x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
W zasadzie w trakcie oglądania ostatniego odcinka zaczęłam zastanawiać się czy może Aldonoah.zero nie ma przypadkiem zadania zwrócenia uwagi amerykańskiej publiczności na niebezpieczeństwo posiadania broni przez każdego obywatela. To by w sumie wyjaśniało całą fabułę.
Na pocieszenie dodam, że postacie drugoplanowe złe nie były, oczu mych nic nie kuło, muzyki słuchało się całkiem przyjemnie, a kliknij: ukryte główne elementy irytujące zostały (miejmy nadzieję, że bezpowrotnie) wyeliminowane.
I na końcu ujrzałam megazorda z power rangersów, aż się łezka w oku zakręciła.
inny świat
Pseudoutopijna rzeczywistość bez wojen i przemocy, przy czym kontrolowana całkowicie przez ludzi kliknij: ukryte (tych złych dorosłych!) była dla mnie pewną nowością. kliknij: ukryte Strach przed własnymi dziećmi, przed zdolnościami (które były tak naturalne, że w żadnym wypadku nie wyglądały na magię), niechęć do zmian i posłuszne podporządkowanie kodeksowi jako podstawy funkcjonowania wszystkich żyjących tam jednostek, były o tyle niezwykłe, że w żadnym wypadku zachowanie mieszkańców dystryktu nie wyglądało sztucznie (co jest częstym problemem tego typu produkcjach).
Mimo teoretycznej wizji osady w lesie, w trakcie trwania serii widzimy badania genetyczne czy inne oznaki w jakiś sposób rozwiniętej i ukrytej technologii. To co również pozytywnie mnie zaskoczyło to kliknij: ukryte zachowanie tamtejszej ludności przy zabijaniu osobników innych gatunków, które przecież myślały i czuły zupełnie jak ludzie! Mimowolnie skojarzyło mi się to z walkami gladiatorów czy palaniem czarownic, czyli brutalnymi rozrywkami dla tłumów, co mimo wszystko było trafione i jak najbardziej na miejscu.
Wszystkiemu towarzyszyła genialnie dobrana, często nadająca pewniej grozy, muzyka.
Wielki plus należy się Saki. Już dawno nie widziałam tak silnej i niezależnej bohaterki, która przy całym swoim uporze i chęci poznawania prawdy, pozostała w 100% kobietą, a mimo zwątpień i wszelkich słabości nigdy nie stawała się rozmemłana. Była świetnym dopełnieniem dobrze zbudowanego świata i swoją niewymuszoną dociekliwością bardzo pomagała w jego poznaniu.
Mogę szczerze po wiedzieć, że podczas oglądania kolejnych odcinków, nie zawracałam nawet uwagi na drobne niedociągnięcia czy braki w grafice. Byłam tak ciekawa dalszych wydarzeń (a trzeba z uznaniem przyznać twórcom, że tam nic nie działo się bez powodu i bez późniejszych konsekwencji), że nie zauważałam nawet mijającego czasu i po 20 minutach z myślą 'to już koniec?' ze zdziwieniem spoglądałam na zegar. Pocieszały mnie przy tym oba rewelacyjne endingi, które niewątpliwie będą słuchane przeze mnie jeszcze przez parę miesięcy.
Cóż, pozostaje mi tylko polecić ,,Shin Sekai Yori” i mieć nadzieję na więcej takich niepozornych tytułów.
Z przykrością stwierdzam, że nie byłam w stanie wziąć na poważnie wszystkich problemów młodzieży z Klubu Kulturalnego (kultury?). kliknij: ukryte Próba zgwałcenia- spoko, problemy rodzinne- jak najbardziej. Ale ‘nie ufam wam?’, ‘nie wiem kim jestem’? ‘wy nie wiecie kim jestem ja?’.
I o ile Inabę ratowało to, że lubię ten typ postaci, to Iori była od początku na straconej pozycji. Przez praktycznie całe 17 odcinków miałam ochotę wywalić ją z ekranu. Aż się prosiła żeby ktoś do niej krzyknął ‘To idiotko, kliknij: ukryte nie wiesz co sama lubisz? I po co marudzisz, że nikt cię nie widzi taką jaka jesteś naprawdę skoro nie dajesz im się taką widzieć?!’. Ostatnie odcinki niestety kompletnie przelały szalę goryczy, na szczęście twórcy sprawili widzom niespodziewanie dobry koniec.
Nie, nie jestem w stanie pojąć za co ta seria ma takie wysokie oceny. Może i oglądała się w miarę dobrze, ale polecić ją komuś to dla mnie duża przesada.
Weselsza i ciekawsza wizja szkoły
Zupełnie normalne okruchy życia o zupełnie normalnych nastolatkach. Nie była przeładowania traumą, nie było idealnych dzieci, a ambitność serii równała się zeru. A jednak dało się ciekawie!
Najbardziej urzekło mnie to, że w końcu doczekałam się w anime normalnego obrazu młodzieży, takiego, który widzę na co dzień. Wszystkie bohaterki były dość rozpieszczone, nie zgadzały się ze wszystkimi postanowieniami rodziców, ale też nie popadały w skrajny bunt. Uczyły się jak radzić sobie ze swoimi emocjami i ciągle szukały nowych rozwiązań aby urzeczywistnić swoje marzenia.
Panowie wypadli niestety trochę słabiej, szczególnie Wien, który momentami wydawał się odrobinę zbyt nieogarnięty. Taichiego mocno pogrążyło jego późniejsze wycięcie z fabuły i chociaż sam w sobie był dość dobrze zbudowaną postacią, czułam jakby jego wątek został za szybko zamknięty. Muszę jednak podkreślić, iż mimo mojego marudzenia, męska część „chórku i czasem klubu babingtonowego” wypadła i tak bardzo dobrze, na tle innych tytułów i udało się jej nawet nie wywoływać mojej irytacji.
Do strony estetycznej przyczepić się nie mogę, jednak muzyka mogłaby być trochę lepsza. Z drugiej strony jest to anime o zwykłym chórku szkolnym, więc dobór piosenek jest całkowicie usprawiedliwiony. W końcu seria pokazuje ludzi w trakcie nauki, a nie wykształconych muzyków, czemu więc muzyka miałaby być ambitniejsza.
Jeżeli ktoś ma czas, chce się odprężyć i popatrzeć na ludzi walczących o swoje ważne, małe cele, które nie polegają na ratowania świata to jak najbardziej polecam mu „Tari tari”.
Re: Inorimon, wybieram cię~!
Ja w ogóle myślę, że to ktoś z biol‑chemu robił, bo nie dość, że były wzory chemiczne to jeszcze teorie ewolucji!
O! Nawet pamiętam, że wstawka fizyczna też była gdy Shuuuu kliknij: ukryte pokonywał grawitację!
Re: Inorimon, wybieram cię~!
No tak, przecież jedyne istoty rozmnażające się w tym anime to kliknij: ukryte roboty, a ludzkość musi trwać dalej (dla kinówki).
Re: Inorimon, wybieram cię~!
Frapuje mnie czy exile zasilane było benzenem czy cykloheksanem?
Re: Inorimon, wybieram cię~!
Pingwini raj
Nastolatkowi żyjący bez rodziców są w anime naprawdę częstymi przypadkami. Najczęściej brak rodziców znaczy również brak fabuły, brak smaku i pełnię staniczków i majtoszków. Pragnę podziękować twórcom za to, że „Mawaru Penguindrum’’ ani na chwilkę nie było podobne do takich serii.
Rodzeństwo Takakurów zapadanie mi w pamięci jako zbiór naprawdę fajnych, nie denerwujących postaci. Każdy był inny i niepowtarzalny. Kamba, Sho i Himari ciągle błądzili i niechcący ranili się wzajemnie. Właśnie te działania, a także wybryki Ringo, rozżalenie Tabukiego i Yuri czy miłość Masako, były dla mnie wariacją na temat szukania szczęścia dla siebie i najbliższych. Oczywiście nie zawsze było to prawidłowe i nie zawsze od razu prowadziło do zamierzonych celów, jednak powodowało, że do wszystkich dało się czuć pewną sympatię.
Jedynym przeszkadzającym mi osobnikiem był różowy Santoshi i jego biały płaszczyk. W zasadzie nie chodzi mi o jego wygląd tylko o zachowanie, które z każdym odcinkiem stawało się coraz bardziej paskudne. Już dawno nie spotkałam ‘głównego, złego bohatera’, który doprowadziłby mnie do takiej irytacji.
Wszechobecne pingwiny często rozluźniały atmosferę i to może dzięki nim nie wyszło tak dramatycznie. Cała czwórka była czasem tak zabawna, że nawet podczas najbardziej poważnego momentu musiałam się uśmiechnąć. To były takie wesołe kluski z naprawdę niecodziennymi pomysłami.
Muszę dodać, że seria ta była pięknym dowodem, że nieuleczalnie chora nie oznacza upośledzona psychicznie.
Muzyka była według mnie naprawdę przyjemna i ładna. Bardzo rzadko słyszę openingi, których praktycznie nigdy nie chce mi się przewijać, a i wśród endingów można było znaleźć coś dla siebie. O grafice już nie mogę powiedzieć tyle dobrego, bo chociaż niektóre sceny były bardzo oryginalne, sam poziom wykonania odcinków był bardzo nierówny. Jeden z nich był na tyle brzydki, że w pewnym momencie nie byłam pewna czy nie pomyliłam tytułów.
Na początku było dość sielankowo, potem coraz bardziej dramatycznie. Nie powiem jednak, żeby przeszkadzało to mocno w oglądaniu. W końcu już pierwszy odcinek świadczył wyraźnie o tym, że seria będzie skłaniać się bliżej smutnego zakończenia. Nie podejrzewam, że byłabym tak oczarowana gdyby okazało się ono w pełni szczęśliwe. I choć było mi troszkę smutno, jestem w pełni usatysfakcjonowana.
‘Mawaru Penguindrum’ jest dla mnie serią naprawdę wyjątkową. Wszystko tam przeplata się i łączy, a na samym końcu pozostają pytania, na które może i została udzielona odpowiedź, ale nikt nie powiedział wprost czy ta o jakiej myśli widz jest prawidłowa. I to właśnie chyba ten fakt uznałam za tak czarujący, że nawet nie starałam się śledzić nieścisłości (?) i poszukiwać jakichkolwiek błędów (?).
Re: Дa, дa~!
I chyba jestem za mało japońska żeby docenić tę powierzchowność i płytkość.
Arbeit macht...
Po pierwsze, chciałabym pogratulować Pani Kierownik. Stworzyła armię idealnych podwładnych‑robotów. Ich prywatne sprawy nigdy nie są tak ważne by przerwać pracę. Gdy zajdzie taka potrzeba przeteleportują się z miejsca swojego pobytu do ich ukochanego Kissuiso, aby czynić swą służbę i strzec gości przed różnorakimi nieprzyjemnościami w postaci zjedzenia nielubianej pomarańczy czy zbłądzenia podczas szukania kwiatków. Pokonają wszelkie przeszkody aby zostać pracownikami miesiąca, w pensjonacie, w którym taka funkcja nie istnieje i istnieć nie będzie (tworzą sobie nawzajem za dużą konkurencję). Ich marzenia nie sięgają tam, gdzie nie sięga ogrodzenie Kissuiso, a w swą pracę wkładają więcej serduszka i duszyszczki niż wymaga to ubijanie kotleta czy sprzątanie puszek.
Jeszcze raz, wielkie gratulacje. Kiedy już otworzę własną firmę zgłoszę się do tej pani po sprzątaczki. Bardzo polecam; zapewniam, że pokochają każde pomieszczenie- od gabinetu lekarskiego po toalety w centrum handlowym.
Gdy pomyślę sobie, że ta starsza pani uzyskała taki efekt z prawie samych aspołecznych jednostek, mój podziw rośnie jeszcze bardziej.
Oto przypatrzmy się głównej bohaterce- Ohanie. Można byłoby pomyśleć, że jest to nastolatka jak każda inna: radosna, energiczna, pełna niewinnej dziewczęcości. Idealna córka, która całym swym sercem wspiera matkę, a mężczyznę swojego życia widzi tylko w jednym chłopcu. Dobry pracownik, który na pewno zadba o potrzeby klientów, a swemu kierownictwu nie pozwoli się przemęczać. Zaraz, zaraz… a skąd się wzięła tu umiejętność wiązania liny rodem z filmów porno? Ah… no tak, zapomniałabym, przecież to była usługa świadczona dla gościa zajazdu! A jej ukochany? Czemu w jednej ze scen biega w kolorowym kimonie z kokardkami we włosach? Jestem w stanie zrozumieć, że Ko mógł mieć mało testosteronu, ale nie zmienia to faktu, że nie tak kobieta powinna wyobrażać sobie potencjalnego partnera.
Muszę jednak przyznać, że postać Ohany skłoniła mnie do przemyśleń nad samą sobą. Czy cierpię na jakieś niedobory energii? Czy jestem nad ambitna? Czy moja niechęć do pracy fizycznej to rzeczywiście coś tak złego? Może lepiej do końca życia zostać kelnerko‑sprzątaczką?
Kolejnym dziwnym osobnikiem była dla mnie Minchi- zakochana nastolatka z zapędami sięgającymi jedynie kuchni i łóżka Tohru. Specjalnie dla niego kupiła sobie nawet strój kąpielowy wyglądający jak bielizna z sexshopu, bo przecież parę lat od niej starszy facet na pewno pojawi się na szkolnej wycieczce i wypatrzy ją z tłumu opalających się licealistek.
Żeby nie było, osobiście podziwiam osoby mające tak silną determinację jak panna Tsurugi, ale to co ona wyprawiała było dla mnie autentyczną przesadą. Odniosłam wrażenie, że jej świat naprawdę ograniczał się do kuchenki i młodego pomocnika kucharza. W pewnym momencie gdy słyszałam standardowe ‘umrzyj, umrzyj’, przeplatane z jeszcze bardziej standardowym ‘Tohru‑san to i Tohru‑san tamto’, we mnie samej zaczęła rodzić się agresja. ‘Zamknijcie ją w końcu’ myślałam sobie i ze złością zaczynałam przewijać niektóre fragmenty. Należy jeszcze wspomnieć, że ta sama Michi‑krzykaczka, była szkolną gwiazdą zwaną przez ogół ‘księżniczką’. Działo się to pewnie dzięki jej niezaprzeczalnemu wdziękowi. Oj tak… urok osobisty wprost promieniał gdy głośno życzyła wszystkim śmierci. To było tak urocze, że aż czekałam na odcinek w którym zacznie pokazywać swe uczucia poprzez rzucanie w swoich przyjaciół nożami.
I tak dotarłam do Nako. Aż do obejrzenia, odcinka o niej, myślałam, że ją lubię. Niestety musiała zacząć się odzywać i opowiadać o swoim oceanie. I o staniku z muszelek. I jeszcze o tym, że chciałaby być taka jak Ohana. A wtedy coś powiedziało do mnie ‘Ona jest tak samo nienormalna jak reszta!’ i cała moja sympatia odleciała w siną dal. Może ze mną jest coś nie tak, ale osoba, która nie może się normalnie wysłowić, robi z siebie kozła ofiarnego, a w dodatku nie ma w sobie żadnych niepozytywnych uczuć, nie jest całkowicie normalna.
Chociaż… gdyby jednak spojrzeć na to z trochę innej strony, jest to poniekąd piękne, że twórcą udało się wykreować niby zwyczajną nastolatkę, która ma w sobie wszystkie cechy idealnej japońskiej żony. No bo jak inaczej nazwać dziewczę, które w wieku licealnym nie myśli zupełnie o swoich przyjemnościach, pieniądze odkłada chyba na czarną godzinę, żyje marzeniami innych, a w domu sprząta i wychowuje dzieci swoich rodziców. Trzeba jeszcze wspomnieć o jej ponoć całkiem niezłej figurze. Tak, tak! Japońscy licealiści, ustawiajcie się w kolejkę, oto znaleźliście kombajn, który zadowoli was w każdych warunkach!
Najbardziej zawiodłam się jednak na Yuinie. Od początku nie przepadałam za jej charakterem, co nie oznaczało, że chciałam przewijać sceny w których występowała. Niby troszkę mnie denerwowała, ale w sumie byłam szczęśliwa, że w końcu znalazła się trochę ambitniejsza postać, która posiada własne marzenia i żyje tylko swoim życiem. A wtedy poznałam jej narzeczonego. Oh… jak ta miłość potrafi zmieniać ludzi! Z egoistycznej pannicy Yuina stała się kolejnym sprzątającym robotem. Dobrze, że chociaż nie umiała tego dobrze robić (przynajmniej nie tak jak reszta towarzystwa) i wiele razy pokazano, iż nadaje się bardziej do dyrygowania niż usługiwania; nie zmienia to jednak przykrego faktu: ambicje kolejnej z bohaterek kończyły się na hotelowym ogrodzeniu. Nie mówiąc już o tym, że motyw ‘dla miłości wszystko’ męczy mnie już, szczególnie gdy widzę jak to właśnie kobiety poświęcają się dla swych wybranków.
Drogie panie! Rozumiem poświęcać się dla miłości, ale niech to poświęcenie będzie czasem kompromisem, a nie jednostronną decyzją!
I tu pojawia się niespodzianka! Najlepszą postacią serii okazała się babcia.
Mimo iż teoretycznie nie była specjalnie miła, potrafiła zdobyć moją sympatię. Taka silna kobieta, która wiedziała czego chce i jak ma to uzyskać. No i oczywiście stworzyła armię pracowników idealnych, a to naprawdę jest duży sukces.
O Tohru, Tomoe, Renie, fasolowym dziadku i Ko nie mam zbytnio co powiedzieć. Byli, nie denerwowali, mogę nawet powiedzieć, że w miarę ich lubiłam. Każde z nich miało swój własny charakter; o jednych było mówione trochę więcej, o innych trochę mniej. Ogólnie to nic złego i nieprzyjemnego.
O matce Ohany mogłabym napisać pracę maturalną. Była tak barwnym charakterem, że aż w ostatnich odcinkach żałowałam, że to właśnie ona nie została główną bohaterką. Nie powiem żeby nigdy mnie nie denerwowała, ale niewątpliwie była bardzo ciekawa. Niestety to ona, jej wychowanie i jej geny stworzyły z Ohany to czym była.
Fabuła, fabuła… była jakaś? To było o czymś? Chyba zbyt bardzo skupiłam się na wszechobecnej pracy żeby ją zauważyć.
Trzeba powiedzieć, że animatorzy spisali się wyśmienicie. Wszystko było płynne i przyjemne dla oka. No prawie… Scena jedzenia truskawki przez Ohanę obrzydziła mnie bardziej niż niejeden pornol. Byłam przy niej naprawdę zniesmaczona, a pech chciał, że leciała jeszcze przed sezonem na te owoce. Tego lata moje wyobrażenie truskaweczek odbiegło od prawidłowości.
Muzyka była straszna. I to tak naprawdę. Pani głównej wokalistce ktoś powinien uświadomić, że tak się nie śpiewa. Panom twórcą zresztą też przydałoby się usprawnić narząd słuchu, w końcu ktoś to wycie musiał wybrać.
W trakcje trwania odcinków praktycznie nigdy nic nie słyszałam. Nie licząc tego chóru pod koniec. Doprowadził on jednak tylko do tego, że Kissuiso skojarzyło mi się z kościołem. Pytam się więc: gdzież są te dzwony? Szukałam ich, ale ani dostrzec, ani usłyszeć nie mogłam.
Męczyłam się, nudziłam się, jakoś do końca dotrwałam. Nie wiem w sumie po co i dlaczego, ale to już inny problem. Nie mówię, że ‘Hanasaku iroha’ jest serią koszmarną. Komuś podobać się będzie na pewno. Szkoda tylko, że tym kimś nie byłam ja… Polecić niestety nie mogę.
Troszkę za słodko.
Oto mamy Rin- dziecko tak cudowne i mądre, że aż można się przestraszyć. Niby ma w sobie jakąś dziecięcą iskrę, ale litości! Czy normalne dziecko w jej wieku wszystko by tak łatwo znosiło? Naprawdę wątpię. Może znane mi przykłady są nazbyt rozpieszczone, ale Rin to naprawdę jakieś dziecko cud i moim zdaniem twórcy aż nazbyt zabrnęli w tą jej idealność. Kto by nie chciał mieć siedmioletniej córki która specjalnie nie grymasi, nie chce lalek barbie, pomaga gotować, a w dodatku ma przy tym taaaaaakie dobre serduszko?
Podobnie wypada Daikichi. Mamy tu samotnego mężczyznę, który z godziny na godzinę decyduje się przygarnąć dziecko, wychować je, zrezygnować z lepiej płatnej pracy i poświęcić się wychowaniu swej nowej latorośli całą duszą. Jest przy tym niesamowicie miłym facetem chyba dla wszystkich, łącznie z matką swojego nowego dziecka, która przecież je porzuciła. Hm… jak dla mnie bardzo ciekawy przypadek.
Na szczęście seria pełna jest dobrych postaci drugo planowych. Gdy patrzyłam na Koukiego i Reine uśmiech kwitł na mojej twarzy. W końcu normalne dzieci, które nie święcą swą przykładnością na kilometr. Takie zwykłe, małe potworki, które rozumieją pewne rzeczy, ale na niektóre są niestety jeszcze za małe. Pełne energii i rozszalałe. Cała rodzina Daikichiego była dla mnie też bardzo pozytywna. Oni miewali wątpliwości, a ich przywiązanie do Rin nie było natychmiastowe.
Jeżeli chodzi o mamę Koukiego to był najprawdopodobniej dla mnie zbyt japońska. Niby nic do niej nie miałam, ale czasami aż przerażała mnie swą grzecznością i delikatnością.
Kończąc już narzekanie, wspomnę o mniej ważnych dla mnie rzeczach.
Śliczne, delikatne kolory naprawdę u mnie zapulsowały. Nie było praktycznie żadnych jaskrawości i wyglądało to naprawdę przyjemnie. Rysunki postaci też bardzo mi się podobały. Wszyscy wyglądali tak jak w swoim wieku wyglądać powinni. Daikichii jest tu małym wyjątkiem, bo dałabym mu coś koło czterdziestki, ale nie uważam to za jakiś minus. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że nie był gładki i wypucowany.
Muzyka, mimo iż nie była hitem, bardzo miło się jej słuchało. Spokojna, ale wesoła- idealna dla tematyki serii.
Marudziłam, ale i tak polecam. Nie jest to ideał, ale na pewno może zainteresować. Samo to, że tematyka jest taka, a nie inna ,powoduje, że warto poświęcić te kilka godzin i obejrzeć „usagi drop”.
nuda
Nie, nie przeszkadzało mi wszechobecne shonen‑ai . Powiedziałabym, że na początku ten tytuł mógłby być nawet czymś nowym w tym gatunku! Ale im dalej tym gorzej.
Już od drugiego odcinka zaczęło mi być obojętne czy obejrzę no.6 czy je porzucę. W zasadzie kolejne odcinki włączałam to tylko dla tych kilku śmiesznych scen, które najprawdopodobniej śmieszne miały nie być. Ale jak nie wybuchnąć śmiechem jak się widzi Nezumiego‑niepokalaną‑dziewicę? Albo Nezumiego śpiewającego swoje wzruszające piosnki? W pewnym momencie złapałam się na tym, że zaczęły mnie śmieszyć nawet osy! Chociaż gorsze było to, że w ostatnim odcinku okazało się, że chyba naprawdę miały mi poprawić humor.
Co najśmieszniejsze, mimo iż na niego marudzę, Nezumi przeszkadzał mi chyba najmniej. Nie to, że chciała bym osobiście poznać takiego osobnika, bo skończyłoby się to zapewne małym spięciem, jednak oceniając go jako bohatera wypada całkiem nieźle. Gdyby jeszcze tak nie zmiękczyli go w tych ostatnich odcinkach byłoby w ogóle fajnie, ale nie… trzeba pokazać magiczne oddziaływanie serduszka jakże cudownego Shiona. I tu zaczyna się problem. Rozumiem, że główni bohaterzy są w większości przypadków nijacy, ale patrząc na Shiona naprawdę mnie mdliło. Kojarzył mi się z jakimś dobrym tatuśkiem, albo (co gorsza) ze świętym Mikołajem (sama nie wiem czemu). Do Mikołaja oczywiście nic nie mam, ale niech zostanie w swojej Laponii.
Safu w ogóle nie potrafiła wzbudzić mojego zainteresowania. Była, albo jej nie było. Trudno.
Opening wybitnie mi się nie podobał. Sama animacja nie była zła, ale głos wokalistki przyprawiał mnie o dreszcze. Z endingiem było trochę lepiej. Był całkiem przyjemny, wokalistka umiała śpiewać. Szkoda tylko, że był przy tym tak zwykły, że nawet nie zapragnęłam przesłuchać go w całości.
Ogólnie to była nuda‑nuda‑nuda x nuda x 1000. Przez większość odcinków nic się kompletnie nie działo, a jak już zaczęło się dziać to byłam już tak znużona, że każdy moment akcji był mi obojętny. Naprawdę liczyłam na coś ciekawszego.
Jedyne w swoim rodzaju
Nie mogę powiedzieć, że w ogóle mi się nie dłużyło, a Kouji i inni członkowie załogi byli zawsze tacy jak trzeba i wcale mnie nie irytowali. Nie mogę też powiedzieć, że każdemu ta seria powinna przypaść do gustu. I nie powiem.
Anime jest ciężkie, mimo iż krew nie leje się w nim strumieniami, zawiera w sobie wiele brutalności. Bohaterowie są jeszcze niedojrzałymi nastolatkami i widać to na każdym kroku. Często nie rozumieją swoich uczuć, a co dopiero uczuć swych towarzyszy. Podejmują decyzje, które często okazują się nieprawidłowe i bardzo tragiczne w sutkach. Tracą wiarę w siebie i otaczających ich świat. Płaczą, śmieją się, krzyczą i krzywdzą siebie nawzajem. Czasem było to pokazane tak ludzko, że aż mnie irytowało…
Opening i ending podobały mi się. Nie były fantastyczne, ale nie odczuwałam potrzeby przewijania ich. Co działo się z muzyką w środku odcinka jakoś mi umykało.
Coś musiało jednak w tej serii być ;) Całość obejrzałam w zaledwie jeden weekend, ani na chwilę nie mogąc oderwać się od monitora. ‘Inność’ wprost biła od tego tytułu i chociaż stawiam 10/10, cieszę się, że tą historię oglądałam tylko raz i nikt się nią (chyba) nie inspirował.
Całkiem śmieszne
Zaczęło się do zagadki ‘kto ma jaką płeć’. Rozwiązanie tego problemu zajęło mi ładnych parę minut. Plisowane spódniczki? Spineczki? Nieimponująca wysokość? I czy to będzie spojlerem jeżeli napiszę, że główni bohaterowie ‘Goulart Knights’ byli kliknij: ukryte mężczyznami.
Magiczne chłopaczki? Czemu nie! Tylko czemu ich przemian mogłaby pozazdrościć niejedna bohaterka przeciętnego magical girls? Było tak świecąco i kolorowo… Brakowało mi tylko jakichś magicznych zaklęć (chociaż może czegoś niedosłyszałam) i wiernego małego, puchatego towarzysza; najlepiej jeszcze gadającego. Ale wszystko przed nami! Może później (lub w mandze) znajdą się i te elementy!
Ogólnie było tak marnie, że nie ma o nawet czym specjalnie pisać; chociaż to bardzo ciekawe, jeżeli wezmę pod uwagę, że śmiałam się na tym bardziej niż na nie jednej komedii. I w sumie to byłby jedyny plus jaki mogłabym wymienić. To całkiem przykre, bo ta głupota przemówiła do mnie i to ‘cudeńko’ całkiem mi się podobało.
Polecam jako odmóżdżaczo‑komedię. Długo nad całą ‘serią’ siedzieć nie trzeba, a bardzo szybko można poprawić sobie humor.
Kwiat wiosny ;)
Nie mogę powiedzieć żeby był to ideał, ale seria miała w sobie coś niezwykłego. Już po pierwszym odcinku dało się wyczuć spokojny, odrobinę nostalgiczny klimat. Na szczęście twórcy nie stworzyli w tym wypadku jakiegoś dramatu (i chwała im za to), tylko ciepłą historię o przyjaźni, dorastaniu i radzeniu sobie ze stratą bliskiej osoby.
Niesamowite było dla mnie to, że niewyrośnięte, białowłose dziewcze może być aż tak mało irytujące. Na początku były takie chwile, w których chciałam Menmę po prostu ‘przewinąć’, ale pod koniec serii zostały one zapomniana, a sama główna bohaterka uzyskała moje rozgrzeszenie i przychylność. Na odwrót byłą z Jintą, ale na szczęście pod koniec doszedł do tego, że coś jest jednak nie tak z jego myśleniem.
Najważniejsza dla mnie była jednak Tsuruko. W każdym odcinku ze zniecierpliwieniem oczekiwałam jej pojawienia się. Każdy jej krok był dla mnie logiczny i z każdym odcinkiem odkrywałam coraz więcej jej pozytywnych jak i negatywnych cech, dzięki którym zdobywała moją coraz większą sympatię.
Warto jeszcze wspomnieć o przeuroczym endingu i wcale nie gorszym openingu. To niesamowite, ale ich nie przewijałam. Było wręcz przeciwnie! Łapałam się na tym, że były dla mnie za krótkie i spokojnie mogłyby lecieć dalej.
Wracając co komentarzy o ‘najlepszości’ Ano Hany w roku 2011 mogę powiedzieć tylko, że według mnie seria ta uratowała tegoroczny sezon wiosenny ;)
Cudo : )
Głównym plusem serii byli bohaterowie. Niby można powiedzieć, że to tylko dorastające dzieci, jednak twórcą udało się stworzyć niepowtarzalne charaktery, które wydawały się niezwykle rzeczywiste. Postacie ciągle zmieniały się. Nie gwałtownie, ale z odcinka na odcinek. Spokojnie i powoli jak w prawdziwym życiu. Nikt nie został obdarzony żadną traumatyczną przeszłością, wszyscy mieli normalne rodziny i opiekujących się nimi rodziców. Główny bohater, mimo swojej 'przypadłości', nie tracił czasu na płakanie w kącie, próbując ciągle zmierzać naprzód; a nawet walczyć o bycie tolerowanym takim, jakim w rzeczywistości był. Twórcy (na szczęście) nie zrobili przy tym z Nitoriego jakiegoś wielkiego cudotwórcę, zmieniającego poglądy wszystkich dookoła, jednak moim zdaniem odniósł jakiś sukces chociażby przez samo to, że dorósł i zaczął tolerować zachodzące w nim samym zmiany.
Jego koleżanki wyróżniały się wyraźnie swoimi indywidualnymi charakterami. Każda z nich miała swoje zdanie (nie wyglądało to jednak sztucznie) i każda w inny sposób pokazywała swoje emocje. Dziewczęta powoli stawały się coraz starsze, a przy tym coraz bardziej rozumiały otaczający je świat i relacje międzyludzkie. Pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie także to, że siostra Nitorgiego- Maho, nie była tak naprawdę rozkrzyczaną, rozpieszczoną nastolatką rodem z amerykańskich filmów. Mimo swojego egoizmu ciągle dbała i przejmowała się swoim bratem. Swoje uczucia, te w stosunku do brata i te w stosunku do swojego chłopaka, pokazywała jednak na swój własny sposób. Tak samo zresztą jak pozostałe dziewczęta.
Historia opowiadana była wolno, ale nie nudno. Temat, który na początku wydawał się najważniejszy, z czasem został odrobinę zepchnięty na bok, a głównym zmartwieniem bohaterów stało się najzwyklejsze w świecie dorastanie. Oczywiście Nitori przechodził ten okres tak, jak moim zdaniem przechodziłby chłopiec w jego sytuacji. O ile oczywiście byłby wystarczająco silny (a trzeba przyznać, że on wbrew pozorom taki był). Nie widziałam żadnych nieścisłości, lecz powiem szczerze, że nawet jeżeli takie wstąpiły, były najprawdopodobniej dla mnie nie do zauważenia.
Grafika cudownie podkreślała nastrój serii. Ciepłe, delikatne i przyjemne dla oka kolory idealnie współgrały z treścią ,,Hourou Musuko”. Nie zauważyłam żadnych zgrzytów w animacji. Wszystko wydawało się do siebie pasować i być na swoim miejscu. To samo zresztą mogę powiedzieć o muzyce, która może nie była jakimś specjalnym hitem, jednak prezentowała się dobrze i co najważniejsze- pasowała.
Jak dla mnie absolutna wspaniała wspaniałość ;)
Całkiem nieźle
Generalnie znowu się nic nie działo, ale było jakoś ciekawiej. Openingi i endingi stały się dla mnie bardziej znośne, a historie z życia zespołu zdatne do oglądania, a nie przewijania. Zastanawia mnie tylko czemu szkoła do której chodziły bohaterki nagle zrobiła się żeńska…
Zaiście legendarnie
Nie można oczywiście zapomnieć o witrażach, witrażach i jeszcze raz witrażach. Witraże były wszędzie: w sali tronowej, koło miecza, w openingu, w endingu i miliardzie innych miejsc o których nie pamiętam. Błyszczały, świeciły, pewnie dodawały ‘uroku’, a dodatkowo były automatyczne i potrafiły się wyłączać gdy usłyszały słowa ‘zgaście światła’ (czy jakoś tak). Ogólnie w ‘legendzie’ widziałam je co jakieś 4 minuty.
Generalnie świetnie się bawiłam przy ‘legendarnych’, jednak nie uważam, żeby był to tytuł który każdy będzie w stanie zobaczyć. Sama nie wiem czy dałabym radę gdyby nie to, że regularnie co tydzień oglądałam nowy odcinek i nie odstawiałam go na ‘potem, aż się uzbiera więcej’.
Nie to samo
Przez cały seans zastanawiałam się czy aż tak spłycono postacie, czy może poprzednią serię oglądałam dość dawno i jej dokładnie nie pamiętam. Każda z dziewczynek straciła dużo ze swoich cech i uczuć, za to ich opiekunowie stali się tak mili i opiekuńczy, że zwątpiłam w to, czy to nadal ci sami bohaterowie.
Przeszkadzał też mało dokładny rysunek włosów, a gdy patrzyłam na te wielkie, błyszczące oczęta zwątpiłam całkowicie w słuszność zmiany kreski. Ja rozumiem, że fundusz pewnie nie był za duży, ale zmiany jakości były aż za duże.
Jeżeli chodzi o muzykę to coś za często słyszałam w tle te same kawałki. I chociaż opening był niezły, a ending dało się przesłuchać to i tak uważam, że poprzednie utwory były o wiele bardziej klimatyczne.
Zdecydowanie na plus zaliczam przedstawienie życia tych 'złych'. Mimo, że historie nie były zbyt oryginalne to jednak pozwoliły mi się przywiązać do postaci i pokazać, że mają jednak jakieś tam motywy. Mało tego, pod koniec było mi ich nawet szkoda, ale ta jedna rzecz i tak nie pozwala mi ocenić serii jakoś specjalnie pozytywnie.
Czarodziejski nastrój „Kobato” wprost zmusza to obejrzenia.
Niesamowite!
Zdecydowanie odradzam, chyba że ktoś lubi patrzeć na nieruchome twarze, oglądać jak jeden z bohaterów umiera przez bóg wie ile odcinków i słuchać wymyślnych monologów.
No chyba, że ktoś potraktuje to jako komedię…