Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Komentarze

LadyNameless

  • Avatar
    A
    LadyNameless 6.06.2013 19:46
    Schemat schematem pogania
    Komentarz do recenzji "Ikoku Irokoi Romantan"
    Jestem fanką yaoi od lat i na palcach jednej ręki mogę policzyć serie o tej tematyce, które naprawdę mi się spodobały. Sama nie wiem, może jestem zbyt wybredna, ale fakt faktem mało co ma szansę mnie zachwycić. Dlatego też nie zdziwił mnie fakt, iż „Ikoku Irokoi Romantan” średnio przypadł mi do gustu, mało tego – okazał się kolejną szalenie tendencyjną serią, powielającą znane mi na wylot schematy zachowań bohaterów czy biegu wydarzeń. Do bólu naiwna i nielogiczna fabuła, sztucznie podbijany dramatyzm, podejrzane zbiegi okoliczności, wyznawanie miłości osobie, której praktycznie się nie zna, no i końcówka w iście hollywódzkim stylu… Taaa, skąd my to wszystko znamy. Na spory plus mogę natomiast zaliczyć wiadome sceny, które wyszły twórcom nadspodziewanie dobrze, aczkolwiek nie obraziłabym się, gdyby było ich nieco więcej ^^ Doceniam także nieźle zarysowane wątki będące tłem dla głównej linii fabularnej, takie jak np. problemy małżeńskie Ranmaru – dzięki temu nie odnosi się wrażenia, że odizolowani od świata kochankowie pływają sobie pięć stóp nad ziemią w różowej bańce romantyzmu (co swoją drogą jest bolączką wielu anime, nie tylko tych z gatunku yaoi).

    Co do bohaterów – jakkolwiek Ranmaru posiadał coś takiego jak własny charakter i nawet dało się go polubić, tak Al Valentino (serio? nie dało rady wymyślić bardziej pretensjonalnego nazwiska?) był postacią tak straszliwie sztampową i plastikową w swej złotowłosej i niebieskookiej idealności, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy aby nie ma w tym wszystkim jakiejś sprytnie ukrytej szydery i oczka puszczonego w kierunku yaoistek. Niestety – wygląda na to, że ten chodzący schemat idealnego kochanka potraktowano z absolutną powagą. Przerażające.
    Reszta postaci była tak mało wyrazista, że przez większość czasu robiła po prostu za tło, aczkolwiek nadspodziewanie dobrze zapamiętałam żonę Ranmaru, a to z tego powodu, że gdyby kiedyś trafiła w moje ręce, z pewnością zrobiłabym jej bardzo bolesną krzywdę. Cóż za irytujący i kłótliwy babsztyl -.-"

    Grafika niespecjalnie mi się spodobała, ale to akurat kwestia indywidualnych upodobań, gdyż osobiście preferuję nieco nowocześniejszą i bardziej dopracowaną kreskę. Muzyka była… No cóż, po prostu była – ani nie odstraszała, ani nie zachwycała, prezentując sobą zwykły, przeciętny poziom.

    Myślę, że „Ikoku Irokoi Romantan” mogłoby się spodobać mniej wymagającym yaoistkom, szczególnie takim, które nie oglądały jeszcze zbyt wielu serii o tej tematyce – wszelkie zawarte w tym anime schematy nie będą dla nich aż tak bardzo rażące. Jak dla mnie szału nie ma, ot taki odmóżdżacz na przerwę w nauce, do którego już raczej nigdy nie wrócę. Oceniam na 5/10.
  • Avatar
    A
    LadyNameless 1.06.2013 18:36
    Filozoficzny surrealizm
    Komentarz do recenzji "Kikumana"
    Po twórcy „Pale Cocoon” i „Mizu no Kotoba” spodziewałam się czegoś specyficznego i zastanawiającego zarazem. Przyznam, że się nie zawiodłam. Podczas sześciu minut seansu otrzymujemy sporą dawkę psychodeli, narastające z każdą sekundą napięcie i parę momentów, podczas których po ciele przechodzi autentyczny dreszcz niepokoju. To, co odbiorca dopowie sobie w trakcie oglądania, zależy już tylko i wyłącznie od indywidualnych odczuć oraz kierunku, w jakim idą myśli. Osobiście odbieram tę produkcję jako studium obłędu spowodowanego samotnością i traumatycznymi wspomnieniami, obraz walki z własnym, coraz bardziej obcym i chwiejnym umysłem w nieprzyjaznym człowiekowi świecie, może też chęć odcięcia się od wszystkiego w owym bezpiecznym, zamkniętym odłamku przestrzeni, symbolizowanym przez pokój wypełniony książkami. No właśnie – czy to wciąż jest świat, jaki znamy, czy też odrealniona, senna rzeczywistość rodem z koszmarów? A może specyficzny wszechświat Yasuhiro Yoshiury, gdzie granica między człowiekiem a nie­‑człowiekiem jest bardzo cienka (vide „Mizu no kotoba”)? I w końcu – czy to możliwe, że mamy do czynienia z zupełnie innym, nieludzkim bytem, którego istotę trudno nam pojąć? Mam wrażenie, że „Kikumana” jest ciekawa nie tyle przez wzgląd na to, co reprezentuje warstwą wizualno­‑dźwiękową (skądinąd całkiem przyzwoitą), lecz na mnogość interpretacji tego, co widzimy, jakie pytania zadamy sobie podczas tych sześciu minut i jak na nie odpowiemy.
    Podsumowując – intrygująca i niegłupia rzecz, zdecydowanie warta polecenia wielbicielom surrealistycznych klimatów. Ode mnie mocne 7/10.
  • Avatar
    A
    LadyNameless 29.09.2011 14:53
    Szpitalny melodramat, czyli historia jakich wiele
    Komentarz do recenzji "Hanbun no Tsuki ga Noboru Sora"
    Zachęcona pozytywną recenzją, sięgnęłam po to anime… i rozczarowałam się. Może ma na to wpływ fakt, że seriom tego typu stawiam wysokie wymagania i doskonale wiem, że można zrobić coś takiego, jak genialna obyczajówka.
    Ogólne wrażenia? Ładne i ciepłe, ale też nużące, mętne i bezbarwne, wręcz nijakie. Niestety, zabrakło mi w tym anime specyficznego „czegoś”, co wyróżniałoby je i czyniło wyjątkowym.

    Sama historia jest dosyć schematyczna i średnio porywająca, jednak za ogromny plus mogę uznać zakończenie, które naprawdę bardzo miło mnie zaskoczyło  kliknij: ukryte  Myślę, że warto dotrwać do końca serii tylko po to, by zobaczyć, jak sprytnie uniknięto banału, który wydawał się niemal pewny.
    Przyznam, że mam dość mieszane uczucia w kwestii liczby odcinków. Na plus można z pewnością zaliczyć fakt, iż historia została opowiedziana stosunkowo zgrabnie i zwięźle. Spodziewałam się banalnych, trwających w nieskończoność rozmów o przyjaźni, miłości i śmierci, jak to bywa w tego typu produkcjach, na szczęście zastąpił je swoisty „dialog” za pomocą książek. Z drugiej strony, trudno naprawdę polubić bohaterów i wczuć się w ich sytuację. Miłość między Riką i Yuichim ukazana jest zbyt powierzchownie, co sprawia, że jest nieco sztuczna i trudno w nią tak naprawdę uwierzyć.
    Osoby, które za radą recenzenta zaopatrzyły się „spore pudło chusteczek”, mogą ich wcale nie potrzebować. Wiem, że różnych ludzi wzruszają różne rzeczy, ale patrząc obiektywnie, nie ma się tu nad czym zbytnio rozczulać. Przyznaję, były dwa czy trzy „łzawe” momenty, ale nie na tyle, by od razu zalewać się łzami. Może to zabrzmi okrutnie, ale nie mam w zwyczaju płakać do byle czego.

    Zobaczywszy po raz pierwszy Rikę i Yuichiego, westchnęłam ciężko. Ot, przeciętny japoński nastolatek oraz rozpieszczona, obrażalska dziewczynka, jeden z tych duetów, które średnio mnie pociągają. Przy bliższym poznaniu okazuje się, że para głównych bohaterów jest naprawdę sympatyczna i daje się lubić. Niestety, bardzo raziła mnie jedna rzecz – niby oboje mają 17 lat, a nie dość, że wyglądają na co najwyżej 12, to podobnie się też zachowują (ustawiczne rzucanie w siebie wszystkim, co jest pod ręką, obrażanie się o byle co i wyzywanie od kretynów – owszem, kto się czubi, ten się lubi, ale bez przesady – ich zachowanie jest wybitnie irytujące i człowiek ma wrażenie, że ogląda „romans” dwójki przedszkolaków). Przypomnijcie sobie, że wieku 17 lat Raito Yagami z „Death Note” wodził za nos całą japońską policję… Różnica poziomu jest powalająca.
    Inne postaci nie zrobiły na mnie większego wrażenia, chociaż brutalny lekarz i średnio kompetentna pielęgniarka mają niejaki, hmm, potencjał.

    O grafice można powiedzieć tyle, że jest ładna, schludna i przyjemna (plus za śliczne oczy Tanizaki!). Muzycznie także poprawnie, chociaż bez fajerwerków. Opening i ending pasowały do klimatu, ale nie zapadły mi jakoś specjalnie w pamięć.

    Myślę, że to ładna i sympatyczna seria, powinna spodobać się miłośnikom romansów i obyczajówek. Rzecz do obejrzenia w wolnej chwili, ale nic, co zapadłoby w pamięć na dłużej. Co najważniejsze, nie polecam nastawiania się na zobaczenie dzieła wybitnego, bo można się niemiło rozczarować. Ode mnie 7/10.
  • Avatar
    A
    LadyNameless 15.09.2011 17:27
    Gdzie kończy się jawa, a zaczyna sen?
    Komentarz do recenzji "Aru Tabibito no Nikki"
    Jestem oczarowana. W tej miniaturce niesamowite jest wszystko – nierzeczywisty świat, przemierzany przez Tortova Roddle'a, oryginalna grafika, utrzymana w delikatnych, stonowanych kolorach, a także przepiękna muzyka, idealnie dopełniająca klimat dzieła. Wbrew pozorom, „Aru Tabibito no Nikki” ma w sobie więcej treści, niż niejedna wieloodcinkowa seria.
    Pokochałam ten surrealistyczny, tajemniczy świat, w którym autobusy szybują po niebie, a złe sny można po prostu spalić w piecyku.
    Ode mnie 10/10, szczerze polecam.
  • Avatar
    A
    LadyNameless 9.06.2011 01:42
    Wielki potencjał, wielkie nadzieje... wielka zdrada.
    Komentarz do recenzji "Uragiri wa Boku no Namae o Shitteiru"
    Trochę się wynudziłam, kilka razy miałam ochotę rzucić tę serię w diabły, ale jednak dotrwałam do końca. Wrażenia w gruncie rzeczy pozytywne, ale… No właśnie, gdyby nie te „ale”.

    Zacznę od tego, iż seria jest niepotrzebnie przegadana i ma nużąco wolne tempo. Coś niby się dzieje, czegoś się dowiadujemy, ale akcję trudno nazwać zwięzłą i błyskotliwą. Fabuła skupia się głównie na trwających w nieskończoność rozmowach o cierpieniu, bólach serca i brzemieniu, jakie się nosi. Gdzieś pomiędzy wepchnięto wspomnienia z przeszłości bohaterów, sielankowe scenki z życia oraz – gwóźdź programu – walki z „tymi złymi”. Lubię porządne walki w anime, ale tutaj nie jestem do końca usatysfakcjonowana. Serio, trochę nierealistyczne są akcje typu: X i Y walczą, gdy nagle pojawiają się przyjaciele X, ten ucina sobie z nimi pogawędkę ("- Uciekajcie, ja się nim zajmę! – Nie, nie zostawimy cię! Nie możesz walczyć samotnie, bla bla bla [...]"), przy czym Y spokojnie stoi i czeka. Gdy X i przyjaciele już się naplotkują, walka zostaje wznowiona. Albo na przykład X podczas walki zaczyna wygłaszać jakiś porażająco nudny monolog. Y natomiast, zamiast wykorzystać nieuwagę przeciwnika i go zaatakować, posłusznie go słucha, bądź, co gorsza, zaczyna przemawiać w podobnym stylu. Takie sytuacje niepotrzebnie spowalniają i tak już nienajszybszą akcję i sprawiają, że sceny walk są mało dynamiczne. Jedyne walki, które naprawdę mi się spodobały, to te na zaklęcia kliknij: ukryte .

    Imho, wyrzucając z serii wszystkie niepotrzebne dłużyzny, czyli wspomniane cierpienia i bóle serca, można by było spokojnie zamknąć całość w 13 odcinkach i to z wielką korzyścią dla fabuły. Bo – niestety – w stanie obecnym wszystko dosłownie rozłazi się w szwach. Brakuje wyrazistości, nie ma tego „czegoś”, co zaciekawiłoby i przyciągnęło uwagę na dłużej. Zakończenie perfidnie nabija widza w butelkę, gdyż nadal nie wiadomo, o co właściwie w tym wszystkim chodzi. Nie mam nic przeciwko anime z niejasnym zakończeniem, ale jest różnica między tajemniczością a poczuciem, że nic nie trzyma się kupy.
    Przyznam, że wiązałam z tą serią duże nadzieje. Magia, miłość, demony i walczący z nimi tajemniczy klan – przyjemna mieszanka, z której można stworzyć naprawdę genialne anime. Wyszło trochę inaczej.
    Nieco demonizując serię i wytykając jej wady, nie chciałabym jednak pozostawić wrażenia, iż „Uragiri” to porażka fabularna, bo oczywiście tak nie jest. Nie ukrywam bowiem, że anime oglądało mi się przez większość czasu dobrze i płynnie. Fakt, akcja bywała nużąca, rozmowy przydługie, ale coś sprawiało, że miałam ochotę poznać dalszy ciąg tej historii, zwłaszcza, że ładnie wpisuje się w moje demoniczno­‑zagadkowo­‑magiczno­‑biszowatolubne gusta ;)

    Pozostając przy fabule, chciałabym jeszcze wspomnieć o bardzo mylącym tagu shounen­‑ai/yaoi. Wszystkich, którym narobiło to apetytu na serię, lojalnie ostrzegam – nie ma tu shonen­‑ai (o yaoi nie wspominając) i licząc na coś w tym klimacie można się srogo zawieść. Nie chodzi tutaj jedynie o brak jakiegokolwiek fizycznego zbliżenia, bo przecież nie każda miłość musi koniecznie objawiać się w pocałunkach, uściskach i czułych słówkach. Nie w tym rzecz. Otóż w Uragiri” nie ma czystego, klasycznego wątku miłości między mężczyznami.  kliknij: ukryte  Ponadto, relacje Luki i Yukiego są ukazane jako czysto przyjacielskie – istnieje między nimi więź oparta na zaufaniu, trosce i chęci chronienia drugiej osoby. Ale nic ponadto. Ku mojemu (i pewnie nie tylko mojemu…) wielkiemu rozczarowaniu.

    Postaci. Przykro mi to mówić, ale większość jest po prostu bezpłciowa. Miła, sympatyczna, dająca się lubić, owszem, ale zupełnie bez… smaku? Jak zjadliwy, ale mdły posiłek. Weźmy na przykład Touko i Tsukumo – słodka, śliczna para, wyglądająca jak żywcem wyjęta z „Vampire Knight” – ale gdyby ich tutaj nie było, czy ktoś odczułby dużą różnicę?
    Seria ogólnie przeładowana jest zbędnymi postaciami i nie ma dużych szans, by poznać kogokolwiek głębiej, o polubieniu nie wspominając. Poza osobami ważnymi i niezbędnymi dla akcji, pojawia się też sporo takich robiących za sztuczne tło.  kliknij: ukryte 

    Krótko o protagoniście serii. Yuki to naprawdę poczciwy i milutki chłopaczek, ale jego całkowity brak charakteru i samarytańska chęć pomagania wszystkim wokół sprawiają, że jest prawdopodobnie najnudniejszą postacią, z jaką miałam do czynienia w anime. Czy on ma w ogóle jakieś wady? Rozumiem, że ma w sobie Światło Boga i z natury rzeczy jest dobry, ale dlaczego tutaj dobry = mdły? Jego zachowania często są niedorzeczne i mocno irytujące. Na przykład, gdy na polu walki krzyczy się do niego „uciekaj”, ten stoi w miejscu i jęczy. Całe szczęście (albo może i nieszczęście…), że gdy wróg rzuca się na Yukiego z okrzykiem „Giń!”, to zawsze ktoś albo go zasłoni własnym ciałem, albo powstrzyma cios.  kliknij: ukryte 

    Imho, jedyne dorzeczne postaci w „Uragiri” to Luka, Takashiro, Reiga, ewentualnie jeszcze Shusei i Hotsuma. Jedyni, którzy zapadli mi w pamięć na dłużej i wywołali jakąkolwiek emocję. Jedyni, którzy posiadali osobowość lub chociaż jej namiastkę.
    Więcej grzechów nie pamiętam.

    Grafika jest ładna i staranna. Bishouneni są naprawdę przystojni i tacy… biszowaci! (Luka, Takashiro i Reiga!). Z początku trudno było mi się przyzwyczaić do spiczastych bród, ale to drobny defekt, niepsujący obrazu całości. Tła są ładne, kolory niejaskrawe, całość wizualnie – przyjemna. Tak, pod tym względem jestem usatysfakcjonowana.
    Co zaś do udźwiękowienia – seiyu dobrani są perfekcyjnie (może z wyjątkiem Yukiego, który mówił tak, jakby miał cały czas zatkany nos, co sprawiało dość przykre wrażenie). Ucieszyłam się niezmiernie, słysząc głosy Daisuke Ono czy Juna Fukuyamy. Świetna sprawa.
    Muzyka także ogromnie mi się podobała – pierwszy opening to prawdziwe cudo (ani razu go nie przewinęłam, co rzadko mi się zdarza!). Drugi opening i oba endingi także są świetne – krótko mówiąc, grupa Rayflower odwaliła kawał dobrej roboty. Muzyka pojawiająca się w odcinkach znakomicie pasowała zarówno do akcji, jak i do klimatu – co zaliczam na duży plus, bowiem mało jest rzeczy smutniejszych na tym świecie niż anime z okropną muzyką.

    Na sam koniec należy postawić sobie jakże ważne pytanie: do kogo właściwie ta seria miała być skierowana? Trudno powiedzieć. Jak wspomniałam wyżej, żądni gorących scen fani shounen­‑ai powinni sobie odpuścić to anime. Ci, którzy lubią wartką, logiczną akcję, żywiołowe pojedynki i pełnokrwiste postaci – tym bardziej. „Uragiri” to ani romans, ani przygodówka, ani komedia, ani dramat. A może wszystko to naraz, tylko, że zmieszane w bardzo dziwny sposób.
    Miałam poważny dylemat przy wystawianiu oceny, ale niech będzie 7. Nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że polecam to anime, ale myślę, że można jest spokojnie obejrzeć, o ile nie ma się nic ciekawszego pod ręką. Powiem tak: jeżeli komuś do szczęścia wystarczy średnio porywająca akcja traktująca głównie o cierpieniu i bólach serca, okraszona tłumem biszów oraz piękną muzyczno­‑graficzną oprawą, powinien być więcej niż usatysfakcjonowany.
  • Avatar
    A
    LadyNameless 27.03.2011 22:28
    Ciepło, urok i mnóstwo wspaniałego humoru.
    Komentarz do recenzji "Junjou Romantica"
    Są serie, których oglądanie idzie jak krew w nosa. Są też takie, które kończy się w mgnieniu oka. „Junjou Romantica” zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii.

    Przyznam, że niezwykle lubię takie ciepłe, komediowe serie. Przez długi czas trwałam w przekonaniu, że po wspaniałym „Nodame Cantabile” już nigdy nie natknę się na nic równie naturalnego i bezpretensjonalnego. Jednak po obejrzeniu „Junjou Romantica” zmieniłam zdanie. Bo chociaż oczywiście nie ma tutaj czego porównywać w kwestii fabuły, przyjemność z oglądania i urok tej serii były tak wielkie, że postanowiłam na przyszłość być większą optymistką :)

    „Junjou Romantica” jest serią niebezpiecznie wręcz wciągającą. Nie uświadczymy tu przydługich scen, rozmów nie wiadomo o czym, ton lukru ani egzaltacji. Wszystko jest takie, jakie powinno być. Oprócz humoru na wysokim poziomie, będziemy także świadkami dramatu,  kliknij: ukryte . Przyznam bez bicia, że początkowo nie byłam jakoś szczególnie zachwycona, ale z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej wciągałam się w historie bohaterów, by przy końcu całkowicie płynąć z nurtem czystego zachwytu i zadowolenia.
    Mamy tutaj ukazane trzy różne historie, z których każda jest bardzo dobrze skonstruowana i opowiedziana. Byłam co prawda lekko zawiedziona w kwestii wątku Terrorystów, który był rozwinięty najsłabiej, ale dwie pozostałe historie nadrabiają ten niedosyt z nawiązką.
    Wiem, że sporo osób może być zniechęconych faktem, iż „Junjou Romantica” opowiada o związkach męsko­‑męskich w taki, a nie inny sposób. Uspakajam jednak – sceny erotyczne ukazane są ze smakiem i umiarem, stanowią niejako, metaforycznie mówiąc, przyjemną przyprawę do głównego dania, jakim jest sama fabuła. Bardzo mnie to cieszy, gdyż po produkcji tego typu można było spodziewać się nachalnych, trwających w nieskończoność scen seksu. Tutaj natomiast ukazano wszystko z elegancją, nie ma ani jednej sceny, którą można by było nazwać obleśną czy żenującą. Ogólnie rzecz biorąc, byłam bardzo, bardzo mile zaskoczona.

    Postaci są mocną i zdecydowanie dającą się lubić stroną serii. Panowie mają Osobowość (przez duże O!) i ciekawe charaktery, które nie porażają (jak w wielu anime) płytkością. Ich zachowania, podobnie jak wewnętrzne rozterki, są bardzo ludzkie i racjonalne. Nie wspominając już o doborze seiyu, którzy spisali się naprawdę znakomicie.
    Wszystkie postaci są wspaniałe, ale moją ulubioną parą są zdecydowanie Misaki i Akihiko – zwłaszcza uwielbiam tego ostatniego, za jego charakter i poczucie humoru  kliknij: ukryte .

    Kreska z początku mocno mnie drażniła, zwłaszcza, że jestem rozpieszczona poziomem grafiki produkcji typu „Kuroshitsuji”. Irytowały mnie zwłaszcza kanciaste twarze seme (ale za to wszyscy uke są śliczni, zwłaszcza Misaki). Ponadto, irytowały mnie wszystkie pandy, kaczuszki i misie w oprawie graficznej serii – opening to różowy koszmarek. Całe szczęście, że gdy tylko zaczyna się właściwa treść odcinka, cały zwierzyniec rozpływa się w eterze… aż do endingu, oczywiście. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że ta cała infantylność była świadomym, ironicznym żartem twórców anime.
    Nie powiem, żebym pokochała kreskę „Junjou Romantica”, ponieważ nadal nie jestem do niej przekonana, ale przy znakomitej fabule i postaciach można wybaczyć tak drobne i mało znaczące niedociągnięcia.

    Muzyka nie jest z pewnością najmocniejszym punktem anime. Opening i ending nie zwracały szczególnej uwagi, będąc z rodzaju tych, które słucha się bez specjalnych emocji i szybko zapomina. Zaś podkład dźwiękowy po prostu był – podkreślał, to co miał podkreślać i budował nastrój w poszczególnych scenach, przy czym ani nie drażnił, ani specjalnie nie zachwycał.

    Podsumowując, jest to naprawdę bardzo, bardzo przyjemne anime, które, poza erotyzmem, ma także sporo do zaoferowania. Nie jest to z pewnością kolejna schematyczna, sztampowa seria, o której zapomina się na drugi dzień po obejrzeniu. Jestem przekonana, że z pewnością kiedyś do niej powrócę.
    Odradzałabym oczywiście oglądanie „Junjou Romantica” osobom, w których motyw miłości homoseksualnej budzi niesmak, ponieważ to wokół tego wątku kręci się cała fabuła. Myślę, że anime przypadnie do gustu zwłaszcza fanom yaoi, ale z czystym sumieniem mogę ją polecić także amatorom ciepłych, zabawnych serii komediowych oraz wielbicielom romansów.

    Wystawiam zatem solidną, mocną 9+ i od razu zabieram się za drugi sezon! ;)
  • Avatar
    A
    LadyNameless 15.03.2011 19:01
    "Ja, i może ona też, prawdopodobnie lubimy ten świat."
    Komentarz do recenzji "Kanojo to Kanojo no Neko"
    Czy dysponując kilkoma minutami, czarno­‑białym rysunkiem i garścią przemyśleń można stworzyć coś wyjątkowego? Można. „Kanojo to Kanojo no Neko” jest na to wspaniałym przykładem.
    Mogłabym się w tym momencie rozpisać, jak bardzo spodobała mi się ta miniaturka spokojnego, zwykłego życia. Jak bardzo zachwyciły mnie kocie przemyślenia na temat świata, ich treść, jak i forma, nie wspominając już o spokojnym, miękkim głosie Makoto Shinkai, który stworzył uroczy klimat. Mogłabym stwierdzić, iż zarówno uśmiechałam się, jak i powstrzymywałam łzy. Jednak to wszystko trzeba zobaczyć, a przede wszystkim odczuć samemu.
    Powiem tylko tyle, iż w zgiełku i pędzie dzisiejszego świata warto poświęcić pięć minut, by zobaczyć „Kanojo to Kanojo no Neko”. To ciepła, pełna uroku historia. Nie ma w niej żadnych niezwykłości, ale właśnie przez to jest niesamowita.
    Szczerze polecam i wystawiam 10/10 :)
  • Avatar
    A
    LadyNameless 28.02.2011 22:09
    "Watashi wa akuma de shitsuji desu kara."
    Komentarz do recenzji "Kuroshitsuji"
    Jakie jest „Kuroshitsuji”? Porywające. Wciągające. Uzależniające. Niesamowite. Pokochałam to anime praktycznie od pierwszego odcinka. Ale po kolei.

    Na samym początku muszę wspomnieć, iż od paru dobrych lat mam kompletnego fioła na punkcie demonów, aniołów i magii. Że bardzo lubię klimat XIX wieku. Że pomysł zawarcia kontraktu z demonem, chociaż co prawda nieco oklepany, jest dla mnie wciąż fascynujący. Dlatego też „Kuroshitsuji” idealnie wpasowało się w moje gusta.
    Fabuła jest czymś niesamowicie dziwnym, a jednocześnie genialnym – nie da się ukryć, iż budziła we mnie niezwykle żywe emocje. Całe anime oglądałam z wielką przyjemnością, śmiejąc się czy śledząc z napięciem akcję, ale dopiero ostatnie odcinki sprawiły, że robiłam to z całkowicie zapartym tchem. Im bliżej końca, robi się coraz poważniej, mistyczniej, mroczniej. Prawdę mówiąc, mając na uwadze pierwsze odcinki, w konwencji komediowo­‑kryminalnej, nie przyszłoby mi nawet do głowy, w jaką stronę pójdzie fabuła. A tutaj – niespodzianka, oczywiście bardzo pozytywna.

    Ale czymże byłaby nawet najciekawsza fabuła, gdyby nie postaci? Tutaj pozwolę sobie na kilka słów o moim ulubieńcu.
    Sebastian Michaelis jest odpowiedzialny za sporą część mojego szaleńczego uwielbienia dla tej serii. Czytałam – także i tutaj – opinie, iż jest zbyt idealny, a więc nudny i przewidywalny. Nic bardziej mylnego, przynajmniej w mojej skromnej opinii. Sebastian jest przecież kwintesencją demona. Piękny, intrygujący, wodzący na pokuszenie. Wytworny, uprzejmy, o doskonałych manierach. Inteligentny i wszechstronnie utalentowany. Lecz zarazem brutalny, bezlitosny, pozbawiony, jak to istota z piekła rodem, sumienia. Złośliwy, wredny i sarkastyczny. Rzeczywiście, nie ma w sobie nic takiego, co można by było nazwać poważną wadą, ale, szczerze powiedziawszy, wy, krytykujący jego „idealność”, czego spodziewaliście się po demonie? Że będzie miał typowo ludzkie niedoskonałości? Wybuchał burzą uczuć? Czy, o zgrozo, tłukł talerze czy przypalał ciasto? Od tego są postaci pokroju Meirin i Grella. Zaś Sebastian jest jak idealny mechanizm, w którym nie ma miejsca na źle działające trybiki. Wszystko jest w nim takie, jakie powinno być.
    Moje czysto estetyczne wrażenia wobec pana Michaelisa chyba nie wymagają obszernych wyjaśnień, wystarczy powiedzieć, iż byłam jego (oczywiście!) piekielnie seksowną aparycją zachwycona. Warto też wspomnieć genialnego seiyu – Daisuke Ono. To nie mógłby być nikt inny. Sposób, w jaki wypowiada słynne „Aku made, shitsuji desu kara”, to mistrzostwo świata. Naprawdę.
    Wszystko, co składa się na Sebastiana, jego sposób ściągania rękawiczki, jego „Yes, my lord”, jego spadające na czerwone oczy włosy – to jest perfekcja.
    A zatem, jako oddana fanka, podsumowuję rzecz następująco: Sebas­‑chan jest moe. Jest tak moe, że bardziej nie można. O. <3

    Postać Ciela także mnie urzekła, chociaż oczywiście nie w tym samym stopniu, co Sebastiana. Intryguje mnie jego silna osobowość, spryt, inteligencja, brak moralności, to, że wygląda na takiego z dewizą „po trupach do celu”. Uwielbiam jego sposób bycia, jego zachowanie, arystokratyczną dumę i wyniosłość, jego głos (wspaniała Maaya Sakamoto). Piękne dziecko z mentalnością rozgoryczonego, dorosłego człowieka – mieszanka cech, która szalenie mi się podoba, ale jednocześnie w pewien sposób smuci.
    Oczywiście wielkim plusem Ciela jest wygląd, który sprawia, że jest on w jakiś straszliwy sposób jednocześnie niewinny i grzeszny. Ogromnie lubię jego mimikę – smutny czy nawet całkowicie neutralny grymas na jego pięknej twarzy jest uroczy. Ale jeszcze bardziej lubię uśmiech, który rzecz jasna pojawia się tylko wtedy, gdy Ciel mówi lub robi coś wrednego.
    I, oczywiście, Ciel­‑sama także jest moe. Ale mniej moe od Sebastiana! :)

    Imho Sebastian i Ciel są siłą napędową tego anime. Żadna inna postać nie jest na tyle fascynująca, by przykuć uwagę na dłużej. Są jednak dwie postaci, których widok na ekranie zawsze wywoływał mój uśmiech. Po pierwsze niezapomniany Grell, którego ogromnie lubię, chociaż z początku niesamowicie działał mi na nerwy. Jest jednak taki pocieszny, że trudno powiedzieć o nim coś złego  kliknij: ukryte . Plus, oczywiście, świetny głos. Druga ulubiona postać to Undertaker, genialny w swojej groteskowości. Tak właśnie wygląda szaleństwo! Ogólnie sami Bogowie Śmierci, jak i pomysł z Biblioteką Shinigami (piękny budynek!) bardzo przypadł mi do gustu.

    Grafika jest idealna. Przepiękna kreska i cudowne projekty postaci są czymś, co uwielbiam w „Kuroshitsuji”. Urzekły mnie także drobne, ale miłe oku elementy, takie jak sebastianowy zegarek z łańcuszkiem i poły jego fraka powiewające na wietrze. Urocze są też ubrania Ciela (przepaska na oku i cylinder!), czerwony płaszcz i okulary Grella. Tła oraz wnętrza są bardzo ładne, zaś kolory odpowiednio stonowane – bardzo ucieszył mnie brak pstrokacizny, za którą nie przepadam.

    Muzyka jest bardzo przyjemna i – co najważniejsze – pasuje do klimatu anime. Po przesłuchaniu całego OST stwierdzam, że w tej kwestii naprawdę się postarano, zarówno przy utworach o charakterze typowo klasycznym, wręcz operowym, jak i tych jazzowych, które były dla mnie miłym zaskoczeniem. Opening był w porządku. Endingom także nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Pierwszy jest energetyczny i wesoły (plus za genialną animację chibi Sebastiana i reszty załogi!). Drugi zaś, adekwatnie do fabuły, jest poważniejszy, smutny, bardziej nastrojowy, niejako przygotowujący widza do tego, co ma się zdarzyć.

    „Kuroshitsuji” nie jest serią anime, które wpasuje się w każdy gust. Z pewnością niektórych będzie razić swobodne przechodzenie od komedii do horroru, od realizmu do fantastyki, od normalności do absurdalnego surrealizmu. Ale ja lubię takie mieszanki konwencji i stylów, zwłaszcza, iż jest to mieszanka pierwszorzędna.
    Szczerze polecam i z czystym sumieniem wystawiam 10/10 :)
  • Avatar
    A
    LadyNameless 23.06.2010 13:28
    Historia paraboliczna
    Komentarz do recenzji "Elfen Lied"
    Mam do tej serii ogromny sentyment. Dlaczego? Może się to wydawać dziwne, ale właśnie od „Elfen Lied”, zaczęła się moja fascynacja anime. I chociaż od tamtej pory widziałam co najmniej kilka znacznie lepszych serii, ta zawsze będzie dla mnie w pewien sposób wyjątkowa.

    Ponieważ oglądałam „Elfen Lied” kilka razy, doskonale widzę wszystkie jego błędy i potknięcia. Nienaturalne zachowanie postaci, dziwna reakcja na niektóre wydarzenia  kliknij: ukryte  Rażące dla niektórych swobodnie fruwające wnętrzności, morze krwi, chętnie eksponowana nagość. Niekiedy brak logiki. Ale skupiając uwagę jedynie na tego typu potknięciach, trudno jest zwrócić uwagę na to, co czyni to anime fascynującym, choć jednocześnie ogromnie pesymistycznym i smutnym. To nie jest opowieść o różowowłosej dziewczynie robiącej masakrę, lecz tragiczna historia o odrzuceniu, samotności i cierpieniu, o tym, jak daleko może zajść żądza zemsty. Wszystko jest tu pokazane z niezwykłą intensywnością. Dziwię się, że tak wiele osób nie potrafi tego dostrzec, widząc jedynie to, co powierzchowne, i nie próbując zrozumieć przesłania, jakie ze sobą niesie „Elfen Lied”.

    Tyle jeśli chodzi o moje osobiste wynurzenia. Ad rem ;) W kwestii fabuły – im dalej, tym jest lepiej. Przyznaję bez bicia, że początek jest dość nudny i zamotany, jednakże późniejsze odcinki nadrabiają to z nawiązką. Najbardziej lubię fragmenty poświęcone przeszłości Lucy oraz dyrektora Kuramy, chociaż są najsmutniejsze i najbardziej wstrząsające. Jeśli mam być szczera, po „Elfen Lied” spodziewałam się więcej tak zwanego mroku, trochę rażą mnie wszystkie sielankowe scenki, zwłaszcza w domu, gdzie każdy ma jakieś traumy z przeszłości.  kliknij: ukryte 

    Postaci jako takie są pod względem „jakościowym” dość zróżnicowane. Od interesujących, takich jak Kurama, Mariko i Lucy (chyba moja ulubiona – ze względu na złożoną, ale i mocno pokrzywioną, zastanawiającą psychikę), poprzez przeciętne, typu Nana czy Yuka, kończąc na takich, którzy ogromnie irytują i mogliby właściwie nie istnieć z wielką korzyścią dla serii, czego przykładem może być poczciwy idiota Kouta, typowa ofiara losu i chłopiec do bicia. Nie potrafię polubić zarówno jego, jak i Mayu. Być może dlatego, że to właśnie ich zachowanie jest najbardziej irracjonalne.

    Grafika jest naprawdę ładna, choć kolory są rzeczywiście nieco zbyt cukierkowe jak na tak ponurą serię – tworzy to niestety nieco groteskowy kontrast. Plus za to, że akcja dzieje się w mieście innym niż Tokio (o ile się nie mylę – Kamakura, w prefekturze Kanagawa), a ładne, pastelowe tła są wzorowane na prawdziwych miejscach. Kreska jest przyjemna dla oka i dopracowana. I co jak co, ale postaci dicloniusów narysowano naprawdę ślicznie, podoba mi się także mały szczegół – włosy dicloniusów (chociaż mogły być przecież identyczne), mają różne odcienie różu – od typowego u Lucy/Nyuu, poprzez fioletowawy u Nany, aż do zabarwionego na pomarańczowo u Mariko. Mam słabość do takich detali ;) Pozostałe postaci są także niebrzydkie, chociaż wydaje mi się, iż niekiedy przesadzono z wielkością oczu.

    Soundtrack także, choć może nie genialny, to moim zdaniem jest co najmniej interesujący i możliwy do przesłuchania nawet w oderwaniu od anime – oprócz rzecz jasna pięknego, nieśmiertelnego „Lilium” w przeróżnych kombinacjach, można tam znaleźć także kilkanaście ciekawych utworów autorstwa Konishi Kayo i Kondoo Yukio – osobiście uwielbiam „Yureai”, „Uso sora” oraz „Heji” (swoją drogą, recenzent Mecenas twierdzący, iż „muzyka składa się z maksymalnie pięciu utworów oraz piętnastu przeróbek openingu”, swoim stwierdzeniem jedynie się ośmiesza, wypowiadając się o czymś, o czym ma nikłe pojęcie). Właściwie jedynym, lecz poważnym zgrzytem jest ending wykonywany przez niejaką Chieko Kawabe, kompletnie niepasujący zarówno do klimatu, jak i tematyki anime (słodki j­‑pop a krwawa masakra to chyba niezły kontrast).

    Podsumowując, bez wahania wystawiam 10/10. Patrząc na poszczególne części składowe (zwłaszcza niektóre z postaci), powinnam chyba wystawić niższą ocenę, ale nie potrafię. Może i jestem jedną z tych nieuleczalnych fanek Elfen Lied, ale uwielbiam to anime. I polecam je gorąco wszystkim :)
  • Avatar
    A
    LadyNameless 6.06.2010 22:29
    Szczerze polecam ;)
    Komentarz do recenzji "Nodame Cantabile"
    Dosłownie przed chwilą skończyłam oglądać Nodame Cantabile. Jakie było? Niebanalne i ciekawe. Zabawne, urocze, pełne ciepła i emocji.
    Fabuła jest świetna, nie spodziewałam się, że tak mi się spodoba historia uczniów ze szkoły muzycznej, zaś seria wciąga już od pierwszego odcinka. Nie ma specjalnych dłużyzn, wątki nie ciągną się w nieskończoność, wszystko jest tak, jak trzeba.
    Z początku trudno było mi się przyzwyczaić do kreski (tak, niestety przywykłam do wielkich oczu i tęczowych włosów), ale już po kilku odcinkach grafika zaczęła mi się podobać, jest taka prosta i minimalistyczna :)
    Uwielbiam postać Chiakiego – pokochałam go od razu i bez zastrzeżeń (mam słabość do nieco demonicznych, przystojnych geniuszy, takich jak Raito z „Death Note”). Nodame z początku ogromnie mnie irytowała, ale z czasem polubiłam ją,  kliknij: ukryte  ;) Ogólnie postaci są interesujące, nie ma tu sztucznych, mdłych osobowości, każdy ma swój własny charakter. Podoba mi się, że twórcy anime nie poszli w schematy typu rumieńce, łzawe spojrzenia i przesadna egzaltacja przy kreowaniu postaci Nodame  kliknij: ukryte . Zachowanie i działania bohaterów są naturalne i realistyczne.
    Wielki plus także za muzykę klasyczną (którą bardzo lubię, a pojawia się ona w sporych ilościach), choć przyznam, że dla osoby, która za nią mocno nie przepada, oglądanie byłoby prawdopodobnie niełatwe ;)

    Podsumowując, z czystym sumieniem daję 10/10, myślę, że kiedyś z pewnością powrócę do tej serii ;)