwie cztery sztuki. Pierwszą jest główny bohater, czyli Arawn. Na tle całej pozostałej bandy słabowitych na umyśle sprawia wrażenie całkiem inteligentnego i czasami zdarza mu się błysnąć świadczącą o ironicznym poczuciu humoru uwagą. Dobrze prezentuje się także Octavia, zdolny i honorowy żołnierz Imperium, jedyna postać żeńska, która wzbudziła we mnie sympatię. Polubić można także Taliesina, tajemniczego barda, o którym dość długo nie wiadomo, kim tak naprawdę jest i po czyjej stronie stoi. Ostatnim z „wybrańców” jest dobrotliwy i mądry starzec, pojawiający się w ostatnich odcinkach. Trudno jest powiedzieć coś o relacjach między postaciami. Bo chociaż Riannon się czerwieni, a Arawn z rzadka ją obejmuje, to naprawdę niełatwo jest (aż do ostatniego odcinka) dostrzec między nimi jakiekolwiek oznaki prawdziwej miłości. Z kolei Arthur co prawda jest w stosunku do siostry po bratersku zaborczy, jednak ze strony Riannon jej kontakty z bratem ograniczają się zazwyczaj do powtarzanych dość często okrzyków „Nii­‑sama!”. Jedyne realistycznie wyglądające relacje dotyczą tych związanych z Octavią, ale podejrzewam, że w dużej mierze jest to zasługa samej Octavii i jej zrównoważonego charakteru.

Wspomnieć należy też, że twórcy zarówno gry, jak i anime, pełną garścią czerpali z mitologii, głównie celtyckiej (a także trochę z historii Wysp Brytyjskich). Nie było to jednak zapożyczanie podparte wiedzą i logiką. Za to „czerpanie pełną garścią” jest sformułowaniem jak najbardziej trafnym – ktoś po prostu sięgnął po encyklopedię mitologii celtyckiej, chwycił garść imion i nazw, na chybił trafił wrzucił do gry/anime i zamieszał. Nie uważam się za ekspertkę, tym niemniej nie będę ukrywać, że tematykę tę lubię i się nią interesuję, a reakcją na pierwszy odcinek Tears to Tiara była biegająca mi w głowie jak oszalała myśl: „Ratunku! Gwałcą! Zgwałcili mi mitologię celtycką!”. Boskie Imperium to oczywiste odwołanie do Imperium Rzymskiego, lud Gael i Brygantowie to odpowiedniki podbijanych przez nie plemion celtyckich. W anime pojawiają się też takie nazwy, jak: Avalon, Anwnn (wymowa Japończyków jest w tym przypadku doprawdy komiczna – „Anuubun”), Londinium, Wyspa Erin, Albion, Kocioł Odrodzenia i Dyrnwyn. Prawdziwa zgroza rozpoczyna się jednak wtedy, gdy zaczniemy rozpracowywać postaci i ich imiona. Arthur ma siostrę Riannon, oboje są potomkami Pwylla (tak naprawdę Rhiannon była małżonką Pwylla; kim był Artur, chyba wszyscy wiemy), a Morgan z kolei to biegająca półnago łuczniczka, a nie potężna czarodziejka. Z Arawna, boga zaświatów, zrobiono demonka w czarnym płaszczyku i z krzaczastymi brwiami, Llyrowi zmieniono płeć i zamieniono go w kawaii dziewuszkę (a na dodatek, o zgrozo, Japończycy strasznie kaleczą jego imię i wymawiają je „Słill”; jak widać, język walijski, w którym od święta pojawia się jedna samogłoska, nie jest najlepszym wyborem przy tworzeniu anime). Najzabawniejszą wpadką jest natomiast Ogam, który ma wybitnego pecha i nazywa się jak celtycki alfabet, bidulek. Takich „smaczków” jest jeszcze sporo, ale nie będę się dłużej rozpisywać, bo i nie każdego musi to interesować.

Co do strony graficznej w anime – nie mogę powiedzieć, że mnie zachwyciła, do perfekcyjnego dopracowania było jej daleko. Nie była jednak beznadziejna, tła były dość różnorodne, a projekty postaci kolorowe, ale nie bijące po oczach. Co do samych strojów, czasami dość idiotycznych, to pretensje trzeba chyba mieć przede wszystkim do twórców gry na PS3. To z ich winy Arthur biega w dziwnej zbroi, która odsłania mu brzuch, Morgan jest praktycznie goła (że też jej nie zimno…), a Riannon ma na głowie czapkę identyczną z tą, jaką miał Lelouch w Code Geass: Hangyaku no Lelouch R2, tylko bez oczka i dzyndzelka (za to Octavia nosi taki dzyndzelek, tylko czerwony, jako kolczyk). Największym koszmarem i ukłonem w stronę głupich schematów są chyba służące elfki w Avalonie, które oczywiście muszą być ubrane w uniformy meido, bo inaczej przecież nie wypada. W jednej sprawie muszę oddać Tears to Tiara sprawiedliwość – walki przedstawione w anime nie polegają na technice „miecz do góry, kokodżambo i do przodu”, błysk sugerujący cięcie mieczem, czarny ekran, trup wroga leżący pod krzakiem, koniec pojedynku. Może nie są aż tak zapierające dech w piersiach jak te w Seirei no Moribito, tym niemniej żadnego przyciemniania ekranu nie ma, bohaterowie robią uniki, kręcą młynki włóczniami i machają mieczami, sypią się iskry z krzyżujących się kling i leje się krew (od czasu do czasu). Minusem jest tu zdecydowanie styl strzelania z łuku Morgan, który swoją prędkością i celnością bije na głowę wszystkie te cuda, których dokonywało każde filmowe wcielenie Robin Hooda i wygląda wprost śmiesznie, jeśli nie tragicznie. W środku serii można zauważyć pewien wzrost poziomu grafiki – kreska jest nieco ładniejsza, a ruchy ust postaci są o wiele lepiej dostosowane do wypowiadanych kwestii. Trwa to jednak tylko przez kilka odcinków, później animacja wraca do początkowej formy.

Ścieżka dźwiękowa jest, moim zdaniem, najmocniejszą stroną Tears to Tiara. Opening Free and Dream, śpiewany przez Suarę, jest całkiem miły dla ucha i energiczny, a animacja mu towarzysząca i przedstawiająca wszystkie postaci w anime, jest ładnie wykonana i dynamiczna (moim ulubionym i naprawdę nieźle wyglądającym fragmentem jest moment, kiedy walczący z wrogami Arthur i Arawn przerzucają między sobą jabłko). Endingi są trzy: dwa wykonane przez Airę Yuuki, z tym, że pierwszy, Blue Sky, True Sky, jest dość monotonny, w moim wrażeniu „wyjęczany” (i ma nużącą animację), drugi natomiast, Weeping Alone, brzmi lepiej, a w tle prezentowane nam są ładnie wykonane plansze przedstawiające bohaterów. Trzeci ending, memory Suary, pojawia się w odcinku ostatnim – jest to typowa, trochę smętna romantyczna ballada, która służy jako tło do natchnionego ględzenia i sielankowych obrazków z życia bohaterów. Tym jednak, co najbardziej mi się podobało, była muzyka instrumentalna będąca tłem dla wydarzeń – naprawdę postarano się, by dużo utworów melodyką przypominało muzykę celtycką, a według mnie najbardziej z nich udanymi w tym duchu są: krótka melodia towarzysząca każdej zapowiedzi następnego odcinka oraz utwór, który możemy usłyszeć podczas pojedynku pod koniec jedenastego odcinka.

Pod postaci podkłada głos grupa dobrych, całkiem znanych seiyuu i jak dla mnie z jednym wyjątkiem są oni świetnym wyborem. Wyjątkiem owym jest Yuuko Gotou, czyli Riannon – słodki, cieniutki głosik, od razu kojarzący się z Mikuru z Melancholii Haruhi Suzumiyi, jeszcze pogłębił ogólne wrażenie bezmyślnej i bezużytecznej idiotki. W pozostałych rolach możemy usłyszeć: Touru Ohkawę (Roy Mustang z Full Metal Alchemist, Death Scythe z Soul Eatera) jako Arawna, Rie Tanakę (Chii z Chobits, Lacus Clyne z Mobile Suit Gundam Seed) jako Octavię czy Mai Nakaharę (Nagisa Furukawa z Clannad, Rena Ryuuguu z Higurashi no Naku Koroni Kai) jako Morgan.

I tak się teraz zastanawiam, co napisać w podsumowaniu. Teoretycznie mogłabym Tears to Tiara skrytykować bardziej, jako że bezcelowość i chaotyczność momentami bardzo schematycznej fabuły oraz debilizm bohaterów wybitnie działały mi na nerwy. Z drugiej jednak strony jestem świadoma, że obiektywnie patrząc, anime posiada jednak pewne zalety, na dodatek mimo woli w pewien sposób przywiązałam się do tej serii. Mówiąc krótko: serię, owszem, można obejrzeć, ale niekoniecznie warto. Tears to Tiara niczego nowego do świata anime nie wnosi (poza nauczką, aby Japończycy na drugi raz nie babrali się w walijskich nazwach i imionach). To tylko ot, taka niewymagająca przygodówka fantasy z kilkoma sympatycznymi bohaterami na krzyż, niedopracowaną, ale miejscami dość ciekawie poprowadzoną fabułą i niezłą ścieżką dźwiękową.

Easnadh, 7 października 2009

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: OLM, White Fox
Autor: AQUAPLUS
Projekt: Izumi Hoki, Masahiko Nakada
Reżyser: Tomoki Kobayashi
Scenariusz: Touko Machida
Muzyka: Takayuki Hattori