Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

7/10
postaci: 5/10 grafika: 4/10
fabuła: 5/10 muzyka: 2/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 2 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,00

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 394
Średnia: 7,92
σ=1,66

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Eire)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Dragon Ball Kai

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2009
Czas trwania: 97×24 min
Tytuły alternatywne:
  • ドラゴンボール改
Tytuły powiązane:
Widownia: Shounen; Inne: Magia, Supermoce
zrzutka

Jeszcze raz to samo. Szybciej, mocniej, ale czy lepiej? Zapraszam na wycieczkę sentymentalną.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Chudi X

Recenzja / Opis

Na początku była manga. Potem serial animowany. Potem kolejny i jeszcze jeden. Po drodze filmy, gry, zabawki, tysiące fanów na całym świecie i trudny do wyjaśnienia fenomen. Japońska kreskówka opuściła krajowe podwórko i rozpoczęła triumfalny marsz przez świat.

Trudno racjonalnie wyjaśnić popularność tej serii. Wbrew powszechnemu mniemaniu przed Dragon Ballem anime bywało na Zachodzie emitowane i lubiane – ale to właśnie ten tasiemiec wprowadził słowo „anime” do powszechnej świadomości (oraz dał początek wielu stereotypom). Młodszym fanom często trudno zrozumieć, dlaczego seria o rozwleczonej, pełnej dziur fabule i topornych charakterach porwała ich starszych kolegów. Akcja pełznie powoli do przodu, rozwój postaci właściwie nie istnieje. Zwłaszcza ciesząca się niegdyś największą popularnością seria Dragon Ball Z jest obecnie trudna do oglądania. Część z tych wad ma swój początek w mandze, ale wiele z nich to efekt kręcenia serialu niemal równocześnie z powstawaniem komiksu. Dlaczego by więc nie przerobić popularnej serii, by uczynić ją strawniejszą dla starych wyjadaczy i przyciągnąć nowych fanów? W końcu mimo upływu lat, dochody przynoszone przez tę markę wciąż pozostawiały inne serie daleko w tyle. Nieco ponad dwadzieścia lat od zakończenia oryginalnej serii Z fanom sprezentowano wersję „odświeżoną” i „poprawioną”. Jeszcze raz zebrano starą obsadę, nagrano dialogi i muzykę, od nowa narysowano sekwencje czołówki i zakończenia. Premierze towarzyszyły najdziwniejsze plotki i fantastyczne domysły, a wydarzenia związane z emisją okazały się równie ciekawe, jak seria sama w sobie. Gotowi na wycieczkę do czasów RTL łupanego?

Jak każda dobra seria, Dragon Ball Kai zaczyna się lepiej niż obiecująco. Trzęsienie ziemi to za mało – w pierwszej scenie widzimy kosmicznego tyrana niszczącego planetę, której mieszkańcy od jakiegoś czasu działali mu na nerwy. Na chwilę przed wielkim wybuchem jeden z obrońców ma wizję – jego syn, niemowlę wysłane na podbój odległych planet, pomści swoją rasę. Piękna supernowa i akcja przenosi się na Ziemię. Trzy minuty streszczenia dwudziestu lat życia owego niemowlęcia, czołówka i zaczynamy właściwą akcję. Bohater znany jako Son Goku nie ma pojęcia o swoim dziedzictwie. Dobroduszny i wesoły osiłek cieszy się życiem przykładnego męża i ojca. Nie wie jeszcze, że przeszłość, której nie pamięta, upomni się o niego w wyjątkowo brutalny sposób. Już niedługo na zawsze porzuci spokojne życie, wplątany w kosmiczną wojnę, o jakiej nikomu na Ziemi nawet się nie śniło.

Wspomniałam już o atmosferze plotek i domysłów towarzyszących premierze Kai, które podzieliły środowisko fanów. Jak zawsze w takich przypadkach niewielka grupka przeciwna była wszelkim zmianom, większość zaś z nadzieją czekała na odświeżenie ulubionego serialu. Po zakończeniu emisji fanowski światek kipi emocjami, a recenzentka próbuje pozbierać myśli, które w tym momencie dalekie są od jednoznacznej oceny.

Zacznę od rzeczy najprostszej do omówienia, czyli tempa. Każdy, kto pamięta oryginalną serię, musi przyznać, że jej znakiem firmowym były walki rozciągnięte do granic absurdu. Akcja pełznąca w tempie ślimaka denerwowała już w czasie pierwszych emisji, a dziś sprawia, że serii Z praktycznie nie da się oglądać bez przewijania dłuższych fragmentów. Chyba wszyscy zgodzą się, że skrócenie przeciągających się scen wyszło całości na dobre.

Drugi aspekt skracania wywołał więcej kontrowersji – wycinanie „wypełniaczy”. W imię szczytnej idei „zbliżania do mangi” cięto wszystko, co na jej kartach się nie znalazło. Znaj proporcjum, mocium panie – zakrzyknie niejeden starszy fan. Wyleciała z hukiem jedna z krótszych sag, poleciały odcinki i wstawki czysto komediowe, wyrzucono wreszcie wątki krótko i sensownie wzbogacające serię. Młodzi fani nie mają się czego bać – zabieg ten nie spowodował zauważalnych dziur – ale Czytelniku, jeśli widziałeś oryginalną „Zetkę”, to mogę zapewnić, że na pewno nie znajdziesz tutaj przynajmniej jednej rzeczy, którą lubiłeś.

Akcja omówiona, wypada wspomnieć o postaciach, ale nie ma się tu chyba nad czym rozwodzić. Wiem, że zostanę za to żywcem zjedzona, ale spójrzmy prawdzie w oczy – Dragon Ball to rąbanka, a jakiekolwiek ślady rozwoju postaci to raczej pobożne życzenie fanów, zwłaszcza w sytuacji, gdy w imię walki z wypełniaczami powycinano szczupłe tło, jakie istniało w oryginalnej serii. Nie znaczy to, że nie można polubić bohaterów, czy sympatyzować z nimi, ale miłośnicy niuansów i grzebania w psychologii nie mają tu czego szukać.

Teraz proszę wycieczki sentymentalnej omówimy fatum, które zawisło nad Dragon Ball Kai i nadało mu ostateczny kształt. Można dyskutować, na ile serial spełnił oczekiwania fanów, ale na pewno nie zadowolił producentów. Informacje na temat liczby odcinków wydzielane były skąpo, ale szybko stało się jasne, że serial nie dociągnie do końca historii pokazanej w Dragon Ball Z. Pytanie „ile sag pokryje” zmieniło się „czy skończą tę zaczętą”. Na około miesiąc przed zakończeniem pojawiły się pierwsze informacje o 98 odcinkach. Tygodniowa przerwa w nadawaniu zmniejszyła tę liczbę o jeszcze jeden odcinek. Ostatecznie Kai pokrywa dwie z trzech zasadniczych sag (Freezera i Komórczaka). Nie jestem wielką fanką sagi Boo i nie mogę powiedzieć, bym specjalnie czekała na pojawienie się Kosmicznej Galarety, ale świadomość, że na skutek nieudanych kalkulacji dostałam twór mocno niekompletny, jest bardzo frustrująca.

Odczucie to pogłębia finał serii, sprawiający wrażenie pisanego na kolanie, byleby zamknąć to i mieć za sobą. Co zabawne, koniec tak naprawdę nie został ogłoszony, a trzecią serię odłożono na św. Nigdy. Jedynym światełkiem w tunelu jest niespodziewany sukces tej produkcji w USA, który pozwala części fanów mieć nadzieję na powtórzenie przypadku Big O, gdzie popularność w Ameryce zaowocowała kolejnym sezonem. Osobiście jednak trudno mi w to wierzyć.

Opisywanie muzyki zawsze było dla mnie dużym problemem, ale w tym wypadku łatwo będzie uzasadnić mi niską ocenę. Endingi są zwyczajnie nijakie, a muzyka towarzysząca fabule sprawia wrażenie pozmienianej na siłę – byleby sprzedać więcej CD. Nie mogę sobie przypomnieć ani jednej sytuacji, kiedy zmiana przysłużyła się wydarzeniom na ekranie, za to scen zepsutych przez muzykę było całe mnóstwo. Na pochwałę zasługuje jedynie czołówka Dragon Soul. Melodyjne nawiązanie do Dan Dan Kokoro zostało na tyle dobrze przyjęte przez fanów, że studio wychodząc naprzeciw oczekiwaniom, zaserwowało dalszy ciąg gry „Jaka to melodia”. Pojawiające się w tle „nawiązania” do znanych piosenek i ścieżek dźwiękowych filmowych hitów są tak wyraźnie, że pod koniec serii, po paru mętnych wyjaśnieniach ze strony producentów powrócono do sprawdzonych melodii serii Z.

Jako stara fanka nieraz narzekałam na jakość grafiki i niedostatki animacji w Dragon Ball Z. Jak wszyscy narzekacze, zostałam ukarana sekwencją openingu w „odświeżonej” wersji. Komputerowa grafika rodem z gier ma się do reszty serii jak pięść do nosa, a ja do dziś zastanawiam się, jaki był jej cel? Przekonanie naiwnych fanów, że ktoś coś naprawdę zmienił? O grafice reszty serii niewiele napiszę – stara kreska sprzed ponad dwudziestu lat, może w odrobinę lepszej jakości niż to, co serwowano nam na RTL7, doprawiona poprawkami jak z koszmaru przeciwnika cenzury. W ciągu tych kilkunastu lat obyczajowość bardzo się zmieniła i o ile nikogo nie gorszą już telewizyjne serie ocierające się o porno, tak nagle zaczęły ludziom przeszkadzać krew, papierosy oraz alkohol.

Zamiast tradycyjnego podsumowania napiszę tu małe wyjaśnienie. Jestem fanem z pokolenia Dragon Ball. Byłam jedną z tysięcy wciągniętych przez tę serię w świat animacji. Zbierałam naklejki, rysowałam portrety Vegety w serduszkach i walczyłam, by w podwórkowych zabawach odgrywać rolę Bulmy. Choć nie mogę z czystym sumieniem stawiać tego tytułu obok najbardziej lubianych przeze mnie anime, mam do niego gigantyczny sentyment. Nie wszystkie zmiany proponowane w Kai przypadły mi do gustu, ale ostatecznie 97 odcinków obejrzałam z dużą przyjemnością. Owszem, w recenzji sporo narzekałam, ale nie są to wady odstraszające od serii starszego stażem widza. Dla fanów, którzy przygodę z anime zaczęli od RTL7, Kai to miła wycieczka sentymentalna – trudno oczekiwać, by po ponad dziesięciu latach wzbudzała podobne emocje, jak oryginał, ale pozwala w skondensowanej formie na przypomnienie tego, co bawiło nas w Dragon Ball.

Nie jestem pewna, na ile seria spełnia zadanie przyciągnięcia młodych fanów, ale optymistycznie zakładam, że zdołała je udźwignąć. Mimo zakończenia produkcji w Japonii, poza jej granicami serial radzi sobie zaskakująco dobrze – w chwili, gdy to piszę, seria odniosła już spory sukces w krajach anglojęzycznych, a swoją premierę miała wersja hiszpańska w Ameryce Łacińskiej. Ze względu na ten specyficzny aspekt pozwolę sobie na małą prośbę – jeśli ktoś, dla kogo Kai było pierwszym podejściem do świata Dragon Ball czyta te słowa, niech podzieli się wrażeniami i zrecenzuje serię z punktu widzenia nieskażonego sentymentem.

Eire, 27 kwietnia 2011

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Toei Animation
Autor: Akira Toriyama
Muzyka: Kenji Yamamoto