Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 9/10 grafika: 8/10
fabuła: 8/10 muzyka: 5/10

Ocena redakcji

8/10
Głosów: 4 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,50

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 171
Średnia: 7,23
σ=1,58

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Eire)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Dragon Ball Z: Kami to Kami

Rodzaj produkcji: film (Japonia)
Rok wydania: 2013
Czas trwania: 85 min
Tytuły alternatywne:
  • Dragon Ball Z: Battle of Gods
  • ドラゴンボールZ 神と神
Tytuły powiązane:
Widownia: Shounen; Pierwowzór: Manga; Inne: Supermoce
zrzutka

Koty są złe! Awantura o budyń! Dragon Ball żyje i ma się dobrze!

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Hagane no

Recenzja / Opis

Recenzja na podstawie wydania rozszerzonego.

Nie było może tak dobrze, jak się spodziewali widzowie, ale na pewno lepiej niż się obawiali. Może nie było to spektakularne zmartwychwstanie, ale udana reanimacja, przywracająca krążenie nieco oklapłej marce. Po paru próbnych balonach na przebitych numerach rejestracyjnych powstał film. Zupełnie nowy, taki, żeby bez wstydu można było pokazać go w IMAX­‑ach. Jak zwykle przy starych seriach, należało zachować ostrożność. Autor oryginału nawet się ucieszył i powiedział, że daje błogosławieństwo, jeśli zachowają humor i ducha oryginału (cokolwiek miało to znaczyć). Z drugiej strony fani chętnie zobaczyliby coś nowego. Byleby nie zbyt nowego, bo się spłoszą i uciekną. Jeden scenariusz już poleciał do kosza.

Serii zdecydowanie brakuje bishounena – takiego, żeby nadał się na śniadaniówkę czy torebeczkę. A skoro myślimy już o damskiej części widowni – koty zawsze się sprawdzą, wszyscy lubią koty. Co do reszty – nobliwi panowie i panie w eleganckich kostiumach pochylili się nad wykresami rankingów popularności z internetowych wyszukiwarek – trzeba poprzydzielać im role i czas ekranowy. Z całą powagą ustalano, kto ma się przytulić, kto zaśpiewa, kto się pokłóci, kto dostanie supermoc, a kto lanie na kolanie. Spuszczone ni mniej, ni więcej, tylko przez rzeczonego kota. Czego tu brakuje… wyjdzie w praniu. Dzwońcie do „Weekly Shounen Jump”, mamy dla nich wiadomość na pierwszą stronę.

Miałam pisać o filmie, ale nic nie poradzę na to, że powyższa wizja wryła mi się w mózg i pchała się pod palce, ilekroć zasiadałam do pisania recenzji. Zresztą o czym mam pisać we wstępie, o założeniach fabuły? Jak nie znacie serii i tak nie zrozumiecie, o co chodzi, poza tym, że pobili się, a potem przestali. Film nawet nie udaje, że skierowany jest do kogoś poza starymi fanami, którym wystarczy parę zdań wstępu. Telegraficzne streszczenie, że jesteśmy po zakończeniu serii Z i przebitka na zafrasowane buźki Najwyższych. Bogowie wyczuwają zakłócenia w mocy. A uniwersum Dragon Ball to takie miejsce, gdzie jedyne, co może zrobić wszechmogący, to zadzwonić po bohaterów. Kłopoty za 3…2…1… Gdzieś w ciemnej świątyni Bóg Zniszczenia o kociej mordce otwiera jedno oko. Która godzina i gdzie jest śniadanie? Czy zrobił porządek z tymi małpiszonami? Nudne takie były, a gotować nie umiały zupełnie. A poza tym jest głodny. I chyba trochę się nudzi. Na Ziemi Bulma kusi los, czyli urządza urodziny. Widzowie i bohaterowie winni się nauczyć, że popijawa u pani wynalazczyni to proszenie się o kłopoty. Ale zanim przejdziemy do bitki, dostaniemy sporo humoru, o który prosił Toriyama, i właściwie wszystko, co fanom do szczęścia potrzeba.

Pisząc trzy lata temu recenzję pierwszej części Dragon Ball Kai byłam co najmniej sceptyczna względem wykrzesania czegokolwiek ze starej marki. Trzy lata później, po dwudziestu paru odcinkach drugiej części i filmie kinowym mogę z radością powiedzieć, że chyba się myliłam. Dragon Ball żyje i ma się doskonale. Zgromadzenie bohaterów na przyjęciu nie jest niczym nowym – podobny zabieg widzieliśmy w odcinku specjalnym z 2009 roku. Krótki filmik nie wykorzystał na szczęście w pełni potencjału tego konceptu – na szczęście, gdyż dzięki temu w Kami to Kami można było rozegrać go jeszcze raz, z o wiele większym budżetem i – mam wrażenie – z lepszymi pomysłami. Zamiast serii gagów plus doklejona bijatyka fani dostali bowiem spójną od początku do końca, pełną humoru historię. Piszę to z całą odpowiedzialnością – Kami to Kami jest autentycznie zabawne. Bez pseudośmiesznych majtczanych gagów, za to z dużą dawką humoru sytuacyjnego. Powiem więcej – twórcom udało się świetnie zmiksować humor Dragon Ball i wszechobecne w „Zetce” poczucie, że świat jest o jeden wybuch od zagłady. Wisienką na torcie niech zostanie fakt, że udało się wprowadzić nieco napięcia do finałowej walki i zaprezentować zakończenie, jakiego nie każdy się spodziewał. Niemała sztuka jak na film będący w zasadzie interquelem.

Tyle o fabule, a jak tam nasi ulubieńcy? Kto ma ochotę na małe bingo? Goku – je i bije (się). Jego syn ostatecznie pogodził się z losem wielkiej chmury, z której nic nie będzie – niegdyś kreowany na następcę ojca ma wszystkiego jedną scenę, w której robi z siebie idiotę, w dodatku w tym głupim kostiumie. Videl wyszła za mąż i straciła charakter, jej tatuś błaznuje, Bulma się panoszy, Chi­‑Chi martwi o dzieci, Piccolo śpiewa, młodsze dzieci wkurzają, o – gang Pilafa mi mignął, do Smoczych Kul tędy…! Wybaczcie, ale wizja komitetu produkcyjnego odmierzającego popularność i czas sama się nasuwa. O, przywołali smoka, BINGO! W nagrodę panie dostaną sceny z Księciem Wszystkich (Sześciu) Sayian. Oj, widać, kto przoduje w statystykach wyszukiwania.

Dobrze wiedzieć, że nie jestem jedyną fanką Vegety. Bezrobotny i bezdomny książę, żeby nie jeść za darmo chleba ziemskiego, zatrudniony został jako barometr – obserwujcie go uważnie, bo jak nikt umie pokazać kogo i jak bardzo należy się bać. Jeszcze lepiej widzieć, że w paru krótkich scenach udało się uchwycić rozwój postaci, na który tak długo czekałam. Jeszcze pod koniec Dragon Ball Z dumnemu księciu Sayian zdarzało się tęsknić za czasem krwi i pogardy. Teraz zaś widzimy, że gotów jest zrobić z siebie pośmiewisko, byleby tylko odsunąć niebezpieczeństwo od swojej nowej rodziny. I że można obrażać jego, jego ojca i planetę, ale ręce precz od żony. I jest śmiesznie, wzruszająco, ale jednocześnie jakoś nieswojo, jakby całe towarzystwo siedziało na czynnym wulkanie.

A wszystko przez jednego chudego kota. Albo Boga Zniszczenia, jak kto woli. Kot jaki jest, każdy widzi – nawet nie tyle zły, co humorzasty i kompletnie nieprzewidywalny. Łakomy, leniwy, nielubiący hałasu i tych, co mu podpadną, nawet w drobiazgach. Można się z nim pobawić, byleby nie głaskać pod włos. Że rozbija planety? To jego praca, gdyby nie on, to jak miałyby się tworzyć nowe? Żeby tylko jeszcze nie robił tego dla kaprysu… Fandomowy mem szybko podsumował motywacje Głównych Złych – Freezer chciał rządzić, Cell zabijać, Buu niszczyć, a Beerus chciał budyniu. Z jednej strony autentycznie zabawny, z drugiej reakcje bohaterów i parę scen, w których pokazuje swoją moc, dobitnie świadczą, że miły to on może być, ale do czasu. Drugą postacią nową okazał się wspomniany bishounen o imieniu Whis. O ile Beerus awanturuje się, je i śpi, jego pan Niania/Sekretarz/Kamerdyner zajmuje się głównie jedzeniem. Świat może walić się i palić, a niebieskooki marzyciel pałaszuje kolejne smakołyki drobnymi kęsami, z takim apetytem, że widz musi włączyć pauzę i skoczyć do kuchni. Radziłabym mieć na niego oko w czasie seansu… mniam, mniam, pyszne paszteciki, gdzie to ja skończyłam…. Dacie tego pana więcej? Ładnie proszę.

Komitet produkcyjny spisał się dobrze, choć nie na medal. Co poszło nie tak? Nowa filmowa transformacja wydaje się zupełnie zbędna – nie dość, że deus ex machina, to tak naprawdę mogłoby jej nie być. W sumie zmarnowano pewien koncept, ale to nie boli aż tak bardzo, transformacje to rzecz tania w tej branży. Z drobnych uwag nie spodobała mi się sugestia pewnego dziecięcego zauroczenia. Grafika? Ja ma pisać o grafice? Co mogę napisać poza tym, że jest po prostu śliczna? Patrzcie dzieci, co może dać umiejętnie użyta komputerowa grafika. Może to nie Miyazaki, ale jakie ładne tła! A finałowa walka – cudo, chowają się wszystkie inne. Ach, żeby zobaczyć to w kinie… Sprawą dość kontrowersyjną były projekty postaci. Już na szczęście nie tak plastikowe, jak w odcinkach specjalnych, ale nieco bardziej zaokrąglone niż w serii telewizyjnej. Większości zmiana posłużyła (Videl w qipao wygląda naprawdę ślicznie), ale pojawiający się na chwilę mały Vegeta zupełnie nie przypadł mi do gustu. Ja wiem, że wypełniacze z anime są nieważne, ale oddajcie mi kanciastego pięciolatka, tego misia­‑pysia możecie sobie wziąć. Muzyka – coś tam jest. Piosenki niezbyt zapadają w pamięć, choć melodie w tle dobrze podkreślają nastrój chwili.

Drobne wady nie przysłoniły mi jednak większego obrazu – w tym filmie coś się zaczęło dziać. Poprzednie kilkanaście produkcji starało się nie wchodzić w drogę serii. Tu, dzięki błogosławieństwu Toriyamy, pojawiło się coś na kształt pączkującej nowej fabuły. Nawiązano do pewnych produkcji i pomysłów, inne delikatnie skierowano poza nawias. Biorąc pod uwagę zapowiedziane nowe filmy i fakt, że Toriyama zaczął chętnie odpowiadać na fanowskie pytania związane ze światem Dragon Ball, daje to nadzieję na dalszy rozwój marki.

Oglądać? Oglądać. Chociażby po to, by ustosunkować się do internetowych opinii wahających się od pełnych radości peanów do oskarżeń o zbrukanie dzieciństwa i gwałt na wspomnieniach. Szczerze mówiąc, sama podchodziłam do Kami to Kami jak pies do jeża – przecież niespecjalnie lubiłam nawet stare filmy spod szyldu Dragon Ball. Tymczasem seans wciągnął mnie do tego stopnia, że zapomniałam o herbacie. Zresztą nie tylko ja. Eksperyment przeprowadzony na nielosowo wybranej próbie znajomych dowiódł, że bawić się na nim mogą nie tylko wyjadacze, ale także ludzie, którzy gdzieś, kiedyś, odliczali czas do kolejnego odcinka.

Eire, 7 grudnia 2014

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Toei Animation
Autor: Akira Toriyama
Projekt: Akira Toriyama, Tadayoshi Yamamuro
Reżyser: Masahiro Hosoda
Scenariusz: Akira Toriyama
Muzyka: Norihito Sumitomo