Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

2/10
postaci: 2/10 grafika: 8/10
muzyka: 7/10

Ocena redakcji

6/10
Głosów: 12 Zobacz jak ocenili
Średnia: 5,58

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 252
Średnia: 6,52
σ=2,15

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Piotrek)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Aldnoah.Zero

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2014
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • アルドノア・ゼロ
zrzutka

Chłodny rycerz mimochodem ratuje z opresji księżniczkę wrogiego królestwa. Drugi rycerz chciałby być na jego miejscu, ale ma problemy z fatum.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Zapewne wielu z Was do przeczytania poniższego tekstu skusiła skrajnie niska ocena przy nim widniejąca. Skąd wzięła się ta nota? Cóż, czynników, które skłoniły mnie do takiego właśnie podsumowania Aldnoah.Zero było wiele, a większość powodów postaram się wyjaśnić poniżej. Bez wątpienia największą trudnością okazał się fakt, że zostałem postawiony przed wymogiem skwitowania połowy serialu, co samo w sobie jest mało rozsądne, gdy na horyzoncie jawi się kolejne dwanaście odcinków i wszystko jeszcze może się zdarzyć. Ponadto oceny punktowe uważam za zbędne i traktuję je nieco po macoszemu. Po długich namysłach, rozterkach i próbie uporządkowania chaosu wywołanego w mojej głowie przez ostatni odcinek, dokonałem jedynej słusznej decyzji i rzuciłem dziesięciościenną kostką. Wypadło dwa. Jako że pierwotnie zamierzałem wystawić jeden, czemu sprzeciwiała się Avellana, wynik wydał mi się nad wyraz satysfakcjonujący dla wszystkich zainteresowanych. Widzów i czytelników do tego grona nie zaliczam. Mimo to pani „Rednacz” wciąż była sceptycznie nastawiona do mojego sposobu oceniania. Ja też jestem, bowiem jedynka wydaje mi się bardziej adekwatna niż naciągana dwójka. Jakby nie patrzeć, losowość oceny jest jednak uzasadniona tym, że wydarzenia po pierwszym odcinku mogłyby tak naprawdę nie nastąpić, ponieważ zamknięta w dwunastu częściach fabuła nie posuwa się w żaden sposób do przodu. By wyjaśnić, na czym polega ów fenomen, musiałem posłużyć się kilkoma przykładami odnoszącymi się bardzo ściśle do wydarzeń z anime. Wprawdzie jestem przekonany, że nie są to fakty, których znajomość zepsułaby seans, lecz z góry uprzedzam, że decyzja o zapoznaniu się z nimi należy do czytelnika.

Seria opowiada o międzyplanetarnym konflikcie, po którego obydwu stronach stoją ludzie. W wyniku dokonanego w latach siedemdziesiątych XX wieku odkrycia wznoszącego się na Księżycu portalu ludzkość zdołała dotrzeć na Marsa. Tam znaleziono kolejne pozostałości starożytnej cywilizacji, określanej mianem Aldnoah. Tym samym coś zepsuło się w stosunkach między Ziemianami a kolonistami, którzy położyli łapy na technologii niemożliwej do objęcia rozumem, a następnie ustanowili autokratyczną monarchię. Dalsze wydarzenia doprowadziły do konfliktu, w wyniku którego rozleciał się Księżyc, a na ziemskiej orbicie zawisły ogromne fortece desantowe Marsjan. Od tego czasu między dwoma odłamami ludzkości trwa zimna wojna, którą z całego serca chce zakończyć miłująca pokój księżniczka Asseylum Vers Allusia. Wyrusza więc na Niebieską Planetę celem dążenia do obustronnego rozejmu. I, niestety, ginie w zamachu terrorystycznym, co ściąga na głowy Ziemian gniew Imperium Vers.

Oczywiście anime trwa dalej, ale fabuła w tym momencie staje w miejscu. Właśnie, fabuła – z definicji jest to zjawisko dynamiczne, w którym widać wyraźne zmiany. W przypadku Aldnoah.Zero nie da się tego zaobserwować. Po dwunastu odcinkach sytuacja na froncie jest taka sama, jak w chwili, gdy Marsjanie dokonali zmasowanego uderzenia na Ziemię. Finał dobitnie daje do zrozumienia, że wydarzenia po pierwszym odcinku są nieistotne, ponieważ dokładnie tak samo wyglądałaby sytuacja na świecie, gdyby scenariuszowe zagrywki już na początku okazały się punktami zwrotnymi, a nie sposobem na wywołanie zdumienia odbiorcy. Czy ja wyglądam na jakiegoś zawszonego psa Pawłowa? Może, powtarzam, może kontynuacja rzuci nowe światło na pierwsze dwanaście odcinków, lecz na ten moment sytuacja wygląda nieciekawie.

To, co napisałem, może wydawać się okrutne, lecz w rzeczywistości „fabuła” prezentuje się jeszcze gorzej. Stanowi ją bowiem zbiór różnych wydarzeń dziejących się w oderwaniu od poczynań bohaterów i niemających z nimi związku. Zwyczajnie scenariusz przewidział, że dana sytuacja nastąpić musi, a pomiędzy kluczowe punkty trzeba wetknąć postaci miotające się w przekonaniu, że mają jakikolwiek wpływ na własny los. W efekcie seans przypomina śledzenie poczynań bohaterów dziwnego reality show, w którym zawodników co i rusz dotykają różne niespotykane, ale niezwiązane ze sobą zdarzenia, mające na celu wyeliminowanie kolejnych osób z gry. Gdy już wydaje się, że coś się zmieni, że fabuła ruszy do przodu i wydarzy się coś wielkiego, wtedy scenarzysta pokazuje figę i sytuacja wraca do punktu wyjścia.

W tym momencie wcale nie wyolbrzymiam, bowiem tego typu sytuacja miała miejsce dwa razy. Jeden z takich przypadków przytoczę. Otóż w pewnym momencie wieść o tym, że marsjańscy orbitalni rycerze rozpoczęli wojnę, dociera do cesarza Vers. Ten oczywiście nic na ten temat nie wie i, jak przystało na rozsądnego władcę, rozkazuje wstrzymać samowolną ofensywę do czasu wyjaśnienia sprawy domniemanej śmierci córki. Gdy widz już widzi te wszystkie nowe perspektywy, otwierające się możliwości, szansę na pokazanie rzeczywiście ciekawej historii i zaczyna darzyć szacunkiem cesarza… ten ni z gruchy, ni z pietruchy okazuje się być nikim więcej, jak tylko posiwiałą marionetką bez własnego rozumu, i zmienia decyzję. W efekcie jeden cały odcinek poszedł na zmarnowanie, nie wnosząc nic do fabuły. Niestety tego typu sytuacji jest więcej.

Aldnoah.Zero to spektakl zmarnowanych możliwości i drzwi zamkniętych przed twórcami ich własnym wysiłkiem. Już na początku widać, że Ziemianie nie mają żadnych szans (znaczy, mają jedną, ale o nim później) na zwycięstwo, bowiem przewaga technologiczna i strategiczna wroga jest przytłaczająca i jedyne, co im pozostało, to próby zorganizowania jakiejkolwiek obrony. Z takich sytuacji są zasadniczo trzy wyjścia: ukazujemy dramat wojenny ludzi walczących w przegranej sprawie i finał jest gorzki, chociaż z góry do przewidzenia; znajdujący się w fatalnej sytuacji obrońcy dostają COŚ, co zmienia losy wojny; obrońcy wykorzystują swoje najlepsze karty, by w wyniku działań politycznych i spisków zasiać chaos w szeregach adwersarzy i skłócić ich ze sobą, być może tworząc tym samym trzecią siłę. Aldnoah.Zero miała wszelkie zadatki, by zrealizować trzeci scenariusz. Dla Ziemian nie było bowiem innego wyjścia, niż skłócić ze sobą butnych i konkurujących o chwałę rycerzy Vers, z których każdy chciał wykazać się przed władcą, nawet kosztem kompanów. Niestety polityka i jej niuanse nigdy nie były mocną stroną scenarzystów anime, a w tym przypadku nawet nie podjęli wysiłku, by sprzedać widzowi historię rzeczywiście dobrą i przemyślaną.

Cóż więc wybrali twórcy? Czyżby skazali wszystkich bohaterów na niedolę? Nie, nie tym razem. W takim razie co? Protagoniści otrzymali supermaszynkę, dzięki której przeważą szalę zwycięstwa na swoją stronę? Poniekąd tak, lecz scenarzyści Aldnoah.Zero dopisali opcję czwartą – nie róbmy nic. Ale o tym już pisałem. Może w styczniu, gdy zaprezentowane zostaną nowe odcinki, okaże się, że to wszystko miało głębszy sens, lecz na tę chwilę nie ma żadnego. Można na to spojrzeć z innej strony i stwierdzić, że autorzy zwyczajnie bawili się uczuciami widza, co chwilę pokazując mu środkowy palec, gdy ten w końcu poukładał sobie fakty i już liczył na ciekawy rozwój fabuły. Nie da się jednak ukryć, że gest ten jest ewidentnie obraźliwy, nic więc dziwnego, że może się nie spodobać. Tym bardziej jeśli na celu ma jedynie grę w ciuciubabkę z odbiorcą, a nie rzeczywiste podniesienie napięcia, bowiem po którymś takim wybryku widz może zwyczajnie stracić zainteresowanie zabawą.

Owszem, wiele z ukazanych motywów ma szansę budzić aprobatę, ale… właśnie, jaki jest ich cel? Nie mogłem oprzeć się przekonaniu, że wszystkie spektakularne zagrywki scenariusza istnieją tylko i wyłącznie w celu zachwycenia widzów. Problem polega na tym, że na tego typu przynętę złapią się jedynie odbiorcy nieskorzy do analizy pokazanego tworu z czystej niechęci do wysiłku czy też z braku doświadczenia. Dla pozostałych efekt może okazać się mizerny. Mimo to zauważyłem w serii jeden wątek, który rzeczywiście wzbudził moje zainteresowanie. Były nim kulisy działania Imperium Vers, geneza nienawiści Marsjan do Ziemian i zwyczajna gra o sprawowanie władzy nad Czerwoną Planetą. Wszystko to sięga kilkudziesięciu lat wstecz, kiedy to Rycerze Vers rozpoczęli oblężenie Ziemi. Jak się okazało, tamte wydarzenia miały na celu wyeliminowanie jedynej frakcji mogącej przeciwstawić się Cesarzowi. Jak więc widać, twórcy byli w stanie wprowadzić do historii rzeczywiście ciekawe wątki. Dlaczego jest ich tak niewiele? Nie do mnie to pytanie.

Po pierwszych trzech odcinkach, do których scenariusz napisał Gen Urobuchi, wciąż z niecierpliwością czekałem na każdy kolejny, lecz jednocześnie obawiałem się seansu, by nie zobaczyć, w jaki jeszcze sposób potencjał zostanie sprowadzony do poziomu gruntu. Pomimo tego, że anime obfituje w spektakularne wydarzenia, nie wywołuje zaskoczenia. Czy raczej – wywołuje, ale nie dlatego, że jest zaskakujące, lecz dlatego, że nikt nie spodziewał się tak sztampowych motywów w dobrze zapowiadającym się serialu. Śledząc Aldnoah.Zero prosiłem wręcz autorów, by w końcu zrobili cokolwiek, po czym mógłbym pełną piersią krzyknąć „To było dobre!”. Tymczasem częściej przez zaciśnięte zęby, widząc oczywisty rozwój akcji i wiedząc, co stanie się za chwilę, bo tak nakazują utarte schematy, zaklinałem rzeczywistość, wyobrażając sobie, co innego mogłoby się stać i byłoby w danej sytuacji lepsze. „Proszę, zróbcie to i tamto, to mnie naprawdę zaskoczy!” – tak można by podsumować moje wrażenia z seansu. Kulminacyjnym momentem tych rozważań był ścisły finał, owszem, zaskakujący, ale pozostawiający niesmak, jakby autorzy bali się postawić kropkę nad „i”. Jeśli ktoś wierzy, że wydarzenia w ostatnim odcinku cokolwiek zmienią, to obawiam się, że paskudnie się zawiedzie. Jestem wręcz przekonany, że końcowa scena anime miała na celu jedynie wywołanie napięcia, a nie odwrócenie ról bohaterów. W przeciwnym wypadku okazałoby się, że rzeczywiście mam rację i poprzednie dziesięć odcinków było zapychaczami i ogólnie ich znaczenie w całej historii jest żadne. A ja bardzo nie chcę mieć w tej kwestii słuszności.

Jeszcze dodam, że fabuła obfituje w różne mocno pretensjonalne wydarzenia. Dla przykładu: na wyspie Tanegashima pozostawiono wielki latający okręt, zbudowany ogromnym wysiłkiem przez Ziemian. I on tam sobie leży i czeka, bo może kiedyś w okolice wpadnie ktoś z rodu królewskiego Marsjan i raczy go Ziemianom uruchomić, gdyż maszyna zbudowana jest w marsjańskiej technologii. Cóż za przypadek, że rzeczywiście takie wydarzenie ma miejsce! I w dodatku tajna baza Ziemian gdzieś na Syberii idealnie mieści ów okręt. Jeśli to wszystko dzieło przypadku, to tym bardziej jest nim sam scenariusz.

Tragicznej sytuacji serialu nie poprawiają jego bohaterowie, z Inaho na czele. Gdyby chodziło o kogoś innego, można by rzec, że wraz z kolegami miał pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, gdy rozpoczęła się inwazja. Z roli biernego obserwatora przejazdu księżniczki Vers przez miasto stał się bowiem aktywnym uczestnikiem zdarzeń i tylko dzięki jego zimnej krwi dalszy bieg historii był w ogóle możliwy. Grający go Natsuki Hanae nie miał zbyt wielu okazji, by się wykazać, ponieważ chłopak wszystkie kwestie wypowiada tym samym, idealnie spokojnym i pozbawionym emocji tonem. Nic jednak dziwnego, bowiem Inaho to istota wyższa, która wyzbyła się uczuć i działa w czysto pragmatyczny sposób. Przy tym jest mistrzem taktyki i strategii, znawcą fizyki, technik obezwładniania, obsługuje broń palną na poziomie operatora sił specjalnych i opanował sztukę teleportacji. Mistrzostwo w pilotażu maszyn bojowych pominę, bowiem w tym świecie dzieciaki uczą się tego na PO. Niemniej cała ta wiedza i mądrość spłynęły na jednego nastolatka, który skutecznie zastępuje całą obsadę. Atakują nas Marsjanie? Nic wielkiego, mamy Inaho! Ktoś umiera? Inaho go uratuje! Trzeba zaplanować decydujące uderzenie na bazę wroga? Poprośmy o radę Inaho! I tak w kółko. W pewnym momencie obawiałem się, że anime popadnie w motyw potwora tygodnia, bowiem każdy kolejny odcinek przedstawiał nowego wielkiego robota Marsjan i opracowany + zrealizowany przez Inaho sposób na unicestwienie wroga. Cała reszta obsady służy albo do podkreślenia powagi sytuacji swoją śmiercią, albo do wykonywania poleceń głównego bohatera, który jako jedyny w okolicy (a może nawet na Ziemi) używa mózgu i potrafi podjąć jakiekolwiek decyzje. Żołnierze, oficerowie, nauczyciele – Inaho idealnie zastępuje wszystkich jednocześnie. W sumie nic dziwnego, bowiem ci nie wykazują żadnej inicjatywy ani chęci do podejmowania decyzji, jakie wynikałyby np. z ich stanowiska.

Równie głęboką postacią jest Asseylum… żeby za długo się o trupie nie rozpisywać, wspomnę jedynie, że Sora Amamiya wykonała kawał świetnej roboty, wcielając się w tę postać. Księżniczka jest bowiem księżniczką i na tym zamyka się jej charakter. O złotym sercu, łatwowierna, pokojowo nastawiona i niezmiernie ufna do stopnia, który graniczy z głupotą. Kiedy wreszcie przychodzi czas na ogarnięcie się i panna Vers zauważa, że świat nie jest czarno­‑biały, okazuje się, że już za późno na pójście po rozum do głowy. W anime została sprowadzona do roli popychadła i narzędzia. Zgadnijcie przez kogo?

Przeciwieństwem Inaho i przez to najciekawszym z bohaterów jest Slain, Ziemianin, który kiedyś przez przypadek wylądował na Marsie i zaprzyjaźnił się z księżniczką. To postać wręcz tragicznie ironiczna, której los nie szczędzi nieszczęść. Slain działa w imieniu księżniczki i próbuje nieść ciężar głoszonych przez nią idei, lecz spotyka się z dyskryminacją ze strony Marsjan. Gdy wreszcie nadarza się okazja, by mógł się wykazać, fatum daje mu pstryczka w nos i okazana przezeń jednorazowo dobroć potęguje wartość zaznanych później nieszczęść. Slain kieruje się emocjami, jest impulsywny, ale dzięki temu żyje na ekranie, a jego postępowanie może wydawać się rzeczywiście bliskie działaniom człowieka postawionego w podobnej sytuacji. Jest też jedynym bohaterem, któremu widz może okazywać rzeczywiste współczucie, ponieważ scenarzyści nie szczędzili czasu na szczegółowe przedstawienie historii życia zabłąkanego Ziemianina. Aż szkoda, że czego chłopak się dotknie, to obraca się przeciwko niemu. Głosu użyczył mu Kenshou Ono, co w mig zauważą miłośnicy i miłośniczki Kuroko no Basket, gdzie zagrał rolę tytułową.

Wokół Inaho orbituje całe grono postaci drugoplanowych, w tym: jego siostra, której zadaniem jest wyjaśnianie zwykłym śmiertelnikom kulisów rozumowania swojego oświeconego brata i wykrzykiwanie jego imienia połączone z próbami wywołania w nim jakichkolwiek emocji; koledzy ze szkoły, zasadniczo służący do tego, by Inaho miał zawsze komu wydawać polecenia, ewentualnie odciągający uwagę przeciwników; wreszcie żołnierze, bez względu na to, czy anonimowi, czy też znani z imienia, wszyscy jednakowo pozbawieni czynności myślowych, kompetencji, kwalifikacji, charyzmy i umiejętności dowódczych. Ich rola sprowadza się albo do umierania w zupełnie bezsensowny sposób, albo do tego, by znowu Inaho miał kim dyrygować lub by ktoś wprowadzał jego plany w życie. Wśród nich jest porucznik Marito, weteran pierwszej wojny z Imperium Vers, którego nawiedzają demony wojennej przeszłości. I wszystko byłoby z tym bohaterem w porządku, gdyby jego syndrom stresu pourazowego nie pojawił się akurat wtedy, gdy było to wygodne z punktu widzenia scenariusza, podczas gdy wcześniej żołdak nie miał żadnych oporów przed wojaczką. Ot, takie to wybiórcze cierpienie, cóż poradzić?

Znacznie bardziej interesujący wydają się rycerze Imperium Vers. Generalnie są to bufonowaci, nadęci, przekonani o własnej wyższości i wynikającej z niej powinności sprowadzenia Ziemian do ery kamienia łupanego nobilitowani naziści, z których każdy podłożyłby świnię koledze, byleby tylko lepiej wypaść w oczach cesarza. Współpracują jedynie dlatego, że muszą, acz każdy działa na własną rękę. Ich motywację do prowadzenia wojny stanowi sam fakt prowadzenia wojny i trzymają się tego niemal bez żadnych odstępstw. Lubię ich. Świadomi swojej przewagi technologicznej walczą dlatego, że mogą, i wychodzi im to doskonale. Antagoniści szukający pretekstu do zaczepki bardzo przypadli mi do gustu, lecz późniejsze wydarzenia psują ten wizerunek, wprowadzając wątpliwą logicznie argumentację opartą na zemście za śmierć bliskiej osoby. Niestety w ich szeregach także brakuje bytów myślących, braki w inteligencji nadrabiają zaś technologią, której nie umieją do końca wykorzystać i często, zamiast zmiażdżyć wroga jednym uderzeniem, dają mu aż za wiele czasu na przygotowanie planu działania.

A trzon owej technologii stanowią wielkie roboty. Te z początku zaskakują, lecz ewidentnie projektom zabrakło gruntownego przemyślenia. Mamy więc całkiem sympatycznego robota otoczonego polem siłowym pochłaniającym wszystko, łącznie ze światłem. Ale skoro tak, to dlaczego go widzimy? Osobiście uznałem to za poziom gafy porównywalny z eksplozjami w kosmosie, czyli poświęcenie realizmu dla zwiększenia efektowności. Z drugiej strony idealnie czarny robot prezentowałby się równie spektakularnie. Kuriozum była z kolei maszyna strzelająca pięściami. Nie wnikam już, czy była to aluzja do Mazingera Z, lecz robot, którego jedynym atakiem są zdalnie sterowane ręce, prezentował się zwyczajnie głupio. Ale dało się zrobić coś jeszcze gorszego, bowiem ostatni z ukazanych w anime przeciwników okazał się łączyć cechy poprzednich. Czyżby koniec pomysłów?

Być może projekty mechów robiłyby lepsze wrażenie, gdyby nie to, że są pilotowane przez kretynów. Inaho po krótkiej walce szybko zauważa ich słabe punkty i przekuwa defekty na własny triumf. Starcia może i są spektakularne, ale nie wywołują zachwytu, bowiem ich wynik jest z góry przesądzony, interesujący może być najwyżej sam proces dążenia do zwycięstwa. Ponadto w ich śledzeniu nie pomaga sytuacja, gdy widz bardziej zaprząta sobie głowę zasadami działania supermocy marsjańskich maszyn, bowiem często te są uzasadnione dość lakonicznie. Jedynym rzeczywiście dobrze wyreżyserowanym starciem było pierwsze pojawienie się Argyre (to ten z plazmowymi mieczami), którego działanie zamykało się w ramach tradycyjnego science­‑fiction, a w drodze do zwycięstwa Inaho użył zmyślnego fortelu, który rzeczywiście mógł budzić zachwyt. Niestety w rewanżu główny bohater ponownie pokazał, że jest panem życia i śmierci. Szkoda.

Maszyny Ziemian są na szczęście bardzo przyziemne i obyły się bez nadmiernej ekstrawagancji, chociaż wciąż tkwią koncepcyjnie w wizji mecha jako przerośniętej sylwetki ludzkiej z wielkim karabinem w rękach. Jako całość rewelacyjne z pewnością nie są, lecz kilka smaczków zwróciło moją uwagę. Właśnie dzięki detalom można ocenić, czy ktoś włożył w projekt nieco serca, a w Aldnoah.Zero widać to bardzo wyraźnie. Ot, chociażby pomysł na zamontowanie w kombinezonach pilotów poduszki powietrznej na karku, chroniącej głowę przed uderzeniami i usztywniającej kręgosłup w razie wypadku. Urzekły mnie też nakładki z pancerza reaktywnego, bowiem przywodzą na myśl genialne w swej prostocie kamizelki z drugiego kinowego Patlabora, które uznaję za mistrzostwo w kategorii projektowania mechów. Już same ujęcia pilotażu są ciekawe, bowiem operatorzy muszą włożyć wiele wysiłku w opanowane maszyny i kontrolowanie jej parametrów i otoczenia (z oczywistych względów nie tyczy się to Inaho). Niestety mechy Ziemian w Aldnoah.Zero nie miały sposobności do zaprezentowania tkwiącego w nich potencjału, gdyż nikt poza Inaho nie potrafił nimi dobrze sterować (lub też wszyscy robili to dobrze, ale obecność głównego bohatera w kabinie podnosiła parametry sprzętu). W większości ujęć żołnierze robią wszystko, czego nie powinni, chyba że w celu zaznania szybkiej śmierci. Zasadniczo sprowadza się to do stania w miejscu, strzelania i rzucania się z motyką na słońce bez próby prowadzenia skoordynowanych działań.

Z samego wyglądu, bez uwzględnienia funkcji użytkowych, maszyny prezentują się dobrze. Wprawdzie wszystkie są efektem animacji 3D, ale ta została wykonana subtelnie, chociaż nie ukrywam, że odręczny rysunek podniósłby prestiż produkcji. Widać wyraźny kontrast między dziwacznymi konstrukcjami Vers a prostotą ziemskich maszyn. Za obydwa odpowiada Kenji Teraoka, projektant z długoletnim stażem, którego prace można zobaczyć chociażby w Code Geass i pewne cechy jego stylu uwidaczniają się także w Aldnoah.Zero. Przede wszystkim roboty Marsjan przywodzą nieco na myśl specjalne konstrukcje Brytanii. Oczywiście wyglądają zupełnie inaczej, lecz są równie spektakularne, pełne przepychu mającego na celu podkreślenie rangi pilota. Doskonale obrazuje to buńczuczny charakter marsjańskiego rycerstwa, pod tym względem nieróżniącego się niczym od szlachciców znanych z przygód buntowniczego Leloucha. Unikatowość i efektowność kosztem efektywności – cechy idealnie uzupełniające obraz Imperium Vers.

O ile maszyny Marsjan mogą wzbudzać zachwyt, tak bliższe mojemu sercu okazały się seryjnie produkowane roboty Ziemian. Ten typ mecha cenię najbardziej – real mecha, których bryła ogranicza się tylko do najniezbędniejszych elementów, bez typowych chociażby dla Gundamów ozdóbek. Ziemskie konstrukcje bez wątpienia są narzędziem prowadzenia wojny – prostym i efektywnym (albo nieefektywnym, zależnie od interpretacji poczynań Inaho). Tu także widać cechy wspólne ze wspomnianym już anime studia Sunrise – o ile Knightframe zwiększały swoją mobilność dzięki swoistym łyżworolkom, tak w Aldnoah.Zero odbywa się to dzięki silnikom odrzutowym montowanym na wysokości „łydek”. Efekt jest w obydwu przypadkach podobny.

Wspólne dzieło studiów A­‑1 Pictures i Troyca bez wątpienia nie cierpiało na brak funduszy. O ile wygenerowane komputerowo maszyny nie każdemu muszą się podobać, to dzięki ładnym teksturom i dobremu wkomponowaniu w obraz swoje cyfrowe pochodzenie rekompensują płynnością ruchów i dynamizmem. Aldnoah.Zero może być fabularną porażką, lecz wizualnie przemawia do widza efektownością, jakiej nie powstydziłby się wysokobudżetowy film akcji. Dotyczy to zwłaszcza eksplozji oraz animacji ognia i dymu, wyglądających realistycznie i chociaż trochę odciągających uwagę widza od spraw tak trywialnych, jak fabuła. Animatorom udało się sprostać nawet trudnemu zadaniu odwzorowania podwodnych wybuchów.

Spośród projektów postaci na uwagę zasługują chyba tylko Marsjanie, bowiem mieszkańcy Ziemi paradują albo w mundurkach szkolnych, albo w mundurach czy skafandrach, czyli nic, czego byśmy już nie znali, w przeciwieństwie do ludzi z Czerwonej Planety, wyglądających jak wyjęci z innej epoki. Na oko tak z pierwszej połowy XIX wieku, w strojach przywodzących na myśl kreacje zaproponowane przez Beau Brummella. Bordowe mundury ze złotymi epoletami, koszule przewiązane u szyi białą apaszką, wysokie, podwinięte mankiety i opinające nogi spodnie. Do tego starannie uczesane włosy i srogi wyraz twarzy. Skąd taka moda na Marsie? Tego się raczej nie dowiemy. I tu naszła mnie myśl, że skoro fabularnie Czerwona Planeta została zasiedlona w latach 1980, to prędzej należałoby się spodziewać błyszczących, jaskrawych marynarek, dzwonów i rozczochranych włosów. Ale to tylko moje rozważanie – stan faktyczny podoba mi się bardziej.

Co jest gorsze od Japończyków śpiewających po angielsku? Japończycy śpiewający po niemiecku. Acz czasem nawet miło posłuchać, gdy ktoś z taką finezją kaleczy ten język. Ścieżka muzyczna Aldnoah.Zero zawiera kilka utworów stworzonych chyba właśnie w tym celu, niekiedy też „engrish” jest zmyślnie przeplatany karykaturalnym niemieckim, przy czym piosenki brzmią dynamicznie, rytmicznie i są technicznie dobre. Problem polega na tym, że bez tekstu okazują się niezrozumiałe. Wstawki z wokalem skutecznie wzbogacają sceny akcji i nadają im dramatyzmu, lub też patosu, zależnie od okoliczności. Mogę się z powyższego podśmiewać, co nie zmienia faktu, że nie jestem specem od muzyki filmowej. Niemniej kiedyś namiętnie słuchałem dzieł różnych filmowych kompozytorów i na ich tle Aldnoah.Zero wypada przeciętnie dobrze. Chóry i orkiestry czasem dopełniają brzmienia elektroniczne i gitarowe, co chyba jest obecnym trendem w kompozycjach z tego gatunku.

Aldnoah.Zero miało też niebywałe szczęście w kwestii doboru openingów i endingów. Skomponowaną przez Yuki Kajiurę czołówkę śpiewa Kalafina, co samo w sobie mówi dużo o jakości. Napisom końcowym towarzyszą dwie, powiedzmy naprzemiennie grane i przyjemne piosenki. Pierwszą z nich jest A/Z, o której wiemy, że na pewno skomponował ją Hiroyuki Sawano, czyli autor ścieżki dźwiękowej, a do współpracy zaprosił piosenkarkę o pseudonimie mizuki. Raczej spokojnej piosence towarzyszy animacja składająca się ze zbioru statycznych obrazów, prezentujących sylwetkę księżniczki Marsa. Pod drugim endingiem podpisani są ci sami autorzy, lecz ma on zgoła inny charakter. Energiczne, rockowe brzmienie – to chyba najlepszy opis tego utworu, który w innej wersji towarzyszył scenom akcji.

Na początku emisji Aldnoah.Zero najbardziej niepokoiła mnie myśl, czy anime nie popadnie w schemat. Nie ma co ukrywać – pierwsze odcinki stwarzały w zasadzie nieograniczone możliwości rozwoju fabuły i aż nie do pomyślenia było, by scenarzyści poszli po linii najmniejszego oporu. Wtedy też zarzekłem się, że nie zostawię na serii suchej nitki, jeśli, dajmy na to, bohaterowie odnajdą jakąś superbroń, dającą natychmiastową szansę na pokonanie wrogów. Tę bajeczkę widziałem już zbyt wiele razy. Dzisiaj, po dwunastu odcinkach, jestem przekonany, że jakikolwiek, nawet najbardziej ograny schemat, uchroniłby serial przed tym, co wymyślili autorzy scenariusza, wykorzystujący różne losowe wydarzenia po to, by uniknąć konieczności konstruowania konsekwentnej fabuły na podstawie tego, co do tej pory kilkakrotnie zbudowali i zburzyli. Szkoda, że Gen Urobuchi stworzył jedynie zarys historii i dostarczył scenariusz tylko do pierwszych trzech odcinków. Może i jego talent jest nieco wyolbrzymiany i ostatnie dzieła telewizyjne wyszły mu nie najlepiej, ale na pewno nie tak źle, jak całokształt Aldnoah.Zero.

Może przesadzam, przecież mamy do czynienia jedynie z połową serii i wszystko może się zmienić. Może, ale nie musi. Trudno jest stwierdzić, czy scenarzyści wreszcie wykażą się konsekwencją i poprowadzą fabułę, czy też zastosują kolejny fortel, byle tylko wybrnąć z poprzednich porażek. Nawet jeśli te dwanaście odcinków stanowi jedynie podbudowę pod dalszy ciąg historii, to urwanie jej w kluczowym momencie było błędem i obawiam się, że próba podsycenia napięcia przed drugą połową może zadziałać jak obusieczny miecz. Bardzo chcę zobaczyć, co z tego wyniknie i liczę na to, że wreszcie scenarzyści przestaną bawić się w ciuciubabkę i potraktują widzów poważnie. Ktoś może mi zarzucić, że brnę w ślepą uliczkę, ponieważ krytykuję anime za to, że nie było takie, jak bym tego chciał. Owszem, głównym zarzutem pod adresem Aldnoah.Zero jest fakt, że nie było dobre. Czy oczekiwanie od poważnego serialu science­‑fiction intrygujących i logicznie postępujących bohaterów, wielowątkowej fabuły i odpowiednio dawkowanych zwrotów akcji to naprawdę taki wielki recenzencki grzech?

Slova, 4 października 2014

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: A-1 Pictures, Troyca
Autor: Gen Urobuchi, Olympus Knights
Projekt: I-IV, Kenji Teraoka, Masako Matsumoto, Takako Shimura
Reżyser: Ei Aoki
Scenariusz: Gen Urobuchi, Katsuhiko Takayama
Muzyka: Hiroyuki Sawano

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Aldnoah.Zero - wrażenia z pierwszego odcinka Nieoficjalny pl