Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Komikslandia

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 8/10 grafika: 8/10
fabuła: 7/10 muzyka: 9/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 5 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,00

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 410
Średnia: 8,21
σ=1,45

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Kysz)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Shigatsu wa Kimi no Uso

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2014
Czas trwania: 22×24 min
Tytuły alternatywne:
  • Your Lie in April
  • 四月は君の嘘
Widownia: Shounen; Postaci: Artyści, Uczniowie/studenci; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Japonia; Czas: Współczesność; Inne: Realizm, Trójkąt romantyczny
zrzutka

Czy anime bezczelnie grające na emocjach widza może być dobre? Właściwie… czemu by nie?

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Kousei Arima od dziecka zapowiadał się na genialnego pianistę. Wychowywany przez apodyktyczną matkę, będącą jednocześnie jego instruktorką, nie miał łatwego dzieciństwa, bowiem każdą wolną chwilę poświęcał doskonaleniu umiejętności muzycznych. Dzięki temu był w stanie zdominować każdy konkurs, w którym brał udział, nie dając szans innym dzieciom. Cóż z tego, skoro relacje pomiędzy nim a matką przybierały charakter wręcz patologiczny. Chłopiec za wszelką cenę pragnął sprostać jej wymaganiom, lecz rodzicielce same starania nie wystarczały, co wciąż podkreślała, nierzadko z użyciem siły. Jej syn nie mógł być po prostu bardzo dobry – on musiał być doskonały we wszystkim, co robi, a jego gra nie mogła mieć żadnej skazy. Czy ktokolwiek (a zwłaszcza mały chłopiec) byłby w stanie wytrzymać takie traktowanie na dłuższą metę? Zdecydowanie nie. W końcu Kousei nie wytrzymał i po kolejnych skargach matki wybuchnął, wygarniając jej wszystko, co od dawna leżało mu na wątrobie. Gdy zaś wkrótce po tym jego matka umarła (od kilku lat była mocno schorowana), przeżył poważne załamanie nerwowe, co skończyło się utratą zdolności do słyszenia własnej gry, a w konsekwencji całkowitym oddaleniem się młodego pianisty od muzyki.

Lata płyną, a Kousei ani razu nie zdecydował się choćby dotknąć pianina. Dzięki wsparciu dwójki przyjaciół, Tsubaki Sawabe i Ryouty Watariego, prowadzi normalne, ustabilizowane życie, z którego wydaje się całkowicie zadowolony. Ale czy naprawdę? Przypadek (czy też przeznaczenie) sprawia, że na jego drodze staje śliczna i utalentowana skrzypaczka, Kaori Miyazono, będąca istnym wulkanem energii. Jej pojawienie się początkowo nie zapowiada burzy, którą wkrótce wywoła, lecz od tej chwili Kousei nie będzie już w stanie dłużej uciekać – ani od przeszłości, ani od muzyki.

Jak na prawdziwe okruchy życia przystało, fabuła rozwija się powoli. Baaaaaaardzoooo poooowooooliii… Więcej czasu poświęca się na przekazanie emocji towarzyszących bohaterom niż na rzeczywisty postęp fabularny. Niestety oznacza to równocześnie, iż mamy wiele okazji do wysłuchiwania monologów wewnętrznych postaci, a te szybko stają się męczące. Twórcy na siłę chcą nam wytłumaczyć, co dokładnie trapi bohaterów, jakie są ich uczucia, a także, co chcą przekazać poprzez swoje zachowanie czy występy. Właściwie nie pozostawia się widzom ani trochę miejsca na własne domysły – wszystko jest wyłożone jasno i prosto, w oprawie z pięknych słów. Praktycznie każda scena, sama w sobie mocno wymowna i dostarczająca widzowi pokaźnego ładunku emocjonalnego, zostaje uzupełniona o stosowny komentarz. Po co to wszystko? Czyżby zakładano, że przeciętny widz nie jest na tyle wrażliwy, by można go było pozostawić z samym tylko obrazem?

Ale dobrze – powiedzmy, iż zdecydowaliśmy się nie zważać na te objaśnienia i pomimo nich mamy zamiar delektować się wymową poszczególnych scen. Bohaterowie decydują się na ważne wyznanie, emocje wręcz wibrują w powietrzu, a i sceneria jest ku temu odpowiednia – wiatr rozwiewa im włosy, płatki kwiatów opadają z drzew, nic się nie liczy, tylko oni. Słowem – to jest właśnie TEN moment! Już, już sięgamy po chusteczkę, z nadzieją, że wreszcie się przyda, gdy nagle bam – postaci przechodzą w tryb super­‑deformed, w tle widzimy kolorowe bazgroły, a ktoś (najczęściej Kousei) kończy w opłakanym stanie (względnie widzimy inne schematyczne zwieńczenie całego zajścia). Tak jest – właśnie uraczono nas niezwykle wysublimowanym gagiem, najprawdopodobniej dla rozładowania napięcia, który powinien sprawić, iż rozpłaczemy się co prawda, ale ze śmiechu. Tylko dlaczego tego nie robimy?

Przeplatanie poważnych motywów humorystycznymi wstawkami nie stanowi wady samej w sobie. Zabieg ów jest zresztą zrozumiały, bo gdyby zrezygnowano z luźniejszych momentów, tytuł mógłby być zbyt przytłaczający, a przez to niestrawny. Problemem jest całkowity brak wyczucia ze strony twórców – naprawdę porywające sceny, nad którymi chcielibyśmy się zatrzymać na dłużej, które wręcz powinny nas pozostawić w lekkiej melancholii czy przygnębieniu, zostają drastycznie zburzone przez kompletnie znikąd wziętą scenkę komediową, w dodatku skonstruowaną w oklepany sposób. Zdecydowanie nie tak to powinno wyglądać. Dramat jest tu zbyt poważny, a komedia zbyt głupia, by to mogło ze sobą współgrać, w związku z czym zwyczajnie się gryzie.

Jeśli jednak i na to przymkniemy oko (bądź po prostu postanowimy nie dać się zniechęcić takim błahostkom), dane nam będzie obejrzeć prostą, acz nadzwyczaj dobrze skomponowaną, historię o miłości, przyjaźni i wzajemnym zrozumieniu. Wiele miejsca poświęca się tutaj leczeniu ran psychicznych i pójściu naprzód – niemal każda postać tkwi początkowo w czymś na kształt klatki przeszłości, z której nie chce bądź nie może się wyrwać. Nietrudno się domyślić, że swoistym lekarstwem na to okazuje się muzyka klasyczna, dzięki której bohaterowie są w stanie stawić czoła swoim problemom i przez którą wyrażają uczucia. Motyw ten nie jest co prawda nowy, natomiast w anime nie pojawiał się do tej pory zbyt często i przyznam, że ucieszył mnie fakt, iż będzie on obecny w Shigatsu wa Kimi no Uso. Jak się okazało, zrealizowano go tutaj wręcz koncertowo i akurat z tej strony anime nie można absolutnie niczego zarzucić. Utwory, z którymi mogliśmy się zapoznać, nie zostały wybrane przypadkowo, a sam sposób ich zagrania wiele mówił o stanie psychicznym wykonawców. Ich wymowę dodatkowo podkreślało umiejętne dostosowanie grafiki, w tym różnego rodzaju upiększeń, czy też wizualizacji konkretnego motywu muzycznego.

W to wszystko wpleciono romans dwójki młodych ludzi. Właściwie spokojnie można by oglądać serię dla samego tego wątku i również powinniśmy być usatysfakcjonowani (o ile oczywiście nie wymagamy od anime niczego więcej). Relacje pomiędzy bohaterami zostały przedstawione dokładnie i z wyczuciem, choć jednocześnie nie sposób nie zauważać ich problemów z komunikacją interpersonalną. Podkreślmy natomiast, iż mowa tutaj o uczuciach pomiędzy nastolatkami, a takie uczucia rzadko bywają proste i jasne dla kogokolwiek, w tym dla samych zainteresowanych. Nikt tutaj nie wypowiada tego, co czuje, wprost, przy czym powody jednych bywają poważniejsze od pobudek innych. Efektem jest dominujący serię motyw wielokąta romantycznego, w którym my, jako widzowie, wiemy najlepiej, kto i co do kogo czuje, zaś bohaterowie nie są w tym ni w ząb zorientowani. Najważniejsza jest więź pomiędzy Kouseiem a Kaori, od początku widoczna jak na dłoni, drobnymi kroczkami sunąca do przodu, by z czasem rozkwitnąć niczym rzadki kwiat, nieuchronnie zdążając do finału.

Nie od parady zresztą tytuł ten ma wśród gatunków wymieniony „dramat”. Co prawda pierwsze odcinki zdają się sugerować, iż będziemy mieli do czynienia raczej z fabułą w rodzaju ciepłych opowieści o dorastaniu, mających stricte pozytywny wydźwięk, radziłabym jednak nie nastawiać się na kolejną lekką historyjkę, zwłaszcza iż większość przedstawionych tu sytuacji czy dylematów nie należy do banalnych. Nie sądzę, by znalazły się osoby, które mogłyby przejść całkowicie obojętnie obok nich, choć równocześnie daleka jestem od stwierdzenia, iż dramatyzm tej serii przypadnie każdemu do gustu. I nie, wcale nie chodzi mi tutaj o indywidualną wrażliwość, raczej o to, na ile zgodzimy się poddać wizji twórców, którzy próbują nas wzruszyć za pomocą znanych chwytów. Jeśli szukamy w dramatach większej subtelności, denerwują nas wszelkiej maści niedopowiedzenia i mamy dość komplikowania wszystkiego trochę „na siłę”, zapewne częściej będziemy się tutaj irytowali niż wzruszali. Do niedawna sama stałam na stanowisku, iż próba wywołania łez za pomocą popularnych schematów, nie może skończyć się dobrze, gdyż wypadnie po prostu sztucznie i po obejrzeniu Shigatsu wa Kimi no Uso musiałam lekko skorygować swe poglądy. Jak się okazało bowiem – jak najbardziej może, o ile jest to zrobione ze smakiem. I kiedy przychodziła scena, w której wszystko krzyczało mi w twarz: „płacz!”, ja rzeczywiście płakałam.

Pomimo tego wszystkiego twórcom nie udało się całkowicie uniknąć pułapki przedramatyzowania, w którą naprawdę łatwo wpaść, stosując tego typu zabiegi fabularne. Zwłaszcza motyw relacji Kouseia z matką wypadł tragicznie. Cóż, główny bohater musiał mieć traumę, aby główna bohaterka mogła go z niej wyleczyć, ale to, co tutaj pokazano, wołało o pomstę do nieba. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której matka mogłaby publicznie bić dziecko laską aż do krwi i nikt by na to nie zareagował. Nie była to zresztą jednorazowa akcja – w większości retrospekcji Kousei jest przedstawiany jako typowa ofiara przemocy domowej, maltretowana zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Ja wiem, miało być tragicznie, ale czy potrzebne było popadanie aż w taką skrajność? Na domiar złego nie odważono się przedstawić matki Kouseia jednoznacznie negatywnie, niepotrzebnie dodając do tego motyw matczynej miłości, która przy okazji miała nas wzruszyć. Ten brak umiaru przepełnił czarę goryczy, jeśli chodzi o moją tolerancję na dramatyzm, w związku z czym przeszłam obok tego wątku raczej obojętnie, z momentami lekkiej irytacji, ponieważ temat był wałkowany praktycznie przez całą serię.

Sam Kousei, o dziwo, jest niezwykle udanym bohaterem, nawet pomimo traumy, a może właśnie dzięki niej. Poznajemy go jako typowego, przeciętnego chłopaka, który tak na dobrą sprawę nic sobą nie prezentuje. Ba, można wręcz rzec, że jest to postać nudna i sztampowa, jakich w anime wiele. Cóż więc czyni go tak niezwykłym? Najprościej rzecz ujmując, chodzi o jego przemianę. Nie jest to zmiana ani prosta, ani szybka, ale jak najbardziej widoczna. Nieraz zdarzało mi się oglądać anime, w których metamorfoza w bohaterach zachodziła niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniając w nich dosłownie wszystko – w tym indywidualny charakter. Kousei pozostał sobą, a przy tym na końcu nie miał już nic wspólnego z nudną postacią, jaką był na początku.

Kaori za to stanowi maleńką perełkę wśród kobiecych postaci w anime, której blask przyćmiewa nieco fakt, iż totalnie nie wykorzystano jej potencjału. Było to co prawda efektem po części zamierzonym, gdyż Kaori do samego końca miała pozostawać zagadką dla widzów i nie mnie z tą wizją polemizować, niemniej pewne uczucie niedosytu pozostało. Odkładając natomiast na bok kwestie związane z pogłębianiem jej charakteru, nie można odmówić jej uroku. Została zaprezentowana jako energiczna i wesoła nastolatka, w której działaniach widać jakby dziecięcą naiwność i niewinność. Kaori po prostu robi to, na co ma ochotę w danej chwili, jednak w jej zachowaniu nie ma krzty sztuczności czy wyrachowania. Jej talent muzyczny jest ściśle związany z tym, że potrafi po prostu cieszyć się grą i tę radość pragnie zaszczepić innym. Pod względem formalnym nie jest doskonała, ma jednak pewnego rodzaju charyzmę, która przyciąga do niej innych. Ktoś mógłby powiedzieć, że to rozpieszczona pannica z humorkami i dziwacznymi zachciankami. Czy aby na pewno? Być może takie będzie pierwsze wrażenie, lecz po zapoznaniu się z jej historią i motywami, trudno takie stanowisko obronić. Dla mnie wypadła ona nadzwyczaj naturalnie, chociażby z tego względu, iż jest to jedna z nielicznych postaci z anime, które jestem sobie w stanie wyobrazić w realnych sytuacjach i to w dodatku w pozytywnym świetle.

Na temat pozostałych bohaterów nie mam już wiele dobrego do powiedzenia, przede wszystkim dlatego, że na tle głównej pary nie mają okazji się wykazać. Dostają swoją rolę, odgrywają ją wzorowo, po czym… schodzą ze sceny i tyle o nich wiemy. Owszem każdy z nich jest w stanie wzbudzić w widzu sympatię, w dodatku wszyscy są raczej rozpoznawalni (acz to akurat złożyłabym na karb ograniczonej liczebności obsady). O wiele gorzej przedstawia się rozwój ich osobowości oraz rola, jaką odgrywają w całej tej historii. Zdecydowanie najwięcej z nich wszystkich do powiedzenia ma Tsubaki – przyjaciółka z dzieciństwa głównego bohatera, po trochu tsundere i równocześnie „ta trzecia” w trójkącie romantycznym. Jej wątek, delikatnie rzecz ujmując, nie przekonał mnie. Cieszę się, że potrafiła się zachowywać samolubnie, nie wyrzekając się szczęścia na rzecz przyjaciół, ale dobrze by było, gdyby nie musiała jednocześnie tyle jęczeć, marudzić, a już absolutnie zbędna była wszelka agresja z jej strony. I tak była w stanie zaprezentować się w większym stopniu, niż chociażby taki Watari, o którym mogę rzec właściwie tylko tyle, iż jest dobrym przyjacielem, a przy tym typem lekkoducha i playboya. Na jego przykładzie chyba najlepiej widać ograniczenie związane z bohaterami drugoplanowymi, którzy byli kluczowymi figurami dla przebiegu fabuły, ale nie byli ważni sami w sobie. W początkowych odcinkach widzimy epizod związany z zawodami szkolnymi, w których Watari, jako kapitan drużyny piłkarskiej, bierze czynny udział. Przegrana jego zespołu mocno nim wstrząsnęła, lecz… to wszystko. Później nie mieliśmy okazji wgłębić się w uczucia tej postaci, wobec czego wcześniejsze wydarzenia skończyły jako nic niewnoszące zapychacze czasowe. W podobny sposób należałoby podsumować wątki Nagi, Takeshiego, Emi, a także Toshiyi – każdemu z nich poświęcono trochę czasu, a gdy on się skończył, odstawiono ich na boczny tor, nie przejmując się już nimi zbytnio.

Wypadałoby rzec kilka słów o kwestiach technicznych. Z oceną oprawy graficznej w tej serii miałam poważne problemy. Sęk w tym, że jakościowo jest ona na średnim poziomie, za to stylistycznie wygląda wspaniale. I teraz powstaje pytanie – czy spojrzeć na to z punktu widzenia przeciętnego zjadacza anime, który zauważy przede wszystkim ładną kreskę, charakterystyczne projekty postaci, śliczną kolorystykę, idealnie wkomponowaną w klimat serii bajeczną grę światła i cienia oraz zapierające dech w piersiach tła? A może jednak zwrócić uwagę na animację, niezwykle ubogą w niektórych miejscach, a także niedopracowanie i wyraźne oszczędności, widoczne gdzieniegdzie? Wiecie co? Po przemyśleniu tego doszłam do wniosku, iż nawet ze świadomością tych wad, uważam grafikę za ponadprzeciętną. Kiedy dana scena miała olśniewać, naprawdę to robiła, gdy powinno się zrobić bardziej dramatycznie, obraz świetnie uzupełniał klimat samym zastosowaniem bardziej stonowanej kolorystyki. W nosie mam to, że większość występów sprowadzona została do statycznych kadrów przeplecionych animacją komputerową (choć tu muszę oddać sprawiedliwość twórcom, iż nie zdecydowali się poszaleć i ograniczyli się do animacji samych instrumentów), skoro w ramach rekompensaty te pozostałe sceny, które zanimowano, wypadły naturalnie, zachowując odpowiednią dynamikę.

O muzyce natomiast można by napisać całkiem spory elaborat, że jednak nie znam się na tym zbytnio, nie podejmę się tego wyzwania. By uzupełnić braki, postanowiłam przed napisaniem tego tekstu zapoznać się z realnymi wykonaniami niektórych utworów, które zaprezentowano w anime. Muszę przyznać, że jak na moje ucho, odwalono tu kawał dobrej roboty, dzięki czemu brzmiało to naprawdę profesjonalnie. Przy okazji mogłam dostrzec, jak wiernie oddane zostały same występy – mimika, ruchy rąk, podążanie za grą i cała postawa wykonawców, wyrażająca ich pasję. Oczarowała mnie szczególnie Sonata Kreutzerowska w wykonaniu Kaori, której energii uległam całkowicie.

Również oryginalny soundtrack mogę zaliczyć do udanych. Podkład towarzyszący poszczególnym scenom został co prawda przyćmiony przez utwory klasyczne (w końcu cóż byłoby w stanie wytrzymać takie porównanie), ale bronił się sam w sobie, świetnie podkreślając tworzony klimat. Nieco obiekcji zgłosiłabym tylko względem drugiego openingu, który wypadł marnie zarówno muzycznie, jak i wizualnie (zwłaszcza na tle pierwszej czołówki), zdecydowanie odstając poziomem od całej reszty.

Zdążyliście już zapewne zauważyć, iż znaczną część tej recenzji zajęło przedstawienie wad maści wszelakiej, które dostrzec można praktycznie w każdym aspekcie tej produkcji. W dodatku lista zarzutów wydaje się zdecydowanie bardziej konkretna, niż wyszczególnione przeze mnie zalety, bowiem pochwały sprowadzają się do abstrakcyjnych stwierdzeń o pięknie, klimacie i ładunku emocjonalnym, który nam Shigatsu wa Kimi no Uso może zaoferować. Skąd więc wzięła się tak wysoka nota przyznana temu anime? Cóż… wszystko rozbija się o to, że jest to tytuł z rodzaju tych, których ocena będzie różna w zależności od tego, na co zwrócimy uwagę, a ponadto wydaje mi się, że idealnie wpisze się on w gusta większości widzów. Oferuje bowiem dokładnie to, co jest lubiane, nie stając się przy tym kolorowym kawałkiem plastiku udającym coś szlachetniejszego. Dzięki temu gwarantuje sporą porcję niegłupiej rozrywki, zostawiając również miejsce na nieco głębsze przemyślenia.

Jeśli szukacie historii miłosnej o słodko­‑gorzkim zabarwieniu, innej niż standardowe komedie szkolne, istnieje spora szansa, że ta pozycja was zachwyci. A może chcielibyście zobaczyć coś dojrzalszego? Hm… to raczej nie będzie jeszcze „to”, lecz w myśl przysłowia, iż „na bezrybiu i rak ryba”, możecie spróbować – w zachwyt zapewne nie wpadniecie, ale powinno wam to zapewnić godziwą rozrywkę. Resztę zapraszam do zapoznania się z recenzją i zdecydowania, czy wymienione przeze mnie wady potraktujecie jako poważne uchybienia, czy raczej zwykłe czepianie się – w przypadku drugiej opcji przyjemność z seansu jest gwarantowana.

Kysz, 2 maja 2015

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: A-1 Pictures
Autor: Naoshi Arakawa
Projekt: Yukiko Aikyou
Reżyser: Kyouhei Ishiguro
Scenariusz: Takao Yoshioka
Muzyka: Masaru Yokoyama

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Shigatsu wa Kimi no Uso - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl