Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

9/10
postaci: 7/10 grafika: 10/10
fabuła: 8/10 muzyka: 10/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 27
Średnia: 7,22
σ=1,4

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Karo)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Liz to Aoi Tori

zrzutka

Młodzieńcze pasje i rozterki dorastania przy dźwiękach orkiestrowej muzyki. Język filmowy wyzyskany do maksimum.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Tablis

Recenzja / Opis

W ciągu kilkuletniego pisywania tekstów dla Tanuki parokrotnie zdarzyło mi się wspomnieć, że nie przepadam za produkcjami studia Kyoto Animation. Od czasu moich wczesnych recenzji wiele się jednak wydarzyło. Charakterystyczny styl KyoAni na skutek rozmaitych, często zewnętrznych okoliczności uległ zmianom, a i ja oduczyłem się chyba głupkowatego generalizowania i utożsamiania szyldu przedsiębiorstwa z pracami poszczególnych artystów. Mimo to w dużej części tych dzieł wciąż przeszkadza mi jedna kwestia: choć stali współpracownicy studia bezsprzecznie potrafią tworzyć wysokiej jakości oprawę wizualną, to moim zdaniem często nie mają pomysłu na narracyjne wykorzystanie jej w ramach fabuły, przez co wiele z ich powszechnie lubianych serii, o których opinię staram się regularnie weryfikować, najlepiej powtarza mi się w formie kompilacji scen wyjętych z kontekstu. To przeestetyzowanie połączone z brakiem funkcjonalności niezmiennie psuje mi ogólne wrażenia, aczkolwiek nie wiem, na ile krytyka ta jest słuszna, a na ile wynika z tego, że jestem bardziej fanem kina niż miłośnikiem anime i skupiając się na montażu czy kadrowaniu, potrafię zignorować dopracowaną animację.

Większość takich prywatnych zestawień ma jednak wyjątki i dla mnie w tym przypadku są to produkcje, które w czasie współpracy ze studiem wyreżyserowała Naoko Yamada. O poszczególnych cechach twórczości jednej z bardziej dziś rozpoznawalnych osób w branży – nietypowych metodach kadrowania, zwięzłych ekspozycjach, kinofilskich inspiracjach filmami Yasujirou Ozu, Edwarda Yanga czy Sofii Coppoli – nie sposób napisać we wstępie recenzji. Wszystko to uogólnię więc do tego co najważniejsze, czyli do narracji. Yamada nie tylko ma talent do reżyserowania animowanych sekwencji, ale przede wszystkim doskonale rozumie język kina, dzięki czemu dopracowana grafika w jej filmach zwykle jest również funkcjonalna fabularnie. Rzecz jasna nie dotyczy to wszystkich sygnowanych jej nazwiskiem produkcji – K­‑On! i Tamako Market postrzegam raczej jako warsztatowe wprawki, ciekawe głównie pod kątem doszukiwania się w nich wczesnych cech konsekwentnie wypracowywanego stylu. Właściwy potencjał autorka zaczęła natomiast ujawniać w późniejszych dziełach pełnometrażowych: w Tamako Love Story – gdzie udało się dokonać spektakularnego przewrotu konwencji względem serii telewizyjnej; w Koe no Katachi – które jako adaptacja mangi odrobinę cierpiało z powodu kondensacji wątków, ale wizualnym językiem nadrabiało to z nawiązką; czy w końcu w Liz to Aoi Tori.

Licealna orkiestra dęta i próby przed konkursowym wykonaniem muzycznej adaptacji baśni Liz i niebieski ptak. W czołowym duecie małomówna oboistka Mizore oraz rezolutna, powszechnie lubiana flecistka Nozomi – dziewczyny połączone bliską relacją z pogranicza przyjaźni i romansu. Sceneria wydawałoby się idealna dla lekkich „okruchów życia”, dobrych do obejrzenia w letnie popołudnie, bez większego zaangażowania. Nic bardziej mylnego. Choć mamy do czynienia z nastoletnim kinem obyczajowym, to jednak scenarzystka Reiko Yoshida używa tej konwencji jako oprawy dla uporządkowanej i efektownej fabuły, a nie jako pretekstu do wypełnienia filmu nic niewnoszącymi scenkami rodzajowymi. Co ważne, efektowność ta nie wynika z miłosnych wielokątów, tłumionych traum, śmiertelnych dolegliwości czy innych bombastycznych atrakcji, jakie można niekiedy znaleźć u innych przedstawicieli gatunku. Liz to Aoi Tori to kameralna opowieść o emocjach, w której dramaturgia jest wypadkową zabiegów kompozycyjnych: prezentowania wydarzeń ze skrajnie subiektywnych perspektyw lub eliptycznego ujmowania zależności między czasem i miejscem akcji w taki sposób, aby epizody faktycznie oddalone od siebie o kilka tygodni sprawiały wrażenie rozgrywających się w ciągu jednego szkolnego dnia. Ponadto film ma konsekwentnie wyprowadzony, zaskakujący przewrót fabularny, pełną napięcia kulminację, a także typowe dla scenarzystki zakończenie – gdzie widz w pierwszej chwili ma poczucie nagłego ucięcia historii, ale po namyśle stwierdza, że główny konflikt został już rozwiązany i dopowiedzenia są zbędne.

Zabiegi kompozycyjne służą przekazaniu konkretnych treści, niepozbawionych przy tym pewnej aluzyjności. Fanom yuri powinien się spodobać charakter pierwszoplanowej relacji, która wprawdzie nie ma jasnej konkluzji, ale ukazana jest w sposób finezyjny i znaczący, daleki od irytującego queerbaitingu. Osoby bardziej zainteresowane warstwą obyczajową być może znajdą tu opowieść o nastoletnim eskapizmie i wychodzeniu z życiowej inercji. Nie brakuje też atrakcji dla interpretacyjnych formalistów, choćby w postaci symboliki florystycznej ukrytej na trzecim planie. Myślę jednak, że główny temat jest tu wyraźnie wyeksponowany i dotyczy zależności między spełnieniem artystycznym a osobistym szczęściem. Będzie to odległe porównanie, ale lubię sobie powtarzać ten film razem z Whiplash Damiena Chazelle’a. Podczas gdy brutalny, ociekający krwią i potem obraz amerykańskiego autora przedstawia twórczą ambicję jako emocjonalną pułapkę wymagającą poświęcenia relacji społecznych, subtelne dzieło w reżyserii Yamady obiera inną drogę, mówiąc, że właśnie bliskość drugiej osoby jest niezbędna do artystycznej samorealizacji. Daleki jestem od opowiadania się po którejś ze stron, ponadto oba utwory w sposób konieczny dla filmowej narracji dokonują pewnych uogólnień, niemniej podoba mi się, jak oglądane jeden po drugim niezamierzenie wchodzą w dialog, prezentując skrajnie odmienne spojrzenia na podobne zagadnienie.

Największe wrażenie w Liz to Aoi Tori robi jednak wizualna reżyseria. Ilość znaczeń zawartych w montażu, scenografii czy kadrowaniu daleko wykracza poza współczesne branżowe standardy. Niema sekwencja spaceru szkolnym korytarzem starczy tu za wyczerpującą ekspozycję; para ujęć przedstawiających bohaterki na schodach służy jako klamra streszczająca całą fabułę. Migawkowe zbliżenia na anatomiczne detale oddają całą gamę emocji, przemieszczanie się postaci w kadrze ilustruje zmiany w osobistych relacjach, a upływ czasu obrazują przewrotne zabiegi montażowe, których analiza może dać więcej, niż lektura niejednej publikacji poświęconej radzieckiej awangardzie filmowej. Tego rodzaju celowość narracji robi wrażenie już w filmach aktorskich, w których dodatkowy sens można wydobywać w postprodukcji, a co dopiero w animacji, gdzie każdy szczegół musi być wcześniej zaplanowany. Wszystko to stosowane jest z niezwykłą naturalnością, tak aby wyszukana forma nie przeszkadzała w podświadomym śledzeniu wydarzeń, a także z niespotykaną w podobnych produkcjach swobodą konwencji, która potrafi przeskakiwać od subtelnego humoru do scen autentycznie niepokojących – kiedy barwy ciemnieją, dźwięk staje się przytłumiony, a widz zaczyna rozumieć, dlaczego Yamada wśród swoich inspiracji wymienia dzieła Jana Švankmajera, i fantazjować o tym, co by było, gdyby pewnego dnia postanowiła wyreżyserować dreszczowiec lub horror.

Udźwiękowienie – od zawsze uważam, że produkcje o tematyce muzycznej mają w tej kategorii łatwiej. Często bowiem nie trzeba w nich kreatywnie dopasowywać ilustracji dźwiękowej do fabularnie istotnych scen. Wystarczy pokazać efektowną, autonomiczną sekwencję występu czy próby scenicznej, a w takim kontekście nawet przeciętny utwór odpowiednio wybrzmi i zostanie w pamięci. Tym bardziej więc warto docenić, że twórcy Liz to Aoi Tori, opowiadając historię osadzoną w środowisku szkolnej orkiestry, zaskakująco rzadko korzystają z muzyki diegetycznej. Tę bowiem przez większość czasu słyszymy w formie urywkowej lub w jakiś sposób zniekształconej – jako dźwięki towarzyszące strojeniu instrumentów lub stłumione melodie dobiegające z odległych pomieszczeń. Poza tym nastrój kreują albo skromne utwory autorstwa Kensuke Ushio – podobne do tych, które skomponował do Koe no Katachi – albo narracyjnie funkcjonalne szmery otoczenia, takie jak np. odgłosy kroków, których tempo zmienia się w zależności od znaczenia danej sceny. Jest tutaj tylko jedna pozbawiona dialogów, intensywna sekwencja muzyczna i wybrzmiewa ona jako satysfakcjonująca kulminacja właśnie dlatego, że reszta filmu jest pod tym względem tak frustrująco oszczędna.

Pamiętam, że podczas pierwszego seansu Liz to Aoi Tori dużą niechęć wzbudziły we mnie fragmenty będące wizualizacją tytułowej baśni, które przeplatają się z główną fabułą i poprzez obszerne dialogi podsumowują poruszane w niej wątki. Za nic nie mogłem zrozumieć, dlaczego film o tak oryginalnej narracji zawiera przegadane sceny przywodzące na myśl disnejowski styl zerowy. Kwestia ta długo obniżała moją ocenę całej produkcji, aż w trakcie któregoś z kolejnych seansów zacząłem przewijać nielubiane sekwencje i dopiero wówczas dostrzegłem ich sens. Nie bez powodu dialog jest jednym z podstawowych narzędzi współczesnego kina, a oglądanie filmów niemych wymaga badawczego dystansu. Doceniamy kreatywną reżyserię, ale zbytnie skupienie na warstwie wizualnej niebezpiecznie zbliża utwór do formy eksperymentalnej i może sprawić, że nawet wyrobiony widz zacznie odczuwać przesyt. Baśniowe segmenty służą tu jako swoisty refren – chwile wytchnienia, kiedy odbiorca poznaje opowieść w bardziej bezpośredni sposób. Ponadto ich stylistyczna atrakcyjność wynika z różnorodności klasycznie prezentowanych scenerii, co tworzy ciekawy kontrast z częścią obyczajową, w której monotonne szkolne przestrzenie urozmaicane są poprzez nietypowe kadrowanie. Ostatecznie uważam więc, że wątek baśniowy jest niezbędny dla rytmu całego filmu. Wciąż jednak lubię go najmniej, ponieważ działa tylko w kontekście ogólnej fabuły – w przeciwieństwie do wątku głównego, gdzie wiele scen sprawdza się też jako samodzielne narracyjne miniatury.

Znajdą się też bardziej jednoznaczne mankamenty, choć niewynikające z samej realizacji, a z ukierunkowania na konkretnego odbiorcę. Jakbym bowiem nie próbował opisywać tego tytułu filmoznawczymi terminami, nie ucieknę od faktu, że jest on wysoce konwencjonalny – przeznaczony dla fanów nie tyle nawet młodzieżowych romansów, co młodzieżowych romansów w wersji anime. Konwencja ta ograna jest oczywiście w sposób nieszablonowy – skupiony na opowieści i obfitujący w wyszukane zabiegi wizualne – niemniej wciąż trzeba być gotowym na takie rozwiązania, jak pewne celowe uproszczenia w psychologii bohaterów, gatunkowa schematyczność ich relacji, przesadny dramatyzm w ukazywaniu niektórych zjawisk czy typowa dla produkcji KyoAni estetyzacja świata przedstawionego, potencjalnie zakłócająca immersję i utrudniająca interpretację w kategoriach realizmu. Nie jest to utwór nadający się do polecenia każdemu, jak np. dzieła studia Ghibli, ponieważ mimo swojej oryginalności wymaga on rozpoznawania i akceptowania tropów, do których przez lata przyzwyczaiły nas sezonowe serie o podobnej tematyce. Wielu osobom zarzuty te wydadzą się pewnie absurdalne – w końcu japońskie kreskówki zwykle oglądamy właśnie dla ich specyficznego stylu, a nie po to, żeby szukać podobieństw do kina głównego nurtu. Ja jednak jako hobby upodobałem sobie wrabianie znajomych spoza fandomu w oglądanie anime, dlatego trochę mnie boli, że film o tak uniwersalnej formie może być nieprzystępny z powodu kilku konwencjonalnych rozwiązań fabularnych.

Trzeba też w końcu wspomnieć, że film ten to spin­‑off serii Hibike! Euphonium, rozwijający wątek bohaterek wprowadzonych tam jako drugoplanowe. Trudno mi wskazać inny utwór, który stanowiąc część większego cyklu, jednocześnie byłby tak autonomiczny, zarówno pod względem fabuły, jak i promocji. Mimo to nie obyło się bez kompromisów. Niektóre retrospekcje czy relacje z postaciami pobocznymi mogą sprawiać wrażenie skrótowych lub niekompletnych, co wynika zarówno z potrzeby ciągłości, jak i z charakteru samego filmu – nowy widz przypuszczalnie będzie miał problem z odróżnieniem scen zawierających celowe niedomówienia, od tych bazujących na znajomości serialu. O ile więc główny wątek powinien być dla każdego zrozumiały, o tyle w przypadku osób przywiązujących wagę do detali poprzednia odsłona jest obowiązkowa. Poza tym Hibike! Euphonium po prostu obejrzeć warto, bo w swojej klasie to również solidna pozycja, choć znacząco inna i operująca bardziej standardową narracją, więc jeśli ktoś sięgnie po nią po filmie, licząc na więcej tego samego, może czuć niedosyt.

Liz to Aoi Tori to dowód na to, że można grać na emocjach, nie zalewając widza masą oczywistych, sentymentalnych scen, ale stosując przemyślaną kompozycję fabuły i wyszukane zabiegi narracyjne. Przede wszystkim jednak film ten umacnia pozycję Naoko Yamady jako jednej z ciekawszych, aktywnych w branży osób zajmujących się reżyserią. Imponujące, że tak wyrazisty styl artystka wykształciła, realizując projekty w dużej mierze komercyjne – odcinki seriali, ekranizacje już wcześniej uznanych tytułów czy produkcje służące jako przedłużenia franczyz. Fakt ten budzi zarówno moją ekscytację – gdy myślę o tym, co zaprezentuje ona w przyszłości – jak i osobiste zażenowanie – gdy przypominam sobie jej ostatnią, zrealizowaną poza studiem Kyoto Animation serię Heike Monogatari, która jako adaptacja XIV­‑wiecznego eposu okazała się dla mnie utworem zbyt hermetycznym, ponieważ wymagającym znajomości pierwowzoru. Nie pozostaje mi chyba nic innego, jak zacisnąć zęby, zaopatrzyć się w anglojęzyczny egzemplarz i dla samego poznania kontekstów zacząć nadrabiać braki z zakresu klasyki japońskiej literatury. Z tak oryginalną filmografią po prostu wypada być na bieżąco.

Karo, 22 września 2022

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Kyoto Animation
Autor: Ayano Takeda
Projekt: Futoshi Nishiya, Hiroyuki Takahashi
Reżyser: Naoko Yamada
Scenariusz: Reiko Yoshida
Muzyka: Kensuke Ushio