x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
London Bridge is falling down, falling down, falling down...
Główni bohaterowie – dziecko i lokaj demon. Z natury nie przepadam za głównymi bohaterami, ale Sebastian i Ciel mimo tego, że nie szczerzyli mordek w uśmiechach, nie śmieli się jak nie wiadomo co do nie wiadomo czego i byli przeciwieństwem typowego shounenowego bohatera po jakimś czasie wzbudzili moją sympatię. Dlaczego nie od razu? Coś mi w nich nie leżało. Na początku najchętniej wykopałabym Sebastiana, a Ciela zamknęła, gdzieś gdzie go nie otworzą. W sumie teraz nie rozumiem, dlaczego miałam takie odczucia, bo ta dwójka wydaje mi się całkiem sympatyczna. Pamiętam, że nie byłam w stanie pojąc jak to możliwe, że Shizuo i Sebastiana to głos jednej i tej samej osoby. Jest to dla mnie zupełnie nie pojętne, ale pokazuje możliwości seiyuu. Do „Kuroshitsuji” przekonałam się dopiero po czwartym odcinku już nie pamiętam o co tam chodziło, bo oglądałam to parę miesięcy temu, ale była to scena, kiedy Sebastian i Ciel stali na jakimś cmentarzu i wtedy właśnie pomyślałam, że to anime w sumie wcale takie złe nie jest.
NIE oglądaj „Kuroshitsuji” jeśli nie chcesz, żeby przez następne parę tygodni w głowie chodziły ci jedne i te same słowa: "London Bridge is falling down…" wyśpiewywane przez Sebastiana.
NIE oglądaj „Kuroshitsuji” jeśli nie chcesz podczas oglądania „Durarary!!'' słyszeć słowa London Bridge is falling down…
Muzyka przeurocza. Przebój „Si deus me relinquit” miałam ustawiony jako budzik, co było chyba złym pomysłem, bo teraz źle mi się kojarzy.
Horrorem się to nie okazało, ale mimo wszystko nie żałuję, że zaczęłam „Kuroshitsuji” oglądać i że „Kuroshitsuji” obejrzałam;)
To owe "coś"
Nie uchachany Naruto
Różnice między pierwszym, a drugim sezonem? Po pierwsze: muzyka, bo zmieniła się nie tylko ona, ale także i kompozytor. W „Naruto” przeważały wesołe nutki, w „Shippuudenie” słychać więcej gitar i przygnębiających melodii. No, ale nie ma co się dziwić, bo o ile „Naruto” było nastawione raczej na komedię, to w „Shippuudenie” rozgrywają się istne dramaty.
Pierwszy odcinek „Shippuudena” rozpoczyna się po trzech latach od zakończenia wydarzeń w pierwszej serii. I co widzimy? Na pewno zmianę w bohaterach, zarówno w ich wyglądzie, jak i ubraniach. Dla niektórych ta zmiana była jak najbardziej korzystna, a dla niektórych jak najbardziej nie. Za pierwszym razem mógł to być szok, ale da się przyzwyczaić. Zmiana najlepiej przysłużyła chyba samemu Naruto, który porzucił noszenie w całości pomarańczowego dresu (bo się zniszczył). Chociaż zmiana zaszła nie tylko w kolorze jego ubrań, ale też samym jego charakterze. Naruto nie jest już uchachanym dwunastolatkiem i zaczyna sobie zdawać sprawę, że życie nie jest takie proste jak mu się wydaje. Nie wystarczy powiedzieć do Sasuke „Chcę żebyś wrócił ze mną do wioski”, żeby Sasuke posłusznie uczynił to o, co Naruto go prosi.
Jesteśmy zmuszeni pożegnać się z bohaterami, których lubiliśmy kliknij: ukryte biedny Jirayaaaaa!. Poznajemy nowych i bardzo szybko jesteśmy zmuszeni pożegnać się również z nimi kliknij: ukryte Deidara i Hidan (który właściwie żyje i mam nadzieje, że kiedyś ktoś sobie wreszcie o nim przypomni i biedaka odkopie. Odbywa się również długo oczekiwana walka między braćmi Uchiha.
Atmosfera jest na pewno inna, również dzięki (a może przez?) zmianie muzyki. Inna, inna, ale czy lepsza? Trudno mi ocenić, ale „Shippuudena” ogląda mi się tak samo przyjemnie, jak pierwszy sezon. Szkoda tylko, że ilość fillerów jest bardzo wysoka i od czasów „Naruto” znacznie spadła na jakości. Wracając do jakości – niektóre sceny zrobione są wręcz żałośnie i ma się wrażenie, jakby oglądało się zupełne coś innego (mówię tu np. o walce z Painem).
Re: Złe pierwsze wrażenie
Złe pierwsze wrażenie
Najgorszą stroną anime są według mnie postacie kobiece, które jak to w typowym shounenie nie potrafią sobie w niczym poradzić (a jeżeli nawet na początku coś im wychodzi, to i tak na końcu okaże się, że to było tylko tak dla zmyłki), w anime istnieją tylko po to, żeby główny bohater miał kogo ratować i w kim się zakochać oraz przeżyć zawód miłosny, bo jego ukochana (jak i inne dziewczyny) podkochują się w jego rywalu. Właściwie są one tam tylko dlatego, że jakieś postacie żeńskie w anime muszą być, a i charakter nie jest ważny. Ważne jest to, żeby po prostu były. Tak ja to odbieram.
„Naruto” nie ma aż tak dużo fillerów, jak „Bleach” (którego ostatnia fillerowa seria ciągnęła się przez pół roku) i nie są one aż tak bardzo nudne (choć w „Shippuudenie” już tracą na jakości) jak by być mogły, ale i tak mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości akcja anime zacznie wróci wreszcie na właściwie tory.
Dużym plusem jest na pewno muzyka – od jakiś wesołych nutek, przez gitarowe brzmienia, po naprawdę świetne pianowe utwory.
Co jeszcze? Zróżnicowane charaktery postaci (i mówię tu o męskich, bo kobiece są bardzo podobne), no i przede wszystkim bardzo fajna historia, która potrafi naprawdę wciągnąć.
Churuchuchuchuruchuchuruchu
Miałam nadzieję, że mimo wszystko humor się poprawi, ale po tym, jak główny bohater zaczął emanować tą całą zboczoną energią, czy jak to tam było, to kompletnie straciłam nadzieję i resztę obejrzałam tak po prostu, dla zasady. To anime w zupełności utwierdziło mnie, że haremówki i ecchi, to kompletnie nie moja bajka, a „MM!” to już kompletnie inny świat.
Jedyne co oceniam na pozytyw do pierwszy opening. „Churuchuchuchuruchuchuruchu” (czy jakoś tak;)
Wyjątkowo krótko
Przeczytałam mangę – nawet mi się podobała.
Obejrzałam anime – pożałowałam.
Bach!
Rzecz, która mnie zaskoczyła – seiyuu. Usłyszałam, potem sprawdziłam dla pewności i zastanawiam się, dlaczego ci ludzie starają się mi wmówić, że Shizuo i Sebastian to te same głosy. Gdzie tu niby podobieństwo między „Yes, my lord”, a „Izayaa‑kun!”. Ciężko to przeżyłam.
Zaczęłam oglądać właściwie bez przeczytania opisu. Oglądam więc, jak tu jakiś chłopczyk przyjechał sobie do liceum, spotkał przyjaciela, pogadali sobie, a tu nagle – bach! – jeździec bez głowy, do tego w żółtym kasku, do tego okazujący się być kobietą, do tego bojący się policji, oglądam dalej a tu – bach! – jakiś narwaniec rzuca automatem i wyrywa znak drogowy, bo sie zdenerwował, a do tego jeszcze bezczelnie twierdzi, że „Nieee, on nienawidzi przemocy!”, już taka z lekko otumaniona tym wszystkim oglądam dalej i znowu – bach! – jakiś ubrany na czarno szaleniec z futerkiem przy kurtce dostaje automatem centralnie w łeb, ale nic – podnosi się i jeszcze zuchwale nazywa zamachowca „Shizu‑chanem” machając mu przed nosem nożem. Myślę sobie „no nic” i znowu – bach! – jakiś dziwak w okularach deklaruje swoją miłość kobiecie bez głowy – bach! – pojawia się nożownik – bach! – Izaya depcze telefony jakimś niewinnym dziewczynom, zaśmiewając się wniebogłosy – bach! – okazuje się, że Shizuo potrafi namierzyć Izayę po węchu.
Podsumowując – „Durarara!!” jest pełna niespodzianek. Wydaje ci się, że coś wiesz ale – bach! – okazuje się, że jesteś w błędzie. Uwielbiam, po prostu uwielbiam postacie w tym anime (no może oprócz jednej). Kompletnie zróżnicowane charaktery, lekkie kuku na muniu – czy to nie wystarczy, żeby stworzyć idealną, uwielbianą postać?
Muzyka w „DRRR!!” też jest zróżnicowana, a jak. Z jednej strony jakieś pianinko, z drugiej jakieś jazzowe odjazdy. Skąd w ogóle taka nazwa „Durarara!!”. Czy to ważne? Łatwo zapamiętać i nie zapomnieć. W końcu „Durarara!!” jest oryginalne. Nie ma jednego wykrzyknika, nie ma trzech – ma dwa.
Mam nadzieję, że ten (dość nieskładny, sama przyznaję) komentarz przekonał każdego, kto myślał „No nie wiem”, „A po cooo?” lub też „To głupie jakieś”, to obejrzenia „DRRR!!”. Najlepiej oczywiście jest przekonać się samemu, więc radzę po prostu to zrobić. Jak nie dla siebie, to0 dla mnie;P
Bez przekonania, ale obejrzałam
Polecam fanom (takim jak ja) i super‑ekstra‑obsesyjnym fanom, jako pozycję obowiązkową, a innym – jak już tam chcą.
Terminator miał "I'll be back", Hachi ma "Nee, Nana?"
Świetne postacie – zarówno charakter, jak i wygląd. Bardzo fajna muzyka (choć na co dzień słucham raczej ostrzejszych klimatów, to muzyka w „Nanie” wspaniale komponowała się z fabuła i dawała „ten klimat”), humor, kreska – wszystko pasuje.
Najbardziej denerwującą postacią jest dla mnie Hachi, kliknij: ukryte która rozrywa serce biednego Nobu, a potem płacze, więc i tak wszyscy współczują jej. Zdarza się. Typowy przykład „irytującej bohaterki”. . Jedno z pierwszych miejsc zajmuje też u mnie Reira, którą w anime lubiłam o wiele bardziej od Nany i kibicowałam jej związkowi kliknij: ukryte z Shinem. W mandze jednak wszystko się pokićkało, ale więcej nie zdradzę, bo pierwsze: musicie same przeczytać, po drugie: to komentarz do anime, a nie do mangi.
Moim zdaniem te wszystkie trójkąty miłosne i zdrady stają się w „Nanie” trochę przesadzone i robi się z tego taka trochę „Moda na sukces”, której motto jest „Każdy z każdym”, ale mimo wszystko samo anime ma w sobie wiele uroku i na pewno jest pozycją obowiązkową dla wszystkich miłośniczek łzawych romansów, tudzież zastanawiania się kogo wybierze dziewczyna albo kto jeszcze pojawi się w jej życiu.
Mam nadzieję, że powstanie drugi sezon. Mam nadzieję, że manga będzie kontynuowana.
I to tyle ode mnie.
Zaczęło się od wątpliwości
Zanim zaczęłam oglądać „One Piece” miałam dużo wątpliwości. Kiedy zobaczyłam głównego bohatera – Luffy'ego, który teraz swoją drogą jest postacią, którą bardzo lubię – zniechęciło mnie to kompletnie. Zniechęciła mnie jego czerwona kamizelka i głupawy uśmiech na twarzy. Z drugiej strony czytałam naprawdę bardzo pozytywne opinie na temat „One Piece”, spotykałam się z określeniem „Król shounenów” (na które reagowałam raczej prychnięciem, bo dla mnie takowy „królem” zawsze pozostanie „Dragon Ball”) i dlatego właśnie postanowiłam spróbować. Pierwsze 10 odcinków było dla mnie prawdziwą mordęgą i zastanawiałam się nawet nad porzuceniem anime, ale się przemogłam i nie żałuję, a wręcz się z tego cieszę. Nawet bardzo. Przy okazji – wszystkim, którzy mają te same wątpliwości, co miałam ja, radzę też się „przemóc”.
Na początku nie wyobrażałam sobie również całej akcji anime. Zwykle w shounenach główny bohater cały czas się rozwija, a Luffy już od pierwszego odcinka posiada moc diabelskiego owocu i kliknij: ukryte (jak do tej pory) zaprezentował tylko jedną technikę.
Wielkim plusem „One Piece” na pewno są bardzo pozytywni bohaterowie, szczególnie bohaterki, które w shounenach najczęściej są po prostu nijakie, a kiedy już są „jakieś”, to najczęściej są nieporadne i płaczliwe – są po to, żeby główny bohater miał kogo ratować. „One Piece” jest bardzo dobrym przykładem, że dziewczyny też mogą sobie poradzić (chociaż wiadomo, że i tak na końcu Luffy będzie musiał przyjść je uratować, ale przynajmniej próbują).
Najgorszą stroną „One Piece” jest chyba soundtrack. O ile muzyki z innych anime potrafię sobie słuchać godzinami, to z „One Piece” kojarzę zaledwie parę nutek i „na sucho” raczej bym ich słuchać nie chciała.
Nie wiem jak zakończyć, żeby wyszło ładnie, więc napiszę tylko, że każdemu, kto będzie przeglądał komentarze, żeby zobaczyć, czy warto poświęcić swój czas na oglądanie „One Piece” mówię „warto”. Warto spróbować, obejrzeć te parę, czy też kilkanaście odcinków, a jak się nie spodoba, to porzucić, ale przynajmniej z czystym sercem.
Świetne anime ze świetną muzyką w tle
W każdym razie „Death Note” to anime, do którego się wraca i za każdym razem oglądanie go przynosi tą samą (no może za każdym razem troszkę już mniejszą) przyjemność. Według mnie jest to pozycja obowiązkowa, dla każdego fana M&A i nawet jeśli ktoś nie jest przekonany, to warto zobaczyć, a nuż się spodoba;)
Zdecydowane: tak!