Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 6/10 grafika: 6/10
fabuła: 5/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

6/10
Głosów: 25 Zobacz jak ocenili
Średnia: 5,88

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 1176
Średnia: 8,2
σ=1,65

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Eire)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Dragon Ball Z

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 1989
Czas trwania: 291×25 min
Tytuły alternatywne:
  • ドラゴンボールZ
Tytuły powiązane:
Widownia: Shounen; Pierwowzór: Manga; Inne: Supermoce
zrzutka

Najsłynniejsza bijatyka w dziejach anime. Lubisz czy nie lubisz – znać wypada.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Tej serii chyba nikomu nie trzeba przedstawiać… Wróć, jako że nie wiedzieć kiedy pod bokiem wyrosło nam nowe pokolenie fanów, które w czasie pamiętnych emisji RTL7 dopiero zaczynało dziwić się światu, chyba należy napisać jakieś wprowadzenie. Ci, którzy 10 lat temu uchowali się pod kamieniem, mają teraz niepowtarzalną okazję zapoznać się z anime, które ekscytowało dzisiejszą fandomową starszyznę.

Sielski domek na sielskim odludziu, w którym znany z poprzedniej serii Songo (Goku) wraz z żoną Chi­‑Chi wychowują małego ślicznego synka. Dawni wrogowie nie stanowią już zagrożenia, Ziemia cieszy się pokojem, a o niegdysiejszej pasji do sztuk walki przypominają zdjęcia z turniejów. Jedna ze smoczych kul służy za ornament na dziecinnej czapeczce, cudowna chmurka to dobry transport na wycieczki, a olbrzymia siła przydaje się do przenoszenia drewna i odstraszania zbłąkanych zwierząt. Jednym słowem, idylla. Czego więcej trzeba, by otrzymać shounen oparty na bijatyce? Tylko piorunu, który uprzejmie strzeli w pobliskie pole, raz na zawsze likwidując problem spokojnego domowego ogniska. W obliczu zagrożenia rodziny Songo w jednej chwili przypomni sobie wszystko to, czego nauczono go w poprzedniej serii – ale trzeba będzie o wiele więcej, by sprostać kolejnym wrogom, o jakich na Ziemi nikomu się nie śniło.

Dragon Ball Z wielką serią było, co potwierdził każdy, kto kilkanaście lat temu z zapartym tchem śledził walki Kosmicznych Wojowników. Emisja na całym świecie, kilkadziesiąt wersji językowych, kilkanaście filmów, serie OVA, dwa odcinki specjalne, gry, których nawet nie chce mi się liczyć i wreszcie remake znany jako Dragon Ball Kai. Właśnie emisja Dragon Ball Z stała się wydarzeniem w telewizjach po obu stronach Atlantyku i wprowadziła słowo „anime” do powszechnego słownika. Do tej pory chyba żadna seria nie może się pochwalić tak rozpoznawalną marką. W poniższej recenzji postaram się przybliżyć ją tym, którzy mieli pecha urodzić się za późno i za nic nie mogą zrozumieć, dlaczego w czasie emisji tego tytułu w polskiej TV pustoszały podwórka.

Historia przedstawiona w Dragon Ball Z jest bezpośrednią kontynuacją Dragon Ball (w mandze stanowią całość). Seria podzielona jest z grubsza na trzy „sagi”, które co bardziej pedantyczni fani dzielą na mniejsze części. W poprzedniej serii młody zabijaka Songo pod okiem Boskiego Miszcza (Kame­‑Sennin) dzielnie trenował sztuki walki, by nie tylko zwyciężyć w ogólnoświatowym turnieju, ale także wykorzystać swoje ponadprzeciętne zdolności w ochronie Smoczych Kul – siedmiu potężnych artefaktów, które zebrane razem przywołują smoka spełniającego jedno życzenie. Nic więc dziwnego, że na taki kąsek przez 153 odcinki dybali coraz silniejsi złoczyńcy, chcąc wykorzystać go w niecnych celach. Po pokonaniu ostatniego przeciwnika stało się jasne, że nikt na tej planecie nie może mierzyć się z Songo. Czy w wypadku, gdy manga okazała się niespodziewanym sukcesem, należy pozwolić bohaterowi cieszyć się zasłużoną emeryturą, czy raczej – dosłownie i w przenośni – wystrzelić go w kosmos? Tak więc zaczyna się nowa historia, na którą składają się nowi wrogowie, nowe ciosy i nowe pomysły. Czy udane? Jak mówią w mojej okolicy: im dalej w las, tym więcej niewybuchów. Dragon Ball Z oglądane po latach wydaje mi się zauważalnie gorszy niż poprzednia seria, a składa się na to kilka przyczyn.

Zacznijmy od podstaw, czyli fabuły. Z grubsza rzecz biorąc, Dragon Ball to bijatyka. Ile można patrzeć, jak dwóch dżentelmenów okłada się po buziach? Uwagę widza można przykuć dwoma sposobami: albo urozmaicając same pojedynki, albo całą ich otoczkę.

Pierwszy aspekt wygląda słabo. Mówiąc wprost: wszelkie walki przewidywalne są do bólu. Najpierw otrzymujemy wiadomość, potem nasi dostaną łomot od pomagierów tego złego, potem będą toczyli długą i przewidywalną bitwę, sprowadzającą się do odkrywania coraz to nowych ciosów i zdobywania kolejnych poziomów mocy, które wydają się jedynym sposobem na wygranie potyczki. Jeszcze na początku serii zarówno nasi, jak i ich przeciwnicy jeszcze coś tam planują i widoczne są szczątki strategii, ale summa summarum liczy się tylko siła. Nie strategia, podstęp, wykorzystanie słabości przeciwnika. Efektem jest niestety postępująca „inflacja mocy” – nowe sztuczki szybko powszednieją, cudowne ciosy na kolejnym przeciwniku nie robią wrażenia. Pod koniec serii wysiłki, by jeszcze odrobinę dopakować postaci, stają się wręcz komiczne.

Obejrzyjcie, zobaczycie, o ile doczekacie. Dragon Ball z samej natury było rozwleczone, a twórcy anime z braku materiałów rozwlekali wszystko ponad miarę. Finałowa walka pierwszej sagi podczas pierwszej emisji w tempie odcinek tygodniowo zajęła kilka miesięcy. Pewnych części zwyczajnie nie da się dziś oglądać, chyba że mamy ochotę patrzeć jak dwóch przeciwników łypie na siebie spode łba w rytm dramatycznej muzyki. Można by ten czas lepiej spożytkować, bo drugi aspekt, czyli cała otoczka świata, w miarę postępu akcji leci na łeb, na szyję.

Nie sposób dojść dzisiaj, na ile prawdziwe są plotki o tym, że Toriyama krótką parodię Podróży na Zachód rozwinął pod wpływem wydawców i listów od fanów. Pewne jest, że autor nie radził sobie z ogarnięciem tego, co pisał. Przedstawienie wszystkich nieścisłości, jakie pojawiają się w trakcie serii znacznie przekracza miary tej skromnej publikacji. Wszelka sceneria to tylko teatralne dekoracje, rzadkie próby objaśnienia świata przedstawionego nie trzymają się kupy i w efekcie cała fabuła unosi się w próżni. Niestety lwia część tych błędów to nie dzieło pazernego na kasę studia, które nie mając dość materiału, serwowało widzom pisane na kolanie „zapychacze” – tych jest stosunkowo mało i raczej nie produkują poważniejszych dziur. Widać, że autor niczego nie planował, zapominał o wcześniejszych twierdzeniach i wesoło naginał własną twórczość na potrzeby chwili. O ile Ziemia w Dragon Ball była całkiem zabawnym miejscem, to wszechświat przedstawiony w Dragon Ball Z zwyczajnie kupy się nie trzyma. Przykładem niech będą same Smocze Kule – pal licho, że na samym początku niczym diabeł z pudełka wyskakuje ich lepsza wersja, ale prawa nimi rządzące są wesoło zamiatane pod dywan. Szkoda, bo w wychowaniu dzieci i tworzeniu historii o bohaterach usuwanie ograniczeń daje fatalne efekty.

Zajmijmy się więc bohaterami, może tu jest na czym oko zawiesić? Pierwsza saga to historia konfliktu z galaktycznym tyranem uważanym przeze mnie za jednego z najlepszych złoczyńców w mandze i anime. Freezer (Frieza) nie pragnie zniszczenia naszego świata. Kiedyś planował go sprzedać, ale jedna planeta mniej czy więcej nie robi mu różnicy. To istota interesu, coś pomiędzy mafijnym bossem a eleganckim arystokratą, tak pewnym siebie, że nie musi się przed nikim tłumaczyć ani popisywać. Organizacja, której przewodzi na co dzień, zajmuje się podbijaniem i sprzedażą działek o rozmiarach planet. (Pal licho, że ani razu nie pokazują, jak wygląda taka transakcja, a wszelkie stanowiska przyznawane są li i jedynie na podstawie statystyk siły). Co innego Smocze Kule, dzięki którym mógłby stać się nieśmiertelny i pozbyć znanej tylko najbliższym współpracownikom obsesji. Nie tylko dzięki niemu sagę Freezera uważam za najlepszą część całego Dragon Ball. Postacie silne, ale jeszcze niezbyt przepakowane stawiają się w komplecie, by walczyć z tym złym i jego podwładnymi wszelkimi sposobami. Stosunkowo mało tu dziur fabularnych, dostajemy za to wyjaśnienie historii Songo i pochodzenia pewnych zdolności, które tak dużą rolę odegrały w pierwszej serii. Nowo wprowadzone postacie, o ile nie są typowym mięsem armatnim, zyskują niespotykaną nigdzie indziej w tej serii dwuznaczność moralną, która pozwala naszym bohaterom na poznanie smaku niepewności względem podejmowanych decyzji.

Między pierwszą i drugą sagą występuje krótszy epizod, jedyny znaczący „zapychacz” w całym Dragon Ball Z. Miarą jego jakości niech będzie fakt, że zabierając się za tę recenzję, kompletnie o nim zapomniałam, by przypomnieć sobie, przeglądając Wikipedię. Nie jest jakoś specjalnie zły, ale też nie porywa. Na szczęście przy ekranie trzyma widzów ciekawość nowej postaci, która pojawiła się pod koniec poprzedniej sagi. Tajemniczy wojownik o niespotykanej sile, przynosi dziwne i przerażające wieści. Skąd się wziął i czego chce? Według jego słów, pewien szalony naukowiec nie bardzo wziął sobie do serca wykłady z bioetyki, a efekty jego pomysłów pragną… No nie zgadniecie, zniszczyć świat. Czy tylko ja widzę tutaj spadek inwencji? Druga saga broni się odrobinę wątkiem postaci, o której wspomnę za chwilę i pewnym dylematem moralnym dotyczącym istot poprzedzających głównego złego. Niestety on sam poprzednikowi do pięt nie dorasta, nuda panie dzieju, a przed nami jeszcze jedna saga. Za trzecim razem po prośbie przyjdą sami bogowie i uwierzcie mi, nie chcecie widzieć, przeciwko komu przyjdzie walczyć bohaterom w najnudniejszej części Dragon Ball. Zalet w niej nie znajduję, a za słownictwo, którego użyłabym do opisania wad, z hukiem wyleciałabym z Tanuka. Ujmując sprawę rzeczowo, spokojnie i kulturalnie: poziom mocy zarówno przeciwnika jak i naszych bohaterów przekroczył granice dobrego smaku, a długość walk i ilość „niespodziewanych zwrotów akcji” granice zdrowego rozsądku. Z góry gratuluję silnej woli wszystkim tym, którzy obejrzeli obecnie tę część bez nagminnego używania przycisku szybkiego przewijania.

Spuściwszy na ten temat zasłonę milczenia, przejdę do opisu bohaterów. Albo bohatera. Praktycznie całe Dragon Ball Z to teatr jednego aktora, przygłupa z kosmiczną mocą o imieniu Songo. Leń i nierób, ciamajda i łamaga w codziennym życiu, mocą wszechwładzy autora zabiera prawie cały dostępny czas ekranowy. Już w poprzedniej serii zachowywał się dziecinnie jak na swój wiek, ale tutaj widocznie stanął w rozwoju. Miało to chyba pokazać, że w piekle, jakie szaleje po ekranie, pozostaje dobry i niewinny, ale dla mnie zachowuje się jak osoba poważnie niedorozwinięta. Jak w głupim kawale: gość nie rozwija się, tylko rośnie, a właściwie powiększa swoją moc do granic absurdu, co szybko zaczyna się mścić. Pod koniec pierwszej sagi dla widza staje się jasne, że czegokolwiek nie zrobią pozostali bohaterowie, i tak będzie to bez sensu, bo to dla Songo rezerwowane są wszystkie najlepsze ulepszenia i najmocniejsze moce. Reszta, choćby stawała na rzęsach, może sobie co najwyżej pokrzyczeć i pojęczeć o pomoc. Trzecia saga jest pod tym względem nie do przebicia, bowiem jasno pokazuje, że możesz być sobie superszefem niebios, przed którym klęka ostatnia myśląca postać w tym serialu, ale i tak dostaniesz łomot, żeby Songo mógł cię uratować.

Takim postępowaniem zarżnięto kolejny koncept: w kilku miejscach pojawiają się aluzje, że Songokan (Gohan), syn Songo, ma w sobie większy potencjał na wojownika, a w widzu kiełkuje nadzieja, że główny bohater zemrze na amen i dokona się wymiana pokoleń. Gdzie tam, tatuś musi zwycięstwo pobłogosławić. O Songokanie niewiele napiszę, bo chłopaka przed łatką Gary’ego Stu ratuje tylko bycie w cieniu ojca – ma moc wyczesaną w kosmos, kiedy dochodzi do lat rozumnych lecą na niego panienki, a w szkole, do której uczęszcza w wolnym czasie, ma same szóstki. Jeśli nie wspomniałam, że w pewnym momencie zaczyna walczyć ze złem i występkiem to tylko dlatego, że za oglądanie tak szmirowatego wątku jest mi wstyd do dziś. W trakcie akcji Songo dochowuje się też drugiego syneczka, który robi za etatowego wzruszacza oraz element komiczny w jednym i tyle można o nim powiedzieć.

Pozostałe postacie powinny być wdzięczne za sam fakt, że pojawiają się na ekranie – w miarę rozwoju akcji kilka z nich zwyczajnie się gubi, a inne zostają sprowadzone do roli statystów. Wiem, że się powtarzam, ale trudno mieć dobre zdanie o serii, której autor zwyczajnie zapomina o tym, kogo i po co wcześniej stworzył. Ze starej gwardii Yamcha znika, sprzątnięty pod dywan, a Tenshin i Chatzu wraz z Lunch gdzieś się gubią. Oolong i Krzykacz (Puar) pojawiają się w migawkach razem z Boskim Miszczem. Stosunkowo najwięcej czasu otrzymuje Krilan, ale stary przyjaciel Songo przez większość czasu robi za popychadło. Miarą jego upadku niech będzie fakt, że pokazany jest jako równy partner w walce i rozmowie dla syna Songo, młodszego o pokolenie. Lepiej prezentuje się Szatan Serduszko, zwany oryginalnie Piccolo. Niegdysiejszy wróg, zielony i szpiczastouchy kosmita w białych szatach i turbanie, pod presją sytuacji zmuszony do współpracy z Songo, zostaje nauczycielem jego syna. Tyle od autora, ja nadmienię, że to ostatnia myśląca postać w tym anime.

Wbrew temu, co może wynikać z powyższych akapitów, jest parę postaci, które autentycznie polubiłam. Wspomnianego Freezera za bycie tyranem, jego Grupę Specjalną za autentycznie śmieszne połączenie brutalności i imagu rodem z wodewilu. Po stronie „naszych” mamy wspomnianego Tajemniczego Wojownika o rodowodzie, jakiego nie powstydziliby się bohaterowie latynoskich telenoweli, postać twardą, ale w pewien sposób sympatyczną, chyba jedyną, którą chciałabym spotkać w prawdziwym życiu. Dalej poznajemy chyba jedyną osobę, która w miarę trwania serii jakoś tam się rozwija. Mr Satan, przechrzczony w naszej wersji na Herkulesa, silny człowiek bez supermocy, mistrz sztuk walki i autokreacji. Planowany był chyba jako Element Komiczny dla drugiej i trzeciej sagi i w tej roli nie dorasta Grupie Specjalnej do pięt. Tymczasem mnie podobało się dość realistyczne przedstawienie – od osiłka kradnącego sławę naszych bohaterów do sprzymierzeńca, który najpierw mimowolnie, a potem całkiem zamierzenie i pomysłowo pomaga w osiągnięciu ostatecznego zwycięstwa.

Nie sposób tu nie napisać o ulubieńcu żeńskiej części widowni. Vegeta, książę wymarłej rasy wojowników. Ma w całej serii wszystkiego cztery fajne sceny, z czego jedna to „zapychacz”, a drugą ponoć wymusił na autorze wydawca. Drzewa nie posadził, mieszka u swojej kobiety, a syn to już oddzielna historia. Na początku sługa tego złego, a po zmianie zdania bezrobotny i bezdomny maruda z kompleksem na punkcie Songo. A jednak ludzie go lubią i sama przyznaję, że mam do niego pewną słabość. Może dlatego, że w miarę rozwoju serii jest jedynym, który ma szansę dokopać Jedynemu Głównemu Bohaterowi, a za samo to należy się pochwała.

Wypadałoby coś napisać o kobietach, ale zwyczajnie nie ma o czym. Niestety Chi­‑Chi, będąca rozsądną postacią w tym wariatkowie, przedstawiona jest jako idiotka, która nie wiedzieć czemu truje tyłek mężowi o tak głupie sprawy, jak pieniądze, praca i edukacja dzieci. Bulma, ważna postać poprzedniej serii, kończy jako serwisantka maszyn oraz dostępuje zaszczytu utrzymywania jednego z wojowników i urodzenia drugiego. Videl, pojawiająca się w trzeciej sadze dziewczyna Songokana, początkowo zapowiada się nieźle, by po etapie damy w opałach skończyć jako żona swojego męża i matka jego dziecka.

Skoro w tagach mamy wyróżnik „komedia”, wypada coś napisać o humorze. Niestety poza wspomnianą Grupą Specjalną, jest on raczej nieszczególny. W Dragon Ball mieliśmy głównie majtczane kawały, ale też parę niegłupich pomysłów i mrugnięć okiem do widza. Tutaj jest ich zdecydowanie mniej, a duża część tego, co miało być śmieszne, wypada zwyczajnie żenująco.

Plan każe wspomnieć coś o grafice. Uczciwie powiem, że nie znam wielu shounenów z początku lat 90., żeby mieć porównanie. Nie jestem też osobą zwracającą na ten aspekt szczególną uwagę, więc nie porównam tego do współczesnej serii. Odkąd pokazano mi, że poszczególne odcinki różnią się jakością wykonania, jestem już zupełnie skołowana i najchętniej nie oceniałabym tego aspektu. Łapiąc kadry do recenzji, zauważyłam zaskakującą ilość stop­‑klatek i dziwaczną tendencję do zamierania postaci w jednej pozie. Kreska i animacja są odrobinę ładniejsze niż w Dragon Ball, podoba mi się także parę szczegółów, za które podwyższam notę ponad standardowe 5/10. Po pierwsze, rysunek postaci – muskularne ale jeszcze w granicach proporcjonalności. Takie animowane mięśnie widuje się ogólnie rzadko, a tutaj można nasycić oczy, zwłaszcza że w czasie walki koszule (spodnie do kolan też, wyżej mają immunitet) idą w strzępy i lekko pokrwawione torsy prezentują się w całej okazałości. W jednym odcinku mamy nawet okazję podziwiać gołego Vegetę – wprawdzie od tyłu, ale zawsze. Dbałość o realizm czy ukłon w stronę żeńskiej części widowni?

Przy ocenie za muzykę zapytacie pewnie, o którą wersję mi chodzi. Amerykańska zaniżyłaby ją znacznie, więc oceniam razem japońską i francuską, na kanwie której powstało m.in. polskie wydanie. Pozwalam sobie na taki manewr, gdyż wbrew powszechnej opinii różnią je tylko piosenki początkowe i końcowe. Nie są one złe, choć we francuskiej dyskotekowa melodyjka otwierająca odcinek w zestawieniu z krwawymi scenami animacji tworzy komiczny efekt. Czołówki wersji japońskiej są energiczne, z wpadającą w ucho melodią. Jako że nie rozumiem japońskiego, mogę przymknąć oko na lekko dziwaczne teksty. Melodie towarzyszące walkom są dobre i zapadają w pamięć. Byłoby 7, ale podwyższam na 8 za różnorodność wersji zdubbingowanych, z których niektóre przebijają oryginał.

Czas też raz na zawsze zdementować plotę, która od czasów „Kawaii” krąży w polskim fandomie. Wersja „nieocenzurowana” różni się od emitowanej w RTL7 dosłownie w szczegółach. Poleciały kilkunastosekundowe sceny z gatunku wyjątkowo brutalnych i czasem niesmacznych, w sumie nie więcej niż kilkanaście minut na całą serię. W wersji amerykańskiej (nigdy u nas nieemitowanej) z 291 odcinków na skutek wycinania zostało 273 (każdy ze wstępem i podsumowaniem). Ichni dubbing wprowadzał duże celowe zmiany, a ścieżka dźwiękowa została całkowicie wymieniona. W wersji polskiej większość niekonsekwencji wynika z faktu, że skrypty przekładano metodą „na głuchy telefon” z francuskiego. Osobiście nie jestem purystką i po latach łapię się na tym, że na anglojęzycznych forach piszę imiona z wersji polskiej. Ciekawi mnie też sprawa grafiki. Dostępne nagrania z polskiej telewizji zostały skopiowane z kaset VHS, które jak wiadomo, nie są najtrwalszym nośnikiem. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jaką jakość miały puszczane nam odcinki, ale oglądanie nowego amerykańskiego wydania mile mnie pod tym względem zaskoczyło.

Dlaczego Dragon Ball Z stało się tak popularne? Już L.M. Montgomery zauważyła, że w dzieciach tkwi pewna fascynacja przemocą, zwłaszcza tą odległą i przerysowaną. Dragon Ball Z wypełniło lukę dla dzieci już znudzonych dostępnymi bajkami, ale jeszcze nielubiących filmów fabularnych. Trzeba też wspomnieć, że pojawiło się w czasie, gdy bloki kreskówek na RTL7 nie miały konkurencji. Kanały bajkowe dopiero wchodziły na rynek, platformy cyfrowe raczkowały i niewiele osób miało do nich dostęp. Oglądało się to, co było, i co oglądali rówieśnicy. Oglądałam i ja, choć drażniło mnie wiele rzeczy. Dlatego obecnie, gdy wszystko, co wydano, jest na wyciągnięcie ręki, chyba żadna seria nie ma szans na powtórzenie tamtego szaleństwa.

Pozostaje kwestia oceny ogólnej. Mimo całego mojego narzekania bardzo Dragon Ball Z lubię i z chęcią wystawiłabym tej serii wysoką ocenę. Niestety, podsumowawszy to, co napisałam, byłoby to zwyczajnie nieuczciwe wobec czytelnika. Wiem, że wielu czytających tę recenzję widzi Dragon Ball Z przez różowe okulary nostalgii, ale niestety system Tanuki nie przewiduje oceny za „zasługi na polu propagowania mangi i anime”. Już w czasach swego powstania Dragon Ball Z nie zachwycało pod względem technicznym, a niedoróbki fabularne i charakterologiczne były widoczne gołym okiem. Coś musi w tym być, skoro dokonało rzeczy dla innych serii niewykonalnej, ale niestety takie zasługi nie mieszczą się w tabelce.

Jeśli czytający tę recenzję należy do pokolenia, które letnim popołudniem biegało po boisku krzycząc „Kamehameha”, zapewne od czasu do czasu sam serwuje sobie seansik Dragon Ball Z w ramach leczenia ataków ostrej nostalgii. Czy młodsi widzowie też mogą polubić ten tytuł? Obiektywnie muszę powiedzieć, że obecnie dostępnych jest wiele innych, lepiej poprowadzonych serii i obejrzenie wszystkich odcinków wymaga wielkiego samozaparcia. Z drugiej zaś strony, Dragon Ball Z, podobnie jak Czarodziejka z Księżyca, to tytuły, które jako jedne z niewielu wybiły się poza animowane getto i do dziś budzą jednoznaczne skojarzenia, wypada więc wiedzieć, czym to się je.

Eire, 19 września 2011

Recenzje alternatywne

  • Yuby - 7 kwietnia 2004
    Ocena: 6/10

    Dalszy ciąg legendarnej serii. Dragon Ball Z różni się jednak znacznie od pierwowzoru – przede wszystkim klimatem, który stał się bardziej mroczny i krwawy. więcej >>>

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Bird Studio, Toei Animation
Autor: Akira Toriyama
Projekt: Katsuyoshi Nakatsuru, Minoru Maeda, Yuuji Ikeda
Reżyser: Daisuke Nishio
Scenariusz: Takao Koyama
Muzyka: Shunsuke Kikuchi

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Dragon Ball: fanfiki na Czytelni Tanuki Nieoficjalny pl
Nowa Gildia Nieoficjalny pl
Podyskutuj o Dragon Ball na forum Kotatsu Nieoficjalny pl