x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
spotkanie ze starymi znajomymi
kakaoishi
Tym niemniej oglądałem to anime bez bólu i nawet czasem mnie zaciekawiło. Z plusów wymieniłbym animację, która nie traci jakości w scenach akcji i całkiem niezłą muzykę.
Re: Clannad movie
Film zapracował na taką ocenę własnymi wadami. W recenzji nie porównywałem kinówki z serią TV i być może i teraz tego uniknę.
No nie wiem. Jak dla mnie tutaj na kilometr czuć swąd niskiego budżetu. Tła prezentują się żałośnie, więc albo siedzimy w ciemnych pomieszczeniach albo świeci nam słońce w twarz. Animacja natomiast cierpi z powodu braku klatek pośrednich, co bardzo niekorzystnie odbija się na scenach, gdy któraś z postaci szybciej się porusza.
Tomoya z kinówki = emo. Pasywny bohater, który 1,5h filmu spędza na użalaniu się nad sobą. To nie jest tak, że wymagam, żeby w dramacie były sceny komediowe, bo nie gardzę wyciskaczami łez. Problem w tym, że tragedię trzeba zbudować na solidnych podstawach, wzbudzić sympatię do bohaterów, tak żeby widz też miał poczucie straty w smutniejszych momentach. Tutaj natomiast Tomoya był dla mnie wyjątkowo antypatyczny, a Nagisa mdła do bólu. Sam dramat został nakręcony z subtelnością uderzenia młotkiem w łeb: kliknij: ukryte zabijmy któregoś z bohaterów, to widzowie będą się wzruszać.
Nie mam tak rozwiniętego słuchu, żeby móc muzykę rozebrać na czynniki pierwsze. Poprzestańmy więc na tym, że jedni lubią gruszki, a inni pomarańcze.
Re: Nadzieja jest matką głupich
3x30min=1,5h. Nie będę wnikać, czy pół godziny wyparowało wskutek zaokrągleń w technikaliach, czy też odliczenia przydługich openingów i endingów, bo nie w tym rzecz. W godzinę czasu też można opowiedzieć kompletną historię. Cieszę się jednak, bo w końcu doszliśmy do konsensusu, że anime w obecnej postaci jest niedoskonałe i przydałyby się w nim 1‑2 odcinki, żeby zamknąć poszczególne wątki.
Re: Jakim cudem Bus Gamer mógł rozczarować?
Wydawałoby się, że w XXI wieku przesądy typu 'Kobiety nie powinny oglądać shounenów' umarły śmiercią naturalną…
Półtorej godziny zajmuje typowy film fabularny i zazwyczaj jednak scenarzystom udaje się w tak „znikomym” czasie przedstawić skończoną historię. Wystarczyłoby żeby twórcy zamiast kurczowo trzymać się mangi, wykazali się choć odrobiną inwencji.
Ja przypominam sobie całą masę. Choćby Read or Die, Cyber City Oedo, Cossette no Shouzou itd.
Jako że jestem facetem i dodatkowo sympatykiem shounenów, a nie jakąś tam byle kobietą, to być może będziesz w stanie uwierzyć, że nie potrzeba cudu, żeby nie polubić Bus Gamera.
strata czasu
A mogło być tak pięknie...
Poza tym trudno mi było też uniknąć wrażenie, że jak scenarzyści nie wiedzieli czym wypełnić odcinek, to wyciągali z almanachów psychologii (później etnografii) losową teorię, drobiazgowo ją przedstawiali, a ostatecznie i tak nie miało to najmniejszego wpływu na fabułę.
Tym niemniej pozostaje parę elementów, dla których warto zapoznać się z serią. Jednym z nich są szalenie sympatyczni bohaterowie (aż trudno wyobrazić sobie osobę tak niewinną jak Tarou, skoro gdy kliknij: ukryte poczuł miętę do dziewczyny, to wytłumaczył sobie, że widzi w niej reinkarnację siostry). Fabuła też jak przebrnie przez mielizny początkowych odcinków, staje się całkiem interesująca. No i wreszcie grafika i wyjątkowo dopieszczone tła.
Ostatecznie trochę żałuję, że produkcja powstała w ramach jubileuszu Production IG okazała się zaledwie dobrym anime, bo miała spory potencjał.
okruchy życia zamiatamy pod dywan
jeden z lepszych horrorów wśród anime
a) Enma i jego drużyna nie są za bardzo zainteresowani pomaganiem ludziom. Mają swoje zadanie do wykonania, a co się stanie z opętanymi to już nie ich problem, więc jeśli ktoś spodziewa się happy endu w każdej historii, może się srodze zawieść. Z drugiej strony świadomość tego, że wszystko i tak się dobrze skończy rozbija klimat sporej części tego typu produkcji.
b)Poza paroma scenami ecchi (dodanymi chyba tylko po to, by miłośnicy mang Go Nagai nie zjedli animatorów) panuje tutaj dość ponury klimat, a całość jest dosyć pesymistycznym spojrzeniem na ludzką naturę. Ludzie tutaj nie stają się źli pod wpływem demonów, tylko dają się opętać, bo już wcześniej wykazywali pewne oznaki zepsucia.
Z tych powodów za to anime nie powinny się raczej brać osoby, które lubią się utożsamiać z postaciami, bo z sympatycznych bohaterów można tu znaleźć jedynie kappę (głównie przez jego ludzkie słabości – upodobanie do rozpusty i używek). Zwykle nawet jak ktoś wydaje się normalny, to i tak w końcu okazuje się mieć jakąś fundamentalną skazę.
Grafika prezentuje się całkiem porządnie. Podparto się gdzieniegdzie komputerami, ale dzięki dobrym teksturom otrzymano niezłe efekty. Pomieszczenia i ulice mają sporo detali, które dopiero w drugiej połowie zostały poświęcone na rzecz bardziej dynamicznych ujęć z widokiem z oczu biegnących bohaterów. Dodatkowo grafika służy również do podkreślania klimatu np. klaustrofobiczny wygląd pokoi podkreśla wykrzywiona perspektywa.
Muzyki pewnie nie słuchałbym sobie dla przyjemności, lecz pasuje do obrazu. Oprócz często (nad)używanych fortepianów i skrzypiec nastrój grozy i niesamowitości tworzą dźwięki tradycyjnych japońskich instrumentów.
Jeśli ktoś szuka porządnego horroru, to nie powinien przejść obok Kikoushi Enma obojętnie (tym bardziej, że wśród anime konkurencja w tym gatunku prezentuje się dość mizernie). Nie miałem może koszmarów po seansie, ale przy paru okazjach przeszedł mi dreszcz po plecach.
Azumanga banzai!
Po pierwsze zdecydowanie nie jest to seria, w przypadku której można powiedzieć, czy się będzie podobać po obejrzeniu pierwszego odcinka, bo ten okazał się beznadziejnie nudny i przegadany. Następnych parę ma swoje momenty, lecz generalnie prezentuje podobny poziom, tak więc widzowie mogą mieć wrażenia w stylu – 'WTF, czym ten recenzent się tak podniecał?!'. Przetrwałem je głównie dlatego, że Kyoto Animation zaskarbiło sobie moją sympatię wcześniejszymi produkcjami. Z powodu niskiej oglądalności po pierwszych 4 odcinkach nastąpiła zmiana na stanowisku reżysera i to był krok we właściwym kierunku. Yutaka Yamamoto stał się znany dzięki dziwnym rzeczom (choćby prolog
Suzumiya Haruhi no Yuuutsu) i jego styl się tutaj nie sprawdził. Żeby śmieszyć podając puentę w niewłaściwych momentach albo nie dostarczając jej w ogóle, trzeba najwyraźniej mieć talent na miarę Monthy Pythona i Kabaretu Mumio. Niestety nie można pominąć tego wstępu, bo wtedy traci się część wiedzy na temat tego, kto jest kim.
Kolejny reżyser radził sobie całkiem nieźle, jednak chyba zabrakło mu siły, żeby poprowadzić serię w jakimś konkretnym kierunku. Tylko w przypadku ostatniego odcinka można mówić o jakimś wątku przewodnim. Poza tym mamy do czynienia z serią niepowiązanych żartów i bałaganem w chronologii. Wygląda to tak jakby scenarzystom rozsypały się kartki z mangi i poskładali je na chybił trafił.
Do opisu większej części powtarzających się gagów wystarczą 2 słowa – Haruhi Suzumiya. To co zaczyna się jako żartobliwe nawiązania, szybko staje się dość nachalną krypto(?)reklamą. Czy DVD sprzedają się im aż tak kiepsko, że muszą promować swoją serię na każdym kroku? Całkiem możliwe, że przy prześledzeniu anime klatka po klatce można by znaleźć jakiś przekaz podprogowy (dla obcokrajowców zapewne niegroźny z powodu krzaczkologii albo niezrozumiałego engrisha). Z innych czerstwych dowcipów można wymienić przykładowo hiperaktywnych sprzedawców. Ich pierwsze wejście było nawet zabawne, lecz później męczyli mnie swoją hałaśliwością.
Jako że Lucky Star w dużej mierze stanowi anime o otaku i dla otaku (albo pozujących na takich), kpiące z nich na zasadzie 'Z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie.', więc szybko staje się teatrem jednej aktorki, czyli Konaty. Kagami służy tu głównie jako tsukkomi (osobę która ma kwitować nonsensowne wywody partnera z japońskiego duetu komediowego wybuchami gniewu), o jej siostrze szkoda nawet wspominać, bo to chodzące warzywo, a Miyuki ma prezentować różne oblicza moebloba, żeby Konata mogła to odpowiednio skomentować. Z dalszoplanowych postaci sprawdza się jedynie ojciec Konaty (bo trzeba pokazać, po kim dziewczyna ma dziwaczne skłonności) i para z Lucky Channel (bo mają wydzielony kącik). Pozostałe są albo neutralne albo ewidentnie skopane jak np. kuzynka bohaterki, która urwała się z polskich dowcipów o policjantach.
Graficznie to bardzo niskobudżetowa produkcja. Animacja niby poprawna, ale trudno oczekiwać czegoś innego od serii z XXI wieku. Za to zamiast ludzi szkoła, ulice i środki komunikacji miejskiej została wypełniona jakimiś szarymi, nieruchomymi duchami bez twarzy. Początkowa piosenka jest chwytliwa i ma niezły układ taneczny, jednak poza tym w oprawie muzycznej trudno znaleźć jakieś mocne punkty. Na porządny ending nie ma co liczyć, ponieważ zamiast tego dostajemy serię krzywo zaśpiewanych piosenek z karaoke (fajnie, że aktorzy dobrze się bawili, ale widzowi też się coś od życia należy).
Podsumowując – dobrze się bawiłem oglądając Lucky Star, ale anime to ma swoje wady i wracać do niego nie zamierzam. W moim przypadku żadna detronizacja Azumangi Daioh nie nastąpiła i chyba jeszcze poczekam na komedię, która ją przyćmi.
w swoim gatunku - całkiem niezłe
Kino sztuk walki rządzi się własnymi prawami – chodzi w nim bardziej o pokazanie pojedynków mistrzów różnych sztuk walki, niż o szczególnie rozbudowaną fabułę. Pod tym względem, pomimo 14 lat na karku, film cały czas stanowi łakomy kąsek dla miłośników gatunku (tym bardziej, że twórcy anime nie rozpieszczają dziełami o takiej tematyce). Nie uświadczymy oczywiście jakości HD, lecz w grafikę swego czasu władowano trochę kasy i w dalszym ciągu może się podobać. Animacja jest płynna i nie ma tu różnych sztuczek, mających na celu zaoszczędzenie budżetu. Poza tym ze względu na przeniesiony z gry motyw wędrówki po całym świecie można podziwiać całkiem zróżnicowaną scenografię.
Co do muzyki, to w wersji japońskiej nie ma co prawda Alice in Chains, ale słuchanie jej nie boli (choć np. w walce po scenie kąpielowej przydałby się ostrzejszy kawałek) i przynajmniej nie trzeba zmagać się z niedoskonałym (delikatnie to ujmując) amerykańskim dubbingiem.
Re: "obok Vexille" ?
Zacytuję samego siebie:
Z tego zdania jasno wynika, że porównuję jedynie grafikę komputerową w tych dwóch filmach (a nie fabułę, bohaterów itp.) Na przyszłość polecam uważne czytanie całych zdań, a nie tylko urywków.
Re: Kik azzzzzzzzzzz !!!
Re: DVD
Życie nigdy nie przestaje mnie zadziwiać ;). Mam nadzieję, że przy tworzeniu ew. kontynuacji nie da to pretekstu do utrzymywania obecnego kursu. Aż strach pomyśleć, jak by się wlekła fabuła, gdyby do dotychczasowej drużyny dołączyli wszyscy zreformowani antagoniści.
shounen na miarę naszych parszywych czasów...
Zaznaczam, że jestem dosyć odporny na szmirę i przykładowo przebrnąłem przez przygody batoników Bounto w Bleachu. Powód, dla którego D.GManowi nie udała się taka sztuczka, był brak przywiązania do bohaterów. Część okazała się drętwa (Kanda), a inni wręcz irytujący np. kliknij: ukryte wampirek. Allen to sympatyczny chłopaczek walczący ze złem, ale brakuje mu charyzmy typowej dla prawdziwych bohaterów pierwszoplanowych.
Z pozytywów – grafika rzeczywiście niezła i wyjątkowo udany pierwszy ending – „Snow Kiss”.
starszy szeregowy
Tutaj jest już lepiej, jednak lepiej oznacza w tym wypadku, że otrzymujemy dosyć wciągające patrzydło na poziomie Bleacha. Zamiast używać Getsuga Tenshou, Goro zasypuje swoich przeciwników Gyroballami (które same w sobie stawiają wyróżnik Realizm pod dużym znakiem zapytania). Niestety na zróżnicowanie baseballowych technik nie ma co liczyć (ostatnie odcinki 4 serii zdruzgotały moje nadzieje).
Z innych wad wymieniłbym tłuczenie do upadłego tych samych schematów. Po raz kolejny Goro trafia do nowej szkoły i musi zbudować od zera zespół mając do dyspozycji tylko bandę przybłęd – niezdolnych do gry albo z powodu traumatycznych przeżyć z dzieciństwa(TM) wykolejonych z baseballowej ścieżki. Oczywiście jego determinacja wyzwala we wszystkich miłość do gry, a on sam po raz kolejny w którymś odcinku musi się nauczyć, że baseball jest grą zespołową. Wątki romantyczne są dostosowane do nastoletniego targetu, czyli najpierw pomacha się psu kiełbaską przed nosem, a później schowa się ją do lodówki.
Podsumowując – seria niezła i wyzwala chęć obejrzenia jeszcze jednego odcinka, ale na wielkie arcydzieło nie ma co się nastawiać.
czekoladka
Tokyo Marble Chocolate składa się z 2 odcinków przedstawiających tą samą historię najpierw z perspektywy Yuudaia, a później Chizuru (ja akurat obejrzałem przez przypadek w odwrotnej kolejności i też się dobrze bawiłem). Dzięki temu pewne wydarzenia z jednej części nabierają więcej sensu dopiero gdy widzimy je z oczu drugiej osoby. Ciekawy pomysł, acz rzadko stosowany.
Poza tym bohaterowie zdobyli moją sympatię dzięki temu, że sami są narratorami w swoich opowieściach i w lekki sposób przedstawiają najpierw kronikę dotychczasowych wypadków miłosnych. Pewnie dlatego w żadnym momencie nie odniosłem wrażenia, że mam do czynienia z łzawym dramatem, ponieważ w najgorszym przypadku kroniki by po prostu zyskały kolejną pozycję.
Akwarelowe tła, nietypowe projekty postaci i wyjątkowo płynna animacja przypadły mi do gustu. Muzyka dobrze podkreślała odpowiednie wydarzenia, więc nie mam do niej żadnych zastrzeżeń (brakuje mi chyba odpowiedniego słuchu muzycznego, żeby stosować kryterium, czy udało mi się zapamiętać jakiś utwór).
Tokyo Marble Chocolate jest pozbawione elementów typowych dla wyciskaczy łez, więc poleciłbym je raczej wielbicielom komedii romantycznych, niż romansideł. Tutaj przynajmniej w przeciwieństwie do różnych hollywoodzkich gniotów wątki komediowe potrafią być rzeczywiście zabawne. Lekka pozycja w sam raz na deser, ot taka czekoladka.
najsłabsze ogniwo
Po obejrzeniu krótkiego fragmentu z matką Reinharda dalszą część dzieciństwa można sobie spokojnie darować. Nie dość, że nie pojawia się więcej nowego materiału, to jeszcze różne sceny i dialogi są używane w trochę zmienionym kontekście, żeby umożliwić większą kompresję retrospekcji z początku serii OAV.
Fabuła nabiera rumieńców, gdy Reinhard ma czym dowodzić. Niestety tu też najmocniej widać czym grozi „unowocześnianie”, ponieważ oprócz wyglądu nieszczęsnego Yanga wśród nowych postaci pojawia się emo‑pseudowampir (pewnie używa nagminnie pudru i czarnej kredki) o głosie kastrata. W jednej sytuacji zachowanie Reinharda wydało mi się skrajnie nielogiczne i drażniły mnie nawiązania do wydarzeń z serii Gaiden (tylko dlatego, że jej jeszcze nie oglądałem), ale poza tym ta część nadawała sie do oglądania.
Podsumowując – rzecz dla fanów, którzy chcą uzupełnić swoją wiedzę, ale nie należy na podstawie tej pozycji wyrabiać sobie opinii o reszcie.
Re: Wspaniała klasyka
"...obejmując tym samym pierwsze odcinki serii OAV w nieco telegraficznym skrócie…”
"...skoncentrowanie pierwszych odcinków w jednym godzinnym obrazie…”
Te stwierdzenia nie są prawdziwe ponieważ film i seria pokazują inne wydarzenia. Najłatwiej będzie to wytłumaczyć na przykładzie bitew.
Legend of the Galactic Heroes: My Conquest is the Sea of Stars:
- planeta Legmiza
- Tiamat – kliknij: ukryte Sojusz dostaje w 4 litery, ale Wen‑li doprowadza do przerwania bitwy
Legend of Galactic Heroes – pierwsze 15 odcinków serii OAV: kliknij: ukryte
-Astate – przestrzeń kosmiczna
-Iserlohn – kliknij: ukryte Wen‑li używa fortelu i przejmuje fortecę
-Krucjata Sojuszu na terytorium Cesarstwa zakończona bitwą pod Amlitzer
Widać też, że te pierwszą są chronologicznie wcześniejsze, ponieważ bohaterowie obu stron się jeszcze nie znają i kliknij: ukryte Wen‑li nie dysponuje własną flotą (po dokładne daty pewnie trzeba by sięgnąć do książki). Prequel jest istotnie niefortunnym określeniem, gdyż z definicji nie odnosi się ono do pierwszej istniejącej ekranizacji. Bardziej na miejscu by była nazwa prolog albo wprowadzenie. A to, że pewne wątki są wspólne (niekompetencja sporej części dowódców i kliknij: ukryte pogarda wyższej szlachty wobec Reinharda) i że film nie opowiada o dzieciństwie bohaterów, nie usprawiedliwia nazwania go telegraficznym skrótem, bo w podobny sposób można by próbować dowodzić, że Gundam SEED nie jest chronologicznie wcześniejszy od Gundam SEED Destiny.
Moderację z góry przepraszam za swoje pieniactwo, ale chodzi mi tylko o uporządkowanie faktów. Obecnie recenzja może zniechęcić część czytelników, ponieważ sugeruje, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju Gundamowych filmów streszczeniowych, a tak nie jest.
Re: Wspaniała klasyka
Żeby to nie była wyłącznie offtopiczną polemiką z Grisznakiem i Taur, skupię się teraz na filmie. Za największą „wadę” takiego prologu do kosmicznej sagi należy uznać, że może wciągnąć w 110 odcinkową serię (nie licząc prequela). Obecnie pierwszą ćwiartkę mam za sobą i jeszcze się nie przejadło. Jako grupę docelową widziałbym raczej starszych widzów, gdyż większy nacisk jest tutaj na strategiczne plany (i kontr‑plany) niż efektowną akcję.
Największą zaletą oprawy graficznej są wyjątkowo udane i realistyczne projekty postaci. Natomiast statki kosmiczne i ich manewry można by porównać do najwcześniejszych Gwiezdnych Wojen. Trącą obecnie myszką, ale w momencie produkcji były na tyle nowoczesne, że całość nie stała się jakąś starą ramotą.
Muzyki nie podejmowałbym się oceniać. Klasyków trudno za cokolwiek krytykować, a ich utwory niewątpliwie pasują do kosmicznych akrobacji (co pokazują hollywoodzkie filmy i gry typu Frontier), jednak dla mnie to pójście na łatwiznę. Wolę słuchać oryginalnych kompozycji, lub chociaż mniej popularnych utworów.
Podsumowując – inteligentne wprowadzenie do kosmicznej sagi, która później staje się jeszcze lepsza. Nie dość, że można zobaczyć kolejne starcia wojsk Cesarstwa (stylizowanego na Prusy za panowania Kaisera) i Sojuszu Wolnych Planet (demokracja pachnąca faszyzmem na wzór USA), to jeszcze dochodzą polityczne machinacje.
moje 3 grosze
Niestety poza tym obowiązują stare reguły gry, z których najbardziej bolesny jest fakt, że im bardziej bezbarwna osobowość faceta, tym więcej panienek się wokół niego kręci (ze względu na nie‑haremowość tym razem 2, 1 i 0), a pod koniec przeżywa on cudowną przemianę, która pozwala mu spróbować odzyskać utracone względy. Oczywiście gdyby opowieść poprowadzono z większym wdziękiem, pewnie mógłbym przymknąć oko na ten schemat.
O Hiro trudno powiedzieć cokolwiek poza niespodziewanym aspektem edukacyjnym – kliknij: ukryte mangi shoujo tworzą biedni uczniowie pozbawieni jakichkolwiek romantycznych doświadczeń. Kyousuke bardziej zwraca na siebie uwagę, lecz poprzestaje na roli obserwatora i kliknij: ukryte zbiera resztki ze stołu. Co do Renjiego, można mu wybaczyć słaby charakter, emofazy, wysoki głos (dobra, to już trudny do przełknięcia zestaw), jednak strasznie irytowała mnie jego fryzura. Podejrzewam, że na ulicy fryzjer za nim z nożycami gania, ponieważ tak chyba wygląda pierwsze stadium przemiany w wilkołaka. Zresztą jego historia okazała się dla mnie niezbyt wciągająca. W sumie to dość dziwne, że zwykły trójkąt miłosny wygrywa z wątkiem, do którego najsilniej odnosi się tytuł anime. Nie pomogła tu nawet panienka z niezwykłym defektem. Dopiero w ostatnim odcinku odzyskano wiatr w żaglach, choć też trzeba było zawiesić prawa logiki – kliknij: ukryte tak samo jak zawiesiły swoje funkcjonowanie lokalne służby porządkowe, żeby bohater mógł się spokojnie wypłakać, a dopiero później pozbierał porozrzucane śmieci.
O projektach postaci nie mogę powiedzieć dużo dobrego, ale być może jestem uprzedzony. Ten typ pojawia się głównie w niskobudżetowych haremówkach i mam go po prostu po dziurki w nosie. Natomiast reszta grafiki balansuje na granicy między wizją artystyczną a fanaberią i niejednokrotnie ją przekracza. Można tu znaleźć wiele udanych efektów np. 120% niebo z gnającymi po nim chmurami albo pokazanie samych ust Miyako, gdy coś szepce (uzyskano dzięki temu dużo bardziej erotyczny charakter). Z drugiej strony czasem wygląda to tak, jakby musieli wyrobić limit efektów specjalnych, więc wciskają byle co i przykładowo szatkują scenę czarnymi i fioletowymi planszami. Taki brak umiaru w dużej mierze zrujnował finał jednej z historii. kliknij: ukryte Kiedy Miyako rozmawiała z budki telefonicznej, po każdym straconym impulsie pokazywała się plansza z tym, ile jej jeszcze zostało. Tak nachalnie o tym przypominano, że myślałem: 'Niech już jej się w końcu wyczerpie karta, bo od patrzenia na to boli mnie głowa'. Z góry wiadomo było, że zużyje wszystkie impulsy. Dużo lepiej by to wypadło, gdyby stosowne przypominajki pojawiały się np. najpierw co 10, później co 5 i dopiero ostatnie kilka tak jak to pokazali. Zresztą nawet gdyby jej tak cudownie nie odnalazł, to mógłby spokojnie oddzwonić na budkę.
Ostatecznie z tej serii chyba najbardziej utkwi mi w głowie wysiłek, z którym narratorka próbuje wymówić tytuł anime i nie połamać sobie języka.
Re: Do autora recenzji
Czy tego chcesz czy nie, literka c odnosi się zarówno do konsol, jak i komputerów. Zresztą sformułowanie japoński cRPG wcale nie jest takie niepopularne – wystarczy sprawdzić w Google. Oczywiście istnieje szansa, że zaliczam się obecnie do ciemnych mas ignorantów, a komentator jest komputerowym guru, ale tacy ludzie chyba nie traciliby czasu, żeby czepiać się nieistotnych drobiazgów w miejscu przeznaczonym na ocenę anime, czyż nie?
Re: phi
Przyznam, że informacji szukałem głównie na japońskiej stronie anime, a tam najistotniejszą wiadomością jest wprowadzenie do sprzedaży nowego artbooka. Skoro prace się jeszcze nie zaczęły, to jednak polecałbym pewną dozę sceptycyzmu. Zbyt wiele razy Japończycy tworzyli reklamówkę jakiegoś produktu (gry, mangi, książki) i nie przejmowali się tym, że widz chciałby poznać zakończenie historii bez sięgania po inne media. Wystarczy, że kasa ze sprzedaży DVD się przestanie zgadzać…
Re: Jak dla mnie nieszczególnie ciekawe
Re: Is that loli
Prawdę mówiąc nie rozumiem w czym masz problem. Sam stwierdzasz, że OAV‑ka jest kiepska, a recenzja dotyczy nie mangi, nie serii TV, tylko właśnie OAV. Ocena jest jaka jest nie ze względu na to, że te anime zawiera lolicon, tylko dlatego, że po odjęciu loliconu nie zostaje absolutnie nic wartego uwagi.