Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 7/10 grafika: 3/10
fabuła: 6/10 muzyka: 6/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

6/10
Głosów: 13
Średnia: 5,62
σ=1,39

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Avellana)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Master Mosquiton '99

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 1997
Czas trwania: 26×25 min
Tytuły alternatywne:
  • マスターモスキートン'99
Tytuły powiązane:
Postaci: Uczniowie/studenci, Wampiry; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Japonia; Czas: Współczesność; Inne: Magia
zrzutka

Nastolatka i wampir w żywiołowej komedii z rodzaju, jakiego już dzisiaj się nie spotyka. Stara, nie bardzo dobra, za to nieodparcie sympatyczna seria.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Inaho Hitomebore na pierwszy rzut oka jest po prostu chodzącym ideałem. Poważna, odpowiedzialna licealistka, wybitna uczennica, celująca we wszystkich przedmiotach i wysportowana, obiekt podziwu wszystkich dziewcząt w szkole. Skromna i doskonale wychowana, chociaż jest dziedziczką ogromnej fortuny rodu Hitomebore, a sama szkoła stanowi własność jej dziadka. O czym taka dziewczyna mogłaby więc marzyć, jeśli nie o prawdziwej… prawdziwej… Prawdziwej górze forsy, rzecz jasna, bo kochanych pieniędzy nigdy za wiele! Panna Inaho po godzinach szkolnych robi wszystko, aby rodzinny majątek pomnażać z jak największym zyskiem, a jeśli może przy tym skorzystać z pozostawionej jej w spadku przez którąś praprzodkinię księgi czarnej magii, to czemu nie? Tym bardziej, że tajemnicze wydarzenia na całym świecie oprócz paniki na giełdach oznaczają, że przebudził się On. Starożytny przedstawiciel Mroku, wcielenie Ciemności, prawdziwy wampir, potężny Alucard von Mosquiton, z którym rzeczona praprzodkini zawarła niegdyś pakt i który był jej sługą. (Tropicielom plagiatów wyjaśniam – manga Master Mosquiton jest o rok starsza od Hellsinga, ale anagram pewnego imienia nie wydaje się w ogóle szalenie oryginalnym pomysłem). Korzyści z takiego podwładnego są niezaprzeczalne, więc Inaho jest zdeterminowana, aby powtórzyć wyczyn szanownej protoplastki. Tym bardziej, że wampir jest pod ręką, obudził się właśnie na terenie jej szkoły i przystąpił do pożywiania się uczennicami (co innego może robić wampir w żeńskiej szkole?).

Pokonanie potwora, strzeżonego przez dwójkę podwładnych, władających mocami ognia i lodu, nie jest proste, ale dla Inaho nie istnieją przeszkody, jakich nie pokonałaby w drodze do pieniędzy. Jednak w całym zamieszaniu pojawia się wątek znacznie bardziej interesujący niż wyłączność na wywiady z wampirem: w ręce bohaterki trafia klejnot, będący „kluczem” do magicznego artefaktu, zwanego o­‑part. Co robi ten artefakt, nie jest jasne, ale z zapisów w magicznej księdze wynika, że ma szanse przynieść posiadaczowi krociowe zyski. To chyba przesądza sprawę, nieprawdaż? W ten sposób szkoła Inaho zyskuje nowego nauczyciela historii, a sama Inaho – towarzysza w jej wyprawach przez magiczne wrota, mających na celu odnalezienie jedynego, oryginalnego o­‑part. Względnie czegokolwiek innego, co da się zamienić na brzęczącą gotówkę. Trudno, niech będzie, że zdradzam za wiele: w krótkim czasie kadra nauczycielska wzbogaci się jeszcze o wilkołaczkę pracującą jako wuefistka, oraz Franky'ego Neggera (coś jakby potwór Frankensteina o urodzie Schwarzeneggera) jako nauczyciela biologii. I jedno jest pewne, nikt (z widzami włącznie) nie będzie miał czasu, żeby się nudzić.

Niemal cała pierwsza połowa serii utrzymana jest w jednolitym klimacie szalonej komedii, parodiującej z zapałem z jednej strony klasyczne horrory, a z drugiej – równie klasyczne filmy przygodowe. Jeśli miałabym tę część do czegoś porównać, byłyby to parodystyczne „wypełniacze” z cyklu Slayers – co prawdopodobnie jest powodem, dla którego tę serię od razu polubiłam. Nie da się też ukryć, skoro przy tym jesteśmy, że w porównaniu z Inaho Hitomebore Lina Inverse sprawia wrażenie altruistycznej paladynki… Taka bohaterka może się łatwo wydać antypatyczna, bo naprawdę myśli wyłącznie o pieniądzach, ale jednocześnie nie potrafiłam jej nie polubić. Może sprawił to niespożyty entuzjazm nastoletniej łowczyni skarbów, może odpowiednio wykorzystany potencjał komediowy, a może – niewykluczone – kontrast z uduchowionymi animowanymi dziewczątkami, które akurat ostatnio zaszły mi za skórę. W każdym razie Inaho wraz z rozbrajająco opiekuńczym i rozsądnym Mosquitonem tworzą jeden z najbardziej udanych duetów, jakie zdarzyło mi się widzieć na ekranie. W dodatku sporo poprawiono w stosunku do dość nieudanej, wcześniejszej serii OAV – wyrzucono cały wątek „kosmiczny”, zamiast tego pakując bardziej pasujące do konwencji demony, zlikwidowano fanserwis i podkręcono gagi, zadbano też o większą spójność ukazywanej w retrospekcjach historii Mosquitona z jego aktualną sytuacją.

Nie po raz pierwszy jednak zauważam pewną cechę wspólną scenariuszy, nad którymi pracował Satoru Akahori. Zawierają one sporo dobrych pomysłów, ale z zupełnie nieznanych przyczyn sprawiają wrażenie niedopracowanych w szczegółach. W efekcie wspomniany wcześniej klucz do o­‑part po prostu spływa bohaterce z nieba w pierwszym odcinku – a to dobra próbka sposobów rozwiązywania kłopotliwych wątków w dalszej części. Zaskoczyło mnie przejście w następującej w połowie serii kulminacji w inny klimat. No dobrze – można się było spodziewać, że seria spoważnieje, ale nagle wymieniono chyba Inaho na inny model, wrażliwej dziewczyny, której głównym zmartwieniem jest uczucie, jakie Mosquiton żywi do dawno zmarłej ukochanej. Nie powiem, oglądało się to nawet fajnie, ale nie byłoby trudno wsunąć we wcześniejsze odcinki chociaż kilka scenek, które uwiarygodniłyby jej zachowanie później. Druga połowa serii jest bardziej mieszana: obok odcinków czysto komediowych pojawiają się trochę poważniejsze, przede wszystkim wprowadzona z wdziękiem szarżującego nosorożca seria retrospekcji dotyczących poszczególnych postaci. Wbrew pozorom to też nie są złe odcinki – zawierają wystarczająco dużo komizmu, żeby nie odstawać, a pozwalają bliżej przyjrzeć się bohaterom. Nieźle wypada sama końcówka, wystarczająco dramatyczna jak na tego typu serię, ale przy tym nie popadająca w przesadny patos i tragizm. Innymi słowy, odpowiednie zamknięcie lekkiej przygodowej komedii.

Przeciętną w sumie fabułę wyciągają bardzo udane postaci. O Inaho już pisałam, Mosquitona trzeba usłyszeć (Takehito Koyasu!), żeby docenić jego urok, ale dzielnie im sekunduje obsada drugoplanowa. Najmniej wyraziście wypadają podwładni Mosquitona, czyli Yuki (śnieg) i Honou (płomień). Owszem, trafia się trochę dobrych gagów z ich udziałem, w sumie jednak są trochę za bardzo bierni i swój udział w wydarzeniach ograniczają do stania z boku i czekania, aż im się powie, co powinni robić. Przy tym (poza poświęconym im odcinkiem retrospekcji) nie przejawiają praktycznie cech indywidualnych – zawsze są traktowani łącznie i trudno coś powiedzieć o ich charakterach. Nie raczono też wyjaśnić, dlaczego czasem (ale nie zawsze) używając mocy transformują się w dorosłe postaci, na co dzień mając postać dzieci. Jednak Wolf Lady i Franky Negger stanowią duet niemal tak udany, jak główna para bohaterów. Na szczególną uwagę zasługuje tu wilkołaczka, nie tylko z powodu jej niezwykle atrakcyjnych kształtów. Nie została ona bowiem sprowadzona do chodzącego fanserwisu – to wyjątkowo udany egzemplarz pełnokrwistej kobiety z kręgosłupem (nie mylić z babą z jajami). Szkoda, że ją także dopada problem niespójności scenariusza, objawiającej się mało wytłumaczalnymi zmianami w charakterze i stosunku do innych (szczególnie do Inaho). Sam Franky ma mniej do zagrania, ale w zestawieniu z całą resztą zespołu sprawdza się doskonale. „Czarne charaktery” są zgodnie z zasadami gatunku mroczne, złe i chcą zagłady ludzkości. Głównym Złym jest dawny rywal Mosquitona, Saint Germaine, któremu towarzyszy powabna Camille (tutaj, w odróżnieniu od OAV, nie łączy jej nic z tytułowym bohaterem). Nie należy po nich oczekiwać oryginalności, ale swoje role wypełniają bardzo dobrze.

Grafika natomiast znajduje się nie tylko znacznie poniżej dzisiejszych standardów, ale i poniżej średniej dla czasów, kiedy powstawała ta seria. Do twarzy z wydłużonymi, wygiętymi w górę nosami trzeba się przyzwyczaić – gorzej, że nawet na zbliżeniach te twarze są po prostu krzywo narysowane i kompletnie asymetryczne, do tego stopnia, że oczy potrafią mieć różny kształt. Mosquiton nie miał chyba być ucieleśnieniem bishounena (nawet w obrębie tej serii trafiają się bardziej od niego przystojne egzemplarze), ale lekką przesadą jest bezustanne deformowanie jego głowy, która w skrajnej postaci zaczyna przypominać z profilu strączek fasoli. Przy takich błędach na pierwszym planie szkoda nawet mówić o tłach – nie są złe, ale zachwycać nie miały, stanowią po prostu jakąś tam scenografię. Pochwalić za to muszę coś innego. Proporcje pań trudno nazwać realistycznymi, zbyt są „po animowemu” wydłużone. Jednak proporcje piersi do sylwetki są bardzo dobre – trochę za duże, ale mieszczące się w granicach rozsądku u Wolf Lady i zdumiewająco kształtne u Inaho. Inna rzecz, że ponieważ seria pozbawiona jest praktycznie fanserwisu, okazji do przypatrywania się tym elementom raczej nie ma. Muzyka istnieje, nie zasługuje na większą uwagę, chociaż dość spodobały mi się obie piosenki – Power of Love w czołówce i Chizu ni Nai Mirai przy napisach końcowych (Yuka Imai, seiyuu Inaho, wyraźnie w porównaniu do OAV poduczyła się śpiewu, albo dostała mniej wymagający utwór). Obie są trochę kiczowate, ale dokładnie takie, jakie bywały stare piosenki w anime – czyli takie, jakie w tego rodzaju serii być powinny.

Master Mosquiton '99 ma trochę scen świetnych, w sumie jednak trudno mi nazwać to anime bardzo udanym. Na pewno stanowczo odradzam je wszystkim widzom wychowanym na nowych seriach, dla których czasy przed rokiem 2000 to animowana prehistoria. Nawet gdyby mieli docenić fabułę, odstraszy ich przestarzała, niskobudżetowa grafika, całkowicie różna od tego, co oferują dzisiejsze pozycje z podobnej półki. Jest jednak pewna grupa odbiorców, głównie starszych, którzy do tych właśnie starych serii, z czasów, kiedy moé nie zdobyło jeszcze świata, a każda energiczna i zdecydowana bohaterka nie musiała obowiązkowo być typem tsundere, mają spory sentyment. Ta seria, dzisiaj praktycznie zapomniana, ma szansę im odpowiadać jako przedstawicielka starego typu komedii, które obecnie całkowicie już wyszły z mody. Dwa­‑trzy odcinki powinny wystarczyć, żeby ocenić, czy uda się na tyle polubić bohaterów, aby przymknąć oko na niedoskonałości scenariusza i strony wizualnej. A także – czy w ogóle jeszcze nas to śmieszy.

Avellana, 20 maja 2009

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Sotsueizo, TV Tokyo
Autor: Hiroshi Negishi, Satoru Akahori
Projekt: Kazuya Kuroda, Takahiro Kishida
Reżyser: Hiroshi Negishi, Kunitoshi Okajima
Scenariusz: Sumio Uetake
Muzyka: Osamu Tezuka (kompozytor)