Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

3/10
postaci: 2/10 grafika: 5/10
fabuła: 2/10 muzyka: 6/10

Ocena redakcji

5/10
Głosów: 2 Zobacz jak ocenili
Średnia: 4,50

Ocena czytelników

6/10
Głosów: 18
Średnia: 6,28
σ=1,66

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Enevi)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Lost Song

Rodzaj produkcji: seria ONA (Japonia)
Rok wydania: 2018
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • ロスト ソング
zrzutka

Magia, niewiasty i śpiew. Wpadająca w ucho melodia, całkiem ciekawy tekst i… wokal, od którego więdną uszy.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

W pewnym królestwie na kontynencie Neunatia od wieków przekazywano legendę o magii zaklętej w pieśni, jednakże tylko wybrani byli w stanie za jej pomocą dokonywać cudów. W stolicy kraju spokojny, ale samotny żywot pędzi młodziutka, bardzo utalentowana śpiewaczka Finis. Obdarzona złotym sercem, naiwna dziewczyna uwielbiana jest przez poddanych, lecz jej przyszłość maluje się w ciemnych barwach, ponieważ jako przyszła narzeczona bezwzględnego księcia ma obowiązek wykorzystać swój niezwykły dar w nadchodzącej wojnie. Czyżby nadzieją dla niej miał okazać się przystojny rycerz, w którym Finis zakochuje się od pierwszego wejrzenia?

Tymczasem na dalekiej prowincji w maleńkiej wiosce wychowuje się niepozorna dziewczynka. Pełna energii i zawsze radosna Rin uwielbia swoją przybraną rodzinę: zrzędliwego dziadka, opiekuńczą siostrę Mel, i niezdarnego, ale przy okazji genialnego brata Ala. Zupełnie nie rozumie jednak, dlaczego opiekun nie pozwala jej spełnić największego marzenia, jakim jest podróż do stolicy i śpiewanie dla ludzi. Tym bardziej że nastolatka głos ma ładny, a wykonywana przez nią piosenka potrafi czynić cuda. Cóż, niektóre rzeczy nie bez powodu utrzymywane są w tajemnicy, a za impulsywność i nierozwagę przyjdzie Rin zapłacić niezwykle wysoką cenę…

Ej, to wcale nie brzmi tak źle, powiedziałby ktoś. I pewnie miałby rację, bo sam pomysł na fabułę tego anime nie był taki zły, ale żeby wyszło coś fajnego, a co najważniejsze, sensownego, realizacją projektu musiałby się zająć zupełnie kto inny. Przypatrzmy się więc tej próbie stworzenia kolejnej animowanej magicznej opowieści. Słowo „próba” jest w tym przypadku kluczowe, ponieważ w gruncie rzeczy niczego tak naprawdę nie udało się zrealizować w stu procentach. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Początkowo anime zapowiada się na wyjątkowo infantylną lub jak kto woli, po prostu głupią opowiastkę w stworzonym na kolanie świecie magii. Twórcy bardzo wyraźnie darowali sobie dokładniejsze wyjaśnienia, wierząc, że obeznany z prawami gatunku widz łyknie wszystkie umowności. Słowem: kolejna schematyczna i tandetna historyjka fantasy. Nie byłoby w tym niczego szczególnie dziwnego, gdyby w pewnym momencie na scenę nie wkroczył niezły zwrot akcji i nie pokazał, że u podstaw fabuły leżał całkiem udany pomysł. Niestety, zabieg ten obnażył kompletną nieudolność twórców w kwestii jego wykorzystania. Warto bowiem zaznaczyć, że na porażkę tego tytułu składają się tak właściwie drobiazgi, jest ich jednak tak dużo, że wszystkie mające potencjał elementy zostają przysypane przez stertę idiotyzmów.

Akcja Lost Song rozgrywa się w magicznym świecie, który zostaje nam przybliżony w kilku luźno rzuconych hasłach bez jakichkolwiek dokładniejszych wyjaśnień. Oczywiście nie każda opowieść musi opierać się na szczegółowo przedstawionej i stuprocentowo logicznej mechanice świata, miło byłoby jednak, gdyby chociaż elementarne kwestie prezentowały minimalną wiarygodność. Tutaj zdecydowanie tego nie znajdziemy, bo tłem dla wydarzeń jest wyświechtany, kiczowaty i produkowany seryjnie płaszcz marki Standardowa Fantastyczna Kraina. No cóż, fantasy z tego wyjątkowo słabe.

To jednak byłoby jeszcze do przeżycia, gdyby oparta na tych na słowo honoru trzymających się podstawach przygoda miała ręce i nogi. Och, tutaj dopiero zaczyna się zabawa, bo prawdopodobnie zupełnie niezamierzenie ekipa produkcyjna stworzyła niezwykle bogatą kopalnię absurdów. Znajdującymi się tu pokładami infantylizmu oraz głupoty można by obdzielić kilka innych serii. Akcji brakuje płynności i posuwa się ona do przodu tylko dzięki bardzo wygodnym zbiegom okoliczności nierówno rozłożonym na przestrzeni dwunastu odcinków. No dobrze… jest jedna jedyna rzecz, która twórcom się udała i ujawniona mniej więcej w połowie serialu, niweluje niektóre dziury fabularne, chociaż w ostatecznym rozrachunku zabieg ten na niewiele się zdaje. Fabuła załamuje się bowiem pod ciężarem niedorzeczności, których jest tak dużo i często pojawiają się w tak niespodziewanych momentach, że wymieniać można by je w nieskończoność (jeśli recenzja jednak kogoś skusi do obejrzenia tego dzieła kinematografii, to nie mam serca psuć mu niespodzianki). Nieudolność scenariusza jest dodatkowo uwypuklona przez to, że całość opakowano w baśniowość rodem z Disneya w mylnym przekonaniu, że magia i śpiew są lekiem na wszystkie dziury fabularne. I tym sposobem zamiast uroku dostajemy kicz pełną gębą. Cóż, sprawdzi się to chyba tylko jako niezamierzona komedia, przynajmniej do czasu – przecież każdy ma jakieś granice wytrzymałości.

Dużo tu związanej z magią i śpiewem pozornej ulotności, wszak czary i muzyka są niematerialne, eteryczne wręcz… Atmosfera serii do najlżejszych jednak nie należy, bo sporo tu mordów, krwi i nawet losy całego świata wiszą w pewnym momencie na włosku. Próbuje się te gorzkie chwile „osłodzić” humorystycznymi wstawkami. Niestety, ponieważ subtelność jest dla ekipy pojęciem zdecydowanie obcym, Lost Song to kolejny bardzo nieudany mariaż dramatu i komedii. Scenarzysta najwyraźniej zapomniał, że ckliwymi i dziecinnymi zagraniami oraz skrajnie bzdurnymi i po prostu żałosnymi żartami serwowanymi na przemian, często znienacka i zawsze przy pomocy łopaty nie wywoła się ani wzruszenia, ani śmiechu. Chyba że w odwrotnej kolejności. Najbardziej prawdopodobną reakcją na to wszystko będzie albo lekki uśmiech politowania, albo bardziej dosadne bicie czołem o biurko. Chociaż nie jestem pewna, czy seria wywoła u kogokolwiek jakieś silniejsze emocje… Bo tak naprawdę czy jest się czym tak ekscytować? Właściwie to nie, bo głupie i powtarzalne toto niesamowicie, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwe, więc opisana powyżej druga czynność raczej nie będzie miała miejsca. Ale jeśli twórcy przesadzają, to ja też mogę sobie na kilka „szaleństw” pozwolić. Dlaczego by nie…

Nieprzemyślanemu scenariuszowi bardzo dzielnie kroku dotrzymuje obsada, ponieważ wszyscy bez wyjątku i bez względu na początkowo nakreślone osobowości jak jeden mąż (i żona) w dowolnych momentach rezygnują z resztek rozsądku, który czasami przejawiają, żeby tylko ich działania pasowały do zamierzonego zwrotu akcji. Efektem tego było, że częściej zdarzało mi się kibicować czarnemu charakterowi, który niespodziewanie wykazywał się szczątkową inteligencją oraz przebiegłością, podczas gdy z reszty robiono stado baranów (wybaczcie mi to porównanie, drogie zwierzaki). Charakterów większości postaci nie ma co rozkładać na czynniki pierwsze, bo przeważająca ich część składa się z dwóch lub trzech cech na krzyż, ale przypatrzmy się chociaż protagonistom.

Wiecznie radosna i pełna dobroci Rin to niespożyty wulkan energii, przy okazji zaś jest odpowiednio lekkomyślna i naiwna, żeby nie napisać: głupia. To typowy przepis na głównego bohatera/bohaterkę, który zdaje się odbijać otaczającą go rzeczywistość i gdyby nie fakt, że można w naciągany, ale jednak minimalnie wiarygodny sposób wyjaśnić jej charakter, to powodów do narzekania byłoby sporo. No dobrze, można wskazać jeden naprawdę niewielki plusik: dziewczyna aż tak bardzo się nad sobą nie użala. Szkoda tylko, że to niewiele pomaga, bo Rin nazbyt często wzrusza się i rozpacza nad kondycją moralną otaczającego ją świata… Otaczająca ją zgraja też w zatrważającej większości przypadków nie przejawia za grosz inteligencji, a podejmowane przez nich działania dochodzą do skutku tylko i jedynie dzięki wszechmocnej woli scenarzysty. Wypadałoby zacząć od nieodłącznego i jedynego nieprzypadkowego towarzysza dziewczynki, czyli jej przybranego brata łamane na zakochanego w niej przyjaciela z dzieciństwa. Al to typowy pomocnik, który niby ma być śmieszny, ale głównie irytuje i jest w fabule tylko po to, aby w dowolnym momencie łatać dziury fabularne, bo jego główną cechą prócz fajtłapowatości jest techniczny geniusz. Wygodne, prawda? Przypadek natomiast stawia na drodze tej dwójki trzy muzyczki: pewną siebie i nieco tajemniczą Pony oraz wciągnięte do armii siostry: nadpobudliwą Alyu i cierpiącą na narkolepsję Monikę. Obowiązkowy etap formowania się drużyny następuje wyjątkowo szybko i bardzo sztucznie, a wspólna radosna podróż przeczy prawom logiki, ale czy kogokolwiek to dziwi?

Z drugiej strony mamy, pożal się Borze Szumiący, dworską intrygę, zakazany romans i wielką wojnę, której głównymi bohaterami są przepełniona dobrocią (czytaj: skrajnie głupia i naiwna) śpiewaczka Finis, jej wierna służąca Corte (czytaj: umiarkowanie naiwna i głupia), szlachetny rycerz Henry Leopold (czytaj: znacząco naiwny i głupi) oraz przebiegły, arogancki i zepsuty do szpiku kości książę Lood (czytaj: o, tutaj wszystko jest jasne już na pierwszy rzut oka!). O ile jeszcze w natychmiastowe zauroczenie chowanej niemal w szklarnianych warunkach młodziutkiej diwy można uwierzyć, o tyle już inne jej cechy zostały tak przejaskrawione, że zdecydowanie nie czynią jej słodką i uroczą, a niemożliwie wręcz irytującą. Trochę to boli, ponieważ leżący u podstaw tej historii pomysł dawał bohaterce spore pole do popisu i można było jej charakter dobrze poprowadzić. Niestety, zamiast skupić się na tym, postanowiono kilkoma kiczowatymi retrospekcjami i praktycznie pstryknięciem palców załatwić zmiany osobowości, grzebiąc tym samym ostatecznie jakikolwiek potencjał protagonistki. Corte to właściwie ozdoba i podobnie jak Al bardziej narzędzie fabularne niż pełnoprawna postać, a obiekt westchnień przyszłej księżniczki to jeżdżący na białym koniu schemat, ale w wersji wyjątkowo ubogiej: honorowy i niby idealny, ale w rzeczywistości nudny i mdły rycerzyk, który ani rozumu, ani instynktu samozachowawczego nie posiada. Jedyny zdający się myśleć osobnik, czyli antagonista w postaci następcy tronu, jest tak skrajnie papierową postacią, że aż szkoda na niego tych kilku dobrych pomysłów… Z kolei drugi czarny charakter nie ma żadnych ratujących go cech; wymachuje mieczem, grabi i morduje, śmiejąc się złowieszczo. Istnieje jako potrzebna przeciwwaga dla protagonistów, którym ktoś musi chociaż próbować pokrzyżować plany. Cała reszta to tłum dosłownie zakutych w hełmy statystów w postaci wojska, zgraja przypadkowych wieśniaków z wiosek po drodze do stolicy oraz kilka wygodnych narzędzi fabularnych, które pojawiają się i znikają zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem scenariusza.

Jeżeli merytoryczna część serii leży, to może chociaż jest na co popatrzeć? W końcu to kolejne (m.in. po Kujira no Kora wa Sajou ni Utau) dziecko Japończyków i Netflixa, więc funduszy nie powinno brakować. Ocenę mogę jedynie opierać na domysłach i porównaniach do innych serii stworzonych w ten sam sposób, ale patrząc na grafikę w „Wielorybich dzieciach”, nie sposób nie zastanawiać się, na co przeznaczono pieniądze w przypadku „Zaginionej pieśni”. Oprawa techniczna, delikatnie rzecz ujmując, zdecydowanie nie rzuca na kolana. Kolorystyka pozostaje co prawda przyjemna dla oka (chociaż towarzysząca magicznym piosenkom kiczowata tęcza jest wątpliwej jakości), a nieruchome tła prezentują się nawet ładnie, ale projekty postaci nie dość, że są mało ciekawe, to w przeważającej ilości ujęć wyglądają bardzo, ale to bardzo krzywo. A, no i nie zapominajmy o jednoczęściowej, momentami skrajnie niepraktycznej i niezniszczalnej garderobie. Animacja cierpi na nieustającą czkawkę; w jednej chwili jest nieźle, a w drugiej już straszliwie topornie. Dodajmy do tego jeszcze znaczący wkład grafiki trójwymiarowej i dostajemy rzecz kompletnie przeciętną, którą z łatwością można by pomylić z produkcją o przynajmniej kilka lat starszą.

Pomyślałby kto, że w anime opartym na magicznych pieśniach będzie czego posłuchać. Sama ścieżka dźwiękowa nie ma się czym pochwalić, bo instrumentalne utwory to bezbarwne „plumkanie”, stworzone chyba tylko po to, aby czymś zająć uszy widzów przy wizualnej statyczności. Same piosenki są… Cóż, to zdecydowanie kwestia gustu, bo o ile czołówka w wykonaniu Konomi Suzuki (rola Rin) oraz reszta piosenek w jej wykonaniu to typowy, ale nawet przyjemny dla ucha j­‑pop, tak już podejrzewam, że głos Yukari Tamury, skądinąd weteranki, sporą część słuchaczy przyprawi o próchnicę. Kazano jej przez większość czasu nie tylko śpiewać (ending oraz wszystkie magiczne pieśni w wykonaniu Finis), ale i mówić w tak słodki sposób, że każdy odcinek kilkakrotnie przekracza dzienną zalecaną dawkę cukru. Przeszkadzało mi to do czasu, kiedy dane było mi usłyszeć utwór o złowieszczo brzmiącym tytule „Pieśń zniszczenia”. O ile jest to melodia wyjątkowo patetyczna (organy i te sprawy), to chyba jako jedyna ze wszystkich ma klimat i naprawdę dobrze się jej słucha. A teoretycznie powinno być tego więcej. Dla wspomnianej powyżej seiyuu Rin ten serial jest prawdziwym debiutem w roli aktorki głosowej i mimo ogólnie marnej jakości słychać, że dziewczyna ma potencjał i może następnym razem dostanie jakąś lepszą rolę. W pozostałych rolach usłyszymy może niekoniecznie szalenie popularnych (może z wyjątkiem Ai Kayano oraz Asami Seto), ale doświadczonych aktorów, którzy wypadają na tyle dobrze, na ile umożliwiają im to ograniczone charaktery postaci. W skrócie: szału nie ma, ale źle też nie jest.

Jeśli spojrzeć na ogólne statystyki, to bardzo, ale to bardzo wyraźnie widać, że Lost Song nie jest, delikatnie pisząc, najbardziej popularną serią nie tylko tego sezonu, ale chyba i tej połowy roku. Nie powinno to szczególnie dziwić, ponieważ już pierwszy rzut oka jasno daje do zrozumienia, że to nie będzie dobra produkcja. Dalszy seans jedynie utwierdza w tym przekonaniu, ponieważ mimo jed(y)nego dobrego zabiegu fabularnego i przemyślanego sposobu wprowadzenia go w życie cała reszta pod względem realizacji leży i już nawet nie kwiczy, a nad nią unosi się wściekle jaskrawy napis „Zmarnowany potencjał”. Po co więc pisać cokolwiek na ten temat przy takiej liczbie anime w jednym sezonie? O starych wyjadaczy zupełnie się nie martwię, bo w sekundę przejrzą ten serial na wylot, ale początkujący fani mogą dać się zwieść nie tylko kolorowemu i nawet ładnemu plakatowi, ale nawet bardziej prozaicznej rzeczy jaką jest „wiek”. Po co grzebać w „starociach”, skoro tyle tytułów jest pod ręką? Czasami zdecydowanie warto, bo nowe i łatwo dostępne wcale nie znaczy, że dobre…

Czemu więc nie oceniłam całości niżej, skoro od początku do końca praktycznie mieszam ją z błotem? Cóż (to chyba słowo dnia…), przy całej naiwności i tandetności fabuły samo zakończenie było zaskakująco nieprzedramatyzowane i sprawnie zrealizowane, a anime może i skrajnie głupie, ale w gruncie rzeczy kompletnie nieszkodliwe. Należy jednak pamiętać, iż nadal jest to niezbity dowód na to, że czasem brak pierwowzoru nie musi być zaletą produkcji…

Enevi, 21 czerwca 2018

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Dwango, Liden Films
Autor: Morita to Jumpei
Projekt: Shizue Kaneko, Shuuichi Hara, Tomonori Fukuda, Toshiyuki Fujisawa
Reżyser: Morita to Jumpei
Scenariusz: Morita to Jumpei
Muzyka: Yuusuke Shirato

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Lost Song - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl