x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Mieszane uczucia
Śliczności
Jest okej
Fajnie, że para głównych bohaterów była świetnie przystosowana do realiów swojego świata, ale było widać, że to jeszcze dzieciaki, którym nie wszystko idzie jako po maśle. Podobało mi się zamieszanie związane z tożsamością głównego/ej bohatera/ki. Wszystkie inne wątki związane z seksualnością też ok, choć przyznam, że zdecydowanie wolałam je w wydaniu komediowym (np. nieporozumienie z hotelarką) niż jako „dzieci rodzą dzieci”. Miałam też momentami wrażenie trochę nierównego prowadzenia fabuły; przykładowo, końcowa akcja z ojcem z dziesiątego odcinka była zbyt nagła i mnie zdezorientowała, z kolei akcja z Robinem była mocno przewidywalna.
Gdyby sezon drugi czekał za rogiem, pewnie bym się skusiła, ale nie wiem, czy za parę lat jeszcze będę mieć tę serię jakoś mocno w pamięci.
Pierwsze wrażenie
Jedyna dotychczasowa przewaga nad pierwowzorem: animowanego Kenshina w końcu gra mężczyzna. Nie znam tego seiyuu i modlę się, aby udźwignął również fragmenty z Battousaiem, bo to już byłoby coś.
Re: Nudne, niestety
No nie wiem, czy „nuda” jest konwencją albo czy przepakowanie głównego bohatera zawsze musi wypadać nudnie. Może gdyby tak zrobić bardziej dynamiczną akcję, przyspieszyć tempo walk i wyciąć gadaninę, zamknąć całość w mniejszej liczbie epów, byłoby lepiej?
Bo teraz, jak po czasie wracam myślami do tej serii, utwierdzam się w przekonaniu, że mi naprawdę nie przeszkadzały ani klimat, ani „archaizm” serii, te wszystkie motywy, które na Netfliksie czy we współczesnym Hollywood w życiu by nie przeszły, a tu były fajne – tylko to, że całość tak się ciągnęła i po pierwszym powiewie „staroci tak starej, że aż odświeżającej” tam się naprawdę przez wiele odcinków działo w kółko to samo, gorzej niż w fillerach typowego shounena.
Nudne, niestety
Mogę w tej serii zaakceptować dużo, bo Bastard!! przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest. Nie stara się być głęboki, nie oferuje niespodziewanych zwrotów akcji, rozwoju postaci i tak dalej. Od samego początku wiadomo, że mamy pretekstową fabułę, która służy za tło do naparzanek głównego bohatera z kolejnymi przeciwnikami, w co wpleciono liczne sceny ecchi. Nie przeszkadza mi to, że Mroczny Krawiec jest zadufanym w sobie bucem i erotomanem, na którego lecą wszystkie okoliczne panny, w tym jego adoptowana córka, albo że w trakcie poważnych rozmów czy podczas walki lubi wkładać ręce kobietom w majki (wróć: po prostu między nogi, bo te kobiety często i tak nie mają majtek) – taka już konwencja gatunku. Nie przeszkadza głupkowaty humor ani ciągłe burzenie czwartek ściany – sam Mroczny Krawiec dobrze wie, że jest głównym bohaterem mangi oraz anime, wie również, że to shounen, i co chwila mówi o tym wprost.
Co mi jednak przeszkadzało, to straszliwa nuda wyzierająca z tej serii. Co z tego, że magiczne światełka i naparzanki są ładne, jeśli doskonale wiadomo, że 1) żadna walka nie może się skończyć przed upływem odcinka, 2) Mroczny Krawiec jest OP, nieśmiertelny i tylko on może wygrywać starcia, choćby nie wiem jak starali się jego pomocnicy, Gara i Nei. Walki są statyczne, przewidywalne, okraszone toną pustej gadaniny – jeśli np. bohater się przewróci, to przez kolejną minutę będziemy obserwować, jak wszyscy dookoła to komentują, dopiero potem bohater może wstać, co znów musi zostać skomentowane itp. Magia nie ma żadnych zasad, zaklęcie raz działa, raz nie, a jak nie działa, to bohaterowie lub ich przeciwnicy wyciągną zaraz kolejne, mocniejsze, spomiędzy pośladów (które nadal nie zadziała, jeśli to nie koniec odcinka). Kobiety są narysowane ładnie, choć na jedną modłę, a sceny erotyczne ścielą się gęsto, ale znów: od początku wiemy, że nic nigdy nie zajdzie za daleko, a żadna dziewica nie zostanie rozdziewiczona. Nuda straszna na każdym polu.
Naprawdę chciałam lubić to anime, jako coś lekkiego i bezpretensjonalnego, ale niestety się nie dało. Zbyt szybko traci urok.
Ładne i puchate
Podobało mi się krzepiące, budujące przesłanie filmu: nawet kiedy myślisz, że jesteś sam czy sama, może są wokół ciebie ludzie, którym naprawdę na tobie zależy. Nawet ludzie o całkiem różnych charakterach mogą ze sobą rozmawiać. Nawet z nienawiścią do siebie da się żyć. I wreszcie – nawet doznane krzywdy można wybaczyć.
Jasne, że w prawdziwym życiu niekoniecznie tak to wygląda. Oprawcy nie zawsze są w środku puchatymi, dobrymi ludźmi, ich ofiary często jeszcze długo nie umieją otrząsnąć się z traumy, szkolne znajomości i paczki nieodwracalnie się rozpadają, a postawa „przepraszam, że żyję” to wcale nie wzór do naśladowania. (Nawiasem mówiąc, kibicowałam „tej złej” Ueno, która starała się wykrzesać z głównej bohaterki jakąkolwiek złość i byłam szczerze zdziwiona, że jedna ze scen nie skończyła się tym, że Nishimiya w końcu oddaje jej w twarz; szkoda). Ale jednak dobrzy ludzie istnieją, wiele trudności da się przezwyciężyć, szczęście czasami nam sprzyja – i tutaj to wybrzmiało. Na kilku scenach udało mi się wzruszyć do łez.
Rozterki emocjonalne młodzieży zdały mi się wiarygodne: nie tylko motyw niepełnosprawności, ale też odrzucenia przez grupę – jedna z gorszych rzeczy, której może doświadczyć nastolatek (oczywiście nie licząc np. jakichś skrajnych patologii w rodzinie).
Podobało mi się też przedstawienie dorosłych. Z racji wieku najbardziej empatyzowałam w sumie z obiema samotnymi matkami: co robić, kiedy twoje kochane dziecko okazuje się małym potworkiem, a także jak żyć, kiedy nagle tracisz matkę, twoje własne dziecko chce się zabić, a drugie też średnio szczęśliwe. Ale i wychowawca klasy, jadący totalnie po linii najmniejszego oporu, chyba już wypalony zawodowo, nie radzący sobie ani z trudnym uczniami (te znudzenie/obojętność, kiedy karci głównego bohatera), ani z niepełnosprawnym dzieckiem, nawet nie próbujący się starać, był bardzo w punkt, razem z całą resztą niewydolnej placówki (dyrektor i pani od języka migowego). Nie czepiam się tego, że posyłanie głuchego dziecka do szkoły, gdzie nauczyciel gada do tablicy, jednocześnie po niej pisząc, nie ma sensu (choć nie ma), bo film po prostu nakreślił kilka rzeczy w skrótowy sposób, nie gubiąc przy tym ogólnie sensownego przekazu.
Warto było obejrzeć.
Miałkie
Graficznie było ładnie i kolorowo, choć nie przepadam za gore, a szczególnie za przeszarżowanymi rozpierduchami, gdzie mięso armatnie, takie jak tabuny absolutnie bezmózgich* gangsterów, zostaje w ilościach hurtowych rozerwane na kawałki („bezmózgich” bynajmniej nie w znaczeniu fizycznego braku mózgów, bo mózgi latały po ekranie hurtowo razem z flakami). Niestety, sporo scen – czy to akcji, czy to dialogów – przypominało mniej lub bardziej prezentację slajdów: statyczne kadry, losowe przeskoki i skróty, sceny złożone z absolutnego minimum klatek. Podobnie rzecz miała się z całą fabułą – wszystko było zbyt skrótowe. Historia Davida, a tym bardziej jego grupy, nie miała szans wybrzmieć zbyt mocno. I była strasznie przewidywalna. Dużo bardziej od drugiej połowy serii podobała mi się pierwsza, w której narracja aż tak nie pędziła, plus wtedy jeszcze czułam obietnicę czegoś ciekawego, a nie równię pochyłą „byle szybciej do końca”.
Doceniam przynajmniej wierne odwzorowanie gry – klimatu, wyglądu lokacji, hacków itp. Netflix czasem leci w kulki, jeśli chodzi o mordowanie materiału źródłowego, a tutaj fani dostają w gruncie rzeczy to, czego by chcieli.
Opinia alternatywna :D
Jak niemal niczemu i nigdy nie daję wyższej oceny niż 8/10 (co uważam za bardzo wysoką ocenę), plus zwykle jestem krytycznie nastawiona do LA i większość uważam za badziew, tak teraz stawiam dziewiątkę.
Tak, obejrzałam Cowboya z dużą przyjemnością , do wielu scen wracając kilkukrotnie. I dopiero teraz, z pewnym zdziwieniem, odkrywam falę wcześniejszych kontrowersji i hejtu, która przetoczyła się wokół planu zdjęciowego, i doprowadziła do błyskawicznej decyzji o kasacji drugiego sezonu.
Oryginał zachwycił mnie jako nastolatkę ponad dwadzieścia lat temu i po dziś dzień uważam, że jest to ponadczasowa klasyka anime; samej muzyki z CB nadal słucham regularnie. Miałam jednak bardzo otwartą głowę, jeśli chodzi o zmiany w materiale źródłowym. Uważam, że w produkcji Netflixa większość zmian broni się sama w sobie, tworząc zgrabną, ciekawie opowiedzianą i wewnętrznie spójną historię z równie ciekawymi postaciami.
Przede wszystkim, udało się zachować klimat oryginału. Luz, humor, melancholia i smutek – moja ulubiona mieszanka – non‑stop się przeplatają, zgrabnie i w rozsądnych proporcjach. Humor, jak ten w oryginale, bywa mocno przaśny, są wygłupy, docinki i wulgaryzmy, jest poczucie, że serial sam siebie nie traktuje serio, jest głęboki cynizm, ale są też liczne momenty, które ukazują brudną, popapraną naturę rzeczywistości i związane z tym cierpienie. Przykładów jest mnóstwo, ale przypomniała mi się scena, w której Spike pali papierosa, wisząc głową w dół na tle reklamy burdelu, czekając, aż Jet go wciągnie, i jednocześnie śledząc bazę terenową Viciousa – dwa wątki, dwa światy, dwie twarze Spike'a, przeszłość i teraźniejszość… no ładnie to jest zmieszane, po prostu.
Cudownie klimatyczna jest też ta cała „retro technologia”, toporne pagery czy kasety wideo w erze hologramów i podróży międzyplanetarnych; kocham tę stylistykę i tutaj wypada ona mistrzowsko. Smaczków i nawiązań do oryginału w tej adaptacji znalazło się bardzo, bardzo wiele: cienie na ścianie podczas walki Spike'a z klaunem‑zabójcą, rosyjski napis „nastojaścij folk‑bluz” (wybaczcie moją koślawą transkrypcję, czytam cyrylicę, ale transkrypcji nie ogarniam; w każdym razie chodzi o „real folk blues”) w barze, w którym Vicious, Spike i Julia spotykają się na potrójnej randce, kostium Viciousa z elementami kormorana, samo śliczne odwzorowanie czołówki, itepe, itede, easter eggi na każdym rogu. Widać zresztą, że twórcy przykładali ogromną wagę do szczegółów, chociażby do kubków, z których piją postacie n‑tego planu.
Fabuła zgrabna i sensowna. Bardzo mi się podobało, że choć w każdym odcinku mamy nowego przeciwnika zaczerpniętego z oryginału, to linie fabularne głównych bohaterów prowadzone są konsekwentnie i równolegle przez cały czas, a nie są wyciągane tylko z zaskoczenia i od święta, żeby potem znów zniknąć. Przeszłość Spike'a, starania Jeta, żeby zbliżyć się do córki, pogoń Faye za straconą tożsamością – to wszystko spaja fabułę tych dziesięciu odcinków, podobnie zresztą jak bieżąca historia Viciousa i Julii. Fabułę tę idzie z łatwością zrozumieć również wtedy, kiedy nie oglądało się oryginału. A rozwój wydarzeń w ostatnim odcinku – cóż, nawet nie mam nic przeciwko. Po pierwsze, jest to zakończenie częściowo otwarte, przygotowujące grunt pod drugi „świętej pamięci” sezon, ale główny wątek zostaje zamknięty, pewna historia dobiera końca, a nie urywa się w pół słowa. kliknij: ukryte Po drugie, jest odpowiednio gorzko i boleśnie, zgodnie z klimatem oryginału – Spike wprawdzie przeżył, ale wszystko mu się posypało, Jetowi zresztą też. Po trzecie, Julia już wcześniej udowodniła, że umie wyjść poza rolę ładnej dekoracji w luksusowym penthousie (to ona wprawiła w ruch cały przewrót stanu), a jej całkowite załamanie nerwowe było tylko kwestią czasu. Po czwarte wreszcie – tej wersji Viciousa zdecydowanie się to należało. W świetle wydarzeń z końcówki mam jednak mieszane uczucia co do kasacji drugiego sezonu. Z jednej strony mi szkoda, skoro jedynkę oglądało mi się tak miło, ale z drugiej – to by się dopiero zaczęła niekanoniczna jazda bez trzymanki, autorska fabuła wymyślana w całkowitym odklejeniu od oryginału, nie licząc pewnie kolejnych „złoczyńców tygodnia”. I nie wiem, czy to już bym łyknęła z taką samą samą łatwością, jak sezon pierwszy.
Postacie i aktorzy także mnie kupili. W przypadku Spike'a i Jeta od początku byłam na tak – mieli masę chemii, zarówno między sobą, jak w stosunku do postaci, które odtwarzali. Spike był odpowiednio charyzmatyczny, wyluzowany i cyniczny, a jak było trzeba, patrzył się głęboko gdzieś w przestrzeń; przyklaskuję decyzji, żeby wziąć do tej roli dojrzałego faceta, a nie młodzika o gładkiej twarzy. Sam jego chód, zaczerpnięty z oryginału, robił mi dobrze. Każdego dialogu Jeta ze Spikiem też dobrze się słuchało. Sam Jet zagrany równie świetnie, a uzupełnienie jego postaci o córkę miało sens i dobrze wkomponowało się w resztę fabuły i relacji między trójką głównych bohaterów.
Faye i Vicious… No dobra, tutaj nie było aż tak różowo, ale przekonałam się i do nich.
True story: w domu moich rodziców nadal stoi szafa, której używałam jako nastolatka, a na drzwiach szafy od środka wciąż (!) wisi wydrukowany art z Viciousem. Ten poziom fanostwa, wiecie, rozumiecie. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Viciousa z Netflixa, taaak, przemknęła mi przez głowę myśl o profanacji, oczy zaczęły krwawić od jego wyglądu i strojonych min, miałam też skojarzenie z „Viserysem Targaryenem dla ubogich” – Vicious to podobny, narcystyczny bachor, tylko w cholerę brzydszy… Do ostatniej sceny nie mogłam NIE koncentrować się na tych jego krzywych zębach, ciemnych brwiach (podkreślających sztuczność białych włosów) czy dziurze w nosie. No ale. Gdzieś w połowie serii uznałam, że jest, jak jest, i prawidłowo. Vicious miał być złym typem – no to był złym typem. W tej wersji zdecydowanie nie zimnym psychopatą. Sadystą i popapranym chłoptasiem – owszem, ale trzymało się to kupy od strony psychologicznej, plus szacun za to, że dorobiono mu jakieś backstory, jako główny złoczyńca zasługiwał na ten dodatkowy czas antenowy.
Natomiast do do Faye – na początku wydała mi się irytująca, sztuczniejsza od pozostałych aktorów, ale przekonałam się do niej nawet szybko. Wizualnie też oceniam ją na plus.
I ostatnia rzecz, która bardzo mnie cieszy: w polskiej wersji językowej widać niezłe napracowanko. Fakt, zgubiło się trochę żartów opartych na grach słownych, nie wszystkie kwestie brzmią tak samo „cool” jak w oryginale, razi nieco „Nieustraszony” vs „Vicious” (tu sama miałabym grubą zagwozdkę, jak rozwiązać ten problem), ale tłumaczenie jest zgrabne i tchnie klimatem oryginału. Już w pierwszym odcinku trafiają się też smaczki w postaci „ale panie kierowniku” czy zaproszenia na kremówki, reszta odcinków też trzyma poziom. Słuchanie aktorów w oryginale z jednoczesnym śledzeniem polskiego tekstu dało mi dużo przyjemności.
Mam cichą nadzieję, że może nie jestem jedyną fanką oryginału, której i dzieło Netflixa przypadło do gustu, ale nawet jeśli – trudno, a co się miło napatrzyłam na te dziesięć odcinków, to moje. ;)
Walka z Klanem udającym Imperium w imię Utraconego Omletu
Odcinek pierwszy oferuje nam EPICKIE STARCIE W KOSMOSIE.
Z jednej strony pełźnie na nie Książę Ariabert, wystrojony w gustowny osiemnastowieczny kostiumik, popijający herbatkę w kiczowatym saloniku, który służy tutaj za mostek statku. Ariabert razem ze swoimi bezimiennymi oficerami komentuje smak herbatki oraz to, że cała ta wyprawa wojenna to taki piknik w kosmosie. Czujecie powagę i ciężar tego starcia? Po tym odcinku Ariabert zostaje zredukowany do roli bohatera drugoplanowego i przez kolejnych 25 epów czasem posiedzi na chwilę w innym saloniku czy ogródku (już nie na statku), głównie komentując walory smakowe kolejnych herbatek i potakując swojemu koledze, innemu księciu, który przynajmniej coś w tym serialu robi, poza gadaniem.
Z drugiej strony potyczki dostajemy na dzień dobry Admirała Fan Hyulicka, de facto głównego bohatera serii. Fan Hyulick to taki sympatyczny luzak, który żuje gumę i rzuca żarcikami, posyłając celowo jakieś 80% swojej floty na śmierć, co ma pozwolić mu wciągnąć wroga w zasadzkę. Tak więc szeregowi żołnierze giną dookoła tysiącami na wybuchających statkach, a Fan kwituje to samozadowolonym śmiechem i wzruszeniami ramion; cóż za charyzmatyczny typ.
Fan Hyulick to geniusz strategii. WIEMY, że to geniusz, ponieważ inni bohaterowie – zwłaszcza jeden, z tytułem doktora nauk humanistycznych – tak twierdzą, więc TAK NA PEWNO JEST, czego nie rozumiesz, drogi widzu. „Geniusz” Fana w praktyce ma szansę zaistnieć tylko kilka razy, w pierwszym, środkowym i przedostatnim odcinku serii, ponieważ poza tym Fan praktycznie NIC nie planuje ani nikim nigdzie i nigdy nie dowodzi – daje się tylko wozić po świecie jako pionek w cudzych rozgrywkach, a chęci i woli działania ma w sobie praktycznie zero. Interesują go głównie ładne laski i smaczne omlety, niekoniecznie w tej kolejności.
No ale. Czasem Fan coś zaplanuje, w tym plan bitwy z pierwszego odcinka, i jest to plan iście wizjonerski. Fan przytachał na pole bitwy super‑potężne działka, zakamuflowane jako statki, które mają ogromną siłę rażenia, ale słaby zasięg, plus wybuchają samoistnie przy najmniejszym choćby muśnięciu. Plan Fana opiera się na tym, żeby najpierw uśpić czujność wroga, pozwolić mu zdziesiątkować swoje statki, dać się okrążyć, a następnie odpalić działka z bliskiej odległości – będąc jednocześnie bardzo daleko od nich. Czyli trzeba być jednocześnie bardzo blisko i bardzo daleko, żeby zadziałało; logiczne. I tak, żaden laser w tej galaktycznej rozpierdusze nawet nie muśnie statku, który jest zakamuflowanym działkiem, i nie sprawi, że plan pójdzie się kochać. A Fan przeżywa detonację samobójczych ładunków, będąc w samym centrum okrążenia i nawet bliżej centrum rażenia niż wrogie jednostki… bo i dlaczego by nie; rzecz dzieję się poza kadrem, nie interesuj się nadmiernie głupimi detalami, drogi widzu.
Pozostałe dwa genialne plany Fana to 1) dać się złapać największemu wrogowi i liczyć na to, że grupka kolegów odbije cię z jednego z najlepiej strzeżonych więzień w kosmosie, a lokalne, skorumpowane i żądne prestiżu władze okażą się krystalicznie uczciwe i wypłacalne, nie zastrzelą samotnego łowcy nagród i nie przygarną sobie nagrody/ politycznego profitu za schwytanie cię 2) modlenie się do wszystkich bogów, by podczas powietrznej bitwy armii X i Y (z których żadna nie jest twoja, więc masz zerowy wpływ na cokolwiek) jeden konkretny statek wroga znalazł się dokładnie w punkcie Z, co do metra, żeby odpalić weń parę rakiet i jakimś cudem strącić z nieba. (Bo jak wiadomo, statki kosmiczne mają takie mięciusie „brzuszki”, których w czasie walki nie chroni żadna tarcza, ani nic…).
To wszystko byłoby słabe nawet w serii, która NIE jest w załączeniu poświęcona kosmicznym bitwom i strategiom. Tutaj zaś jest wręcz nie do pomyślenia. Bitew jest bardzo mało, sprowadzą się głównie do ostrzeliwania się nawzajem laserami po dziobach we frontalnym starciu; do tego są po prostu brzydkie, statyczne i nieciekawe od strony wizualnej. Serii nie ratują też intrygi polityczne. Teoretycznie, bohaterowie wykazują się na tym polu nieco większą dozą pomyślunku. Problem w tym, że na całą plejadę dostępnych postaci, prawdziwych intrygantów/taktyków mamy raptem dwóch (i żaden z nich to nie Fan Hyulick, a tym bardziej nie Ariabert), dodatkowo po części grają oni do tej samej bramki, więc mało w ich działaniach napięcia.
Bohaterowie? Są płascy i nijacy, a do większości z nich nie umiałabym przypisać nawet jednej wyraźnej cechy charakteru, nie licząc „wyluzowania” vs „ambicji”. Może z wyjątkiem Jouslaina Tytanii, który jest bystrym, zręcznym negocjatorem i jako jeden z nielicznych książąt wybiega myślami dalej niż czubek własnego nosa, oraz Fan Hyulicka, który odrzucił mnie już na dzień dobry, i który przez większość serii i tak robi za cudzy kosmiczny bagaż. Starcie tej dwójki mogłoby być nawet ciekawe, ale nie ma co na nie liczyć, są tylko okruszki potencjalnej konfrontacji.
Wizualnie toto też nie porywa, bitwy brzydkie, twarze postaci często krzywe, animacja raczej uboga. Brakuje jakiegokolwiek efektu „wow”.
Plusiki? Po pierwsze, normalna gra aktorska. Seiyuu słucha się przyjemnie, choć pod pewnym względem brzmią niemal identycznie, zwłaszcza przedstawiciele Tytanii, którzy może i mają zróżnicowane głosy, ale bez wyjątku przemawiają „jak z ambony”, super oficjalnym, ugrzecznionym keigo. Opening i ending na plus, reszta muzyki w porządku – nie zapadała w pamięć, ale i w żaden sposób nie zgrzytała. Dobre wrażenia dźwiękowe nijak nie zastąpią mi jednak ciekawej fabuły, interesujących postaci czy bitew, które mogłabym śledzić z przyjemnością.
A ostrzyłam sobie zęby na tę serię już od jakiegoś czasu. Takie rozczarowanko.
Miałkie i poniżej przeciętnej
Sam początek może wprowadzać w błąd. Dwa mroczne i gustownie ubrane bisze, z których jeden nieźle umie w walkę mieczem i magiczne światełka, uzgadniają między sobą plan zabójstwa. A potem… no, to by było na tyle. To nie jest początek żadnej grubszej czy ciekawej intrygi, wciągającej i sensownej fabuły, spektakularnych walk czy czegokolwiek, dzięki czemu warto oglądać resztę.
Fabuła praktycznie nie istnieje. Szlachetny wampir‑dżentelmen o dobrym sercu postanawia szkolić kawaii dziewuszkę, którą miał zabić, ponieważ dziewuszka okazuje się dzielna i nie krzyknie o pomoc, kiedy strachy na wróble przewracają ją na ziemię. Dziewuszka ma problemy z odblokowaniem własnych magicznych mocy oraz z pogłoskami, jakoby pochodziła z nieprawego łoża, ale drogie dzieci, nic a nic się nie stresujcie: problemy te rozwiązują się praktycznie same. Wszyscy „źli” z kolejnych epów w pięć minut przechodzą po kolei na stronę dobra, zawsze bez konkretnego powodu, ale grunt, że naszym bohaterom od początku do końca nic nie grozi.
Zamiast fabuły, walk czy ciekawych dialogów możemy więc podziwiać krzywe uśmiechy, proste uśmiechy, zakłopotane uśmiechy, łzawe uśmiechy i inne statyczne zbliżenia na twarz heroiny, okraszone regularnymi kawaii piskami pod adresem szlachetnego senseja, który wprowadził w jej życie tyle dobra. Mamy też piękny romans tej pary, o którym nieprawdę piszą, że to pedofilia: największy zwrot akcji przeżyłam, kiedy odkryłam, że nasz doświadczony asasyn, taki badass, cool, OP, człowiek światowy i w ogóle, jest o raptem cztery lata starszy od swojej podopiecznej, a mieczem to macha może nawet krócej od niej.
Już zupełnie na poważnie o wątku romansowym: nie odrzuca, jest po prostu nudny i źle zrealizowany jak wszystko inne w tym anime. To, że Melida durzy się w swoim nauczycielu, jest normalne i adekwatne do wieku oraz wcześniejszych doświadczeń. Ze strony Kufy zainteresowanie trzynastolatką wygląda już nieco bardziej podejrzanie, ale wywołuje u mnie tylko wzruszenie ramion. Bohater nie rzuca się z łapami, nie fantazjuje o majtkach itp. Pozostaje tekturowym i wypranym z osobowości dżentelmenem. Nie przejawia też żadnych rozterek moralno‑miłosnych ani nic. Nigdy. Nawet udając narzeczonego innej – rzekomo bliskiej – mu dziewczynki. Gdyby zastanowić się głębiej, to oczywiście sympatia między bohaterami może wynikać głównie z ich obustronnej samotności i wcześniejszego poczucia odrzucenia (Melida jest pierwszą osobą, dla której Kufa jest ważny, i vice versa), ale anime nie wchodzi w aż tak skomplikowane motywacje postaci. Kufa i Melida tworzą słodką i kolorową tapetę na twój komputer, czy też tam inną nalepkę na piórnik, i tyle ci ma wystarczyć, drogi widzu.
Wracając do fabuły… Nie chce mi się wypisywać wszystkich idiotyzmów, przeskoków i „skrótów myślowych”, ale było ich multum. Kudosy np. za moment, kiedy główny bohater z automatu staje się głównym podejrzanym w sprawie zamachu na życie jednej z uczennic. Panienka tak po prostu omdlała gdzieś poza kadrem (może cukier jej spadł?…), a tu nagle afera na całe miasteczko i wnioski z… no, spomiędzy pośladków. Wyobraźcie też sobie, że jako uczniowie podstawówki na zielonej szkole jako pierwsi oglądacie w środku nocy zwłoki dzieci pomordowanych dopiero co w lokalnym kościele, jeszcze przed resztą mieszańców… Nie dlatego, że akurat byliście na miejscu, tylko że wasza nauczycielka uznała, że to widowisko właśnie dla was i to w pierwszym rzędzie. A ostatnie trzy epy są jeszcze lepsze. Te same bohaterki raz się do siebie milutko uśmiechają, żeby za chwilę knuć i zdradzać, żeby za chwilę znów się radośnie uśmiechać, żeby za chwilę znów knuć i zdradzać… i to wszystko na przestrzeni kilku minut, i nie w ramach udawania czegokolwiek (udawania przyjaciółek czy udawania zdrady), tylko z pełnym przekonaniem, jakby ktoś im przełączał niewidzialne pstryczki w mózgach i resetował system. Do tego dorzućmy Kopciuszka, Małą Syrenkę, Alicję w Krainie Czarów, angielskie słowa wtrącane tu i tam bez najmniejszego sensu, walki w sukniach ślubnych, śmiertelne rany leczone poza kadrem bez jednego słowa wyjaśnienia, wampira krzyczącego „limit break!” zupełnie na serio w środku ataku… i wiele, wiele innych cudowności.
Dwa słowa o samym świecie przedstawionym: pomysł na mieszkanie w wielkim żyrandolu, poza którym rozciąga się tylko śmiertelnie niebezpieczna ciemność, gdzie grasują potwory, ma swój urok. Ale nawet to, naturalnie, zostało spartaczone. Większość potworów, które poznajemy, to mobki do usiekania kilkoma ciosami przez trzynastoletnie dziewczynki, a ich bossowie albo szybciutko przechodzą na stronę dobra, albo jednym ciosem sieknie ich nasz główny bohater. Klasy postaci, jak w grze komputerowej, nie doczekują się żadnego rozwinięcia. Ten świat jest tak samo tekturowy, jak zamieszkujące go ludziki.
Muzyka kompletnie nie wybija się z tła i nie zapada w pamięć, może z wyjątkiem openingu – ale tego rodzaju wokal to nie moje klimaty. Animacja boli, często bolą nawet rysunki w statycznych kadrach, których jest tu mnóstwo. Większość odcinków to kopiuj‑wklej sylwetek postaci z byle jak maźniętym tłem. I tak, jestem pewna, że oczy kota na mundurkach bohaterek są absolutnie nieprzypadkowe – ktokolwiek to projektował i rysował, chciał, żebyśmy się gapili na pączkujące biusty loli.
Zastanawiam się, do kogo skierowane jest to anime. Haremik słodkich lolitek robiących słodkie rzeczy, opiekuńczy książę z bajki, zainteresowany tylko swoją „małą damą”, kilka scen psedo‑akcji… Jacyś młodzi widzowie, którzy jeszcze nie znają lepszych tytułów i chłoną wszystko jak gąbki, a którym spodoba się ktoś z bohaterów, może obejrzą Assassin’s Pride z przyjemnością. Ale nawet dla takiego targetu to anime jest najwyższej przeciętne. A dla pozostałych widzów plasuje się zdecydowanie poniżej przeciętnej.
Jego największe zalety? Ma tylko 12 epów. I faktycznie pozwala wyłączyć mózg. Dobre na sen po ciężkim dniu. Piszę to ostatnie bez ironii – w końcu po to sama je oglądałam. :)
Wow
Przy zastosowaniu bardzo istotnego dla mnie kryterium „brak nudy podczas oglądania” – 8/10. „Czy to obiektywnie dobry film?” – 6/10. „Na ile miło się to ogląda?” – 3/10, bo gore, loli, znowu sikanie po nogach i inne rzeczy, które jakoś mało mnie kręcą.
Z jednej strony… Film bardzo dobrze spełnił swoją rolę ciekawego zapychacza czasu. Jak już zaczęłam oglądać, musiałam zarwać nockę, tak mnie wciągnęło. Wizualnie i dźwiękowo materiał jest na wysokim poziomie. Walki mają w sobie sporą dozę efektu „wow”, nawet jeśli z góry zna się ich wynik. Taki moment, w którym Bondrewd, walcząc z mocno przepakowanym Regiem, spokojnie odpala swój atak specjalny, dotykając hełmu – no ładne to jest, po prostu.
Sam Bondrewd jako antagonista wypada fantastycznie. Jedna z ciekawszych, najbardziej wyrazistych postaci z tej kategorii, jakie widziałam ostatnio. Wielowymiarowy, działający na wyobraźnię, prawdziwie groźny. Fantastyczna jest też jego relacja z Nanachi, i to z obu punktów widzenia. Nanachi jest zresztą kolejnym jasnym punktem filmu i w ogóle całej serii. Każda scena z jej udziałem wypada dobrze, jest mniej lub bardziej naładowana prawdziwym napięciem, w tym szczególnie moment, kiedy idzie porozmawiać z Bondrewdem sam na sam, i później, kiedy opowiada o kartridżach, o tym, co własnoręcznie robiła z dziećmi, które dopiero co zachwycały się jej futerkiem.
To są dla mnie niewątpliwe plusy kinówki. Z drugiej strony…
Historia Pruszki nie poruszyła mnie nawet w dziesiątej części równie mocno co historia Mitty, przy której spłakałam się równo. Film niby kreuje Pruszkę na czysto tragiczną postać, niby próbuje wykrzesać współczucie widza, ale robi to niezbyt skutecznie. Po pierwsze, mamy już efekt deja vu po Mitty, brak świeżości i zaskoczenia, że oto Bondrewd robi coś potwornego dzieciakowi, który mu ufa. Po drugie – Pruszka ma zwyczajnie za mało czasu antenowego. Jej przeszłość zostaje pokazana zbyt późno, po fakcie – człowiek nie zdąży się przywiązać i wczuć. A jej rzekomo głęboka relacja z Mary Sue… przepraszam, z Riko, też nijak nie umywa się do relacji Nanachi z Mitty. Ile te dziewczynki się znają, dzień, dwa?
To wszystko prowadzi mnie do kolejnego zasadniczego punktu na minus: głównej bohaterki. W serialu Riko wkurzała mnie mocno, a film tylko umocnił mnie w poczuciu, że nie zasługuje na swój status i na biały gwizdek. Jest „wyjątkowa”, bo urodziła się wyjątkowa, plus momentami coś tam tym swoim uporem i rozumem ogarnie, ale jej działania wcale nie są tak wspaniałe, by przekładać się na status „legendy”. Gdyby nie wierni i ogarnięci przyjaciele, plus uśmiechy losu w postaci Pruszki, Riko już dawno by nie żyła. A pośmiertnie byłaby murowaną kandydatką do Nagrody Darwina.
Na ten moment Made in Abyss jest już w zasadzie kolejną historią, która trzyma się głównie dzięki idealizmowi głównej postaci, magicznej mocy przyjaźni i wygodnym power‑upom w kluczowych momentach – co brzmi jak pierwszy lepszy z brzegu shounen.
...Pomijając oczywiście aspekty gore i loli, które rzeczywiście budzą u mnie jakieś emocje, głównie odrazę. Największy moment „WTF” w całym filmie miałam na „bolcu tatki” zestawionym radośnie z penisem Rega. Brak słów. Ale jeśli celem autora jest szokowanie odbiorcy, to faktycznie ten cel osiąga.
Koniec końców, nawet po napisaniu tego komentarza, mam mętlik w głowie co do tego, czy mi się podobało czy nie, i jak toto ocenić.
Rozczarowanie
Ale wykonanie zawodzi. Wynudziłam się srodze.
Większość zwrotów akcji wprowadzana jest na zasadzie: wszyscy poza bohaterem (i widzem) wiedzieli/planowali to i tamto od dawna, ale bohaterowi nic nie powiedzieli, bo inaczej byłoby zbyt sensownie a za mało dramatycznie.
Aż do kilku ostatnich odcinków trudno wyłapać jakąkolwiek strategię czy sens w walce z wrogiem. Akcja w oczach Kyo toczy się od jednej przypadkowej potyczki do następnej. I nawet nie jest to kwestia faktu, że ludzkość została zepchnięta do rozpaczliwej defensywy, bo przecież zdarzają się i ofensywne manewry – ale te też wydają się przypadkowe. Ciągle powtarza się schemat deus ex machina lub diabolus ex machina. Przykładowo: przez wszystkie dotychczasowe odcinki dany mech, bohater, wróg, AI, serwer, etc, niepotrzebne skreślić, nie może zrobić rzeczy x, ale nagle, kiedy fabuła bezwzględnie tego wymaga, już może - i zawsze okazuje się, że było to częścią jakiegoś genialnego, długofalowego planu, o którym widza informuje się w przyspieszonej, kilkusekundowej ekspozycji po fakcie.
Z drobniejszych bolączek, mamy tu klasyczny technobełkot, powtarzany w każdym odcinku: „Materialization probability flux 99.992 C.C.A.T…” ... i długo w ten deseń, tylko mi się pisać nie chce. Standardowo przeciwnicy nie potrafią trafić całego statku nawet z odległości metra (no chyba, że akurat fabuła wymaga podkręcenia „dramy”), podczas gdy bohaterowie koszą wrogów hurtem i bez pudła. Tenże przeciwnik dysponuje wielką przewagą technologiczną – m.in. z tego powodu, że czas płynie u niego inaczej – ale do walki wysyła nieustannie tylko jednego mecha z tą samą parą pilotów. Na koniec zostaje to chyba nawet jakoś wyjaśnione (?) kliknij: ukryte - Gardsorm nie chcieli za szybko wygrać, bo walki z ludzkością napędzały ich ewolucję? – ale to nic nie zmienia w odbiorze poprzednich odcinków.
Ogólnie – miałam wrażenie, że walki mechów to w zasadzie mało ciekawe fillery, którymi przeplatano tylko niewiele ciekawsze filozofowanie głównego bohatera nad sensem życia.
Nie pomagało, że główny bohater nie porwał mnie wyglądem i osobowością. Wrzucony w mocno depresyjne klimaty (postapo, dzień świstaka, „jestem człowiekiem czy nie?”), przeżywał zrozumiały kryzys i nieustanie miotał się między skrajnościami, od kompletnego zaprzeczenia po entuzjazm godny każdego idealistycznego protagonisty shounena. Sęk w tym, że gdzieś przy trzecim obrocie tego koła depresji‑uniesienia‑depresji‑uniesienia, pojawiła się we mnie irytacja – człowieku, zdecyduj się wreszcie, czy twój świat to nic niewarta iluzja, czy też będziesz go bronił ze łzami w oczach.
Koniec końców, mam wrażenie, że ta seria miała dużo potencjalnie ciekawych elementów, ale nie potrafiła dobrze ich wykorzystać. Środek dłuży się niemiłosiernie, przemiana bohatera wypada niespójnie, fabuła opiera się na planach i założeniach wyciąganych z kapelusza post factum. Szkoda.
Dziękuję, postoję.
Wzruszyć się umiem byle czym, czasem nawet i polnym kamieniem, ale ten scenariusz i te postaci nie wycisnęły ze mnie żadnych, najmniejszych nawet emocji. Ani tym bardziej jakichś odkrywczych, dogłębnie wstrząsających refleksji. Ot, kolejna historyjka o parze młodych, którzy z takich czy innych względów nie mogą być razem. Spodziewałam się zresztą innego scenariusza: kliknij: ukryte tego, że parę ostatecznie rozłączy śmierć chłopaka, który został na Ziemi, zdążył nie tylko dorosnąć, ale i założyć własną rodzinę, a wreszcie umrzeć z przyczyn naturalnych, otoczony gromadką prawnuków, podczas gdy jego dawna dziewczyna wciąż pozostałaby młodziutka i zakochana, na zawsze „zawieszona w czasie”. Ale nie.
Odczuwam to tak, jakby twórca poszedł na skróty, uciął historię i dylematy bohaterów zdecydowanie zbyt szybko. I krótka forma nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem, bo gdyby wyciąć walki z obcymi, znalazłby się czas na ukazanie dojrzewania postaci.
Dodatkowo mam wrażenie, że nie tylko ja się zestarzałam, ale to dzieło także. Nie potrafię skupić się na „właściwym” przekazie filmu, patrząc na antyczne Nokie w roku 2047 oraz na gimnazjalistkę walczącą z obcymi w szkolnym mundurku. Międzynarodowa flota kosmiczna nie tylko werbowała dzieci, ale i budżet aż tak jej obcięli? Jeśli ukazanie bohaterki w tym stroju miało być zabiegiem stricte artystycznym, to tego zabiegu nie kupuję.
Aktorstwo też nie porwało. Bohaterowie wydali mi się wyprani z emocji. Fakt, lepsze to niż przeszarżowanie z ekspresją, ale nie pomogło w odbiorze historii, która dla mnie okazała się nie tyle subtelna, ile po prostu miałka.
Re: Trudna ocena
Ale u mnie, przez całokształt właśnie, zlewa się toto w jedno poczucie, że seria bardzo dużo naobiecywała i potem słabo się z tych obietnic wywiązała.
Re: Trudna ocena
Cóż, sama za dużo napatrzyłam się na rzeczy, gdzie twórcy tylko mnożą pytania i tajemnice, zamiast podawać jakiekolwiek odpowiedzi. Co rodzi we mnie przede wszystkim podejrzenie, że sami nie mają żadnej gruntownej koncepcji świata przedstawionego, a tylko dodają/modyfikują zasady na bieżąco. Niezależnie od tego, jak jest naprawdę – wrażenie zostaje słabe.
Plus, we wszystkim wypada zachować złoty środek, a ta seria rozbudza masę oczekiwań, a nie wyjaśnia absolutnie niczego: nie tylko natury Otchłani, ale też jak wygląda świat poza miastem na obrzeżach dziury, co się stało z matką Riko, jak wyglądała przeszłość Rega, itp. I odsyłanie do mangi/kontynuacji nie jest żadnym usprawiedliwieniem: wychodzę z założenia, że anime ma się bronić jako zgrabna fabularna całość sama w sobie. A jeśli już kończyć coś cliffhangerem, bo kolejny sezon od początku był w planach, to raczej na zasadzie: „odpowiedzieliśmy na kluczowe pytania A i B, ale uwaga, zrodziło to C i D!”. A nie, że A i B radośnie ignorujemy.
Trudna ocena
Może – jak dla mnie – jest po prostu „w porządku”, oryginalna i ładnie wykonana, ale bez zadatków na „skończone arcydzieło”, jak też niektórzy ją przedstawiają?
Początkowo zachwycił mnie motyw eksploracji tajemniczej i nieprzystępnej Otchłani, z czasem jednak mój entuzjazm osłabł. Schodzenie na głębsze poziomy nie przynosiło zbyt wielu wyczekiwanych odpowiedzi, brak możliwości powrotu oraz wizja nieuchronnej utraty człowieczeństwa wewnętrznie przerażały mnie i dobijały, a hiper‑optymistyczna postawa głównej bohaterki „hurra i do przodu i jakoś to będzie!” – odrzucała, zwłaszcza w zestawieniu z powyższym. Poza tym, lubię, kiedy anime prezentuje kompletną historię, nie tylko jej wycinek, więc choć zakończenie trzynastego odcinka uważam za zgrabne, nadal jest to „urywanie fabuły w szczerym polu” i zmuszanie sfrustrowanego widza, by modlił się o następny sezon albo sięgał po mangę. (Po której to mandze też nie spodziewam się zbyt wielu wyjaśnień na temat natury i funkcjonowania Otchłani, ale to już tylko spekulacja własna).
Szeroko omawiany wątek znęcania się nad dzieciaczkami w sumie ani mnie ziębi, ani grzeje, poza małymi wyjątkami. Osobiście daję plusa za podkręcony (a dla niektórych pewnie i „pokręcony”) naturalizm, czyli np. za sceny sikania po nogach z bólu. IMO tego rodzaju elementy były pokazywane z niezłym wyczuciem, tzn. bez ogródek, ale nadal bez przekraczania granicy dobrego smaku. Dużą rolę w odbiorze całości odgrywają specyficzne projekty postaci. Gdyby bohaterowie zostali narysowani w realistyczny sposób, niektóre sceny mógłby się okazać zbyt drastyczne i ciężkostrawne. A tak: mamy umowne, kreskówkowe i nierzeczywiste dzieciaczki, więc krojenie ich na żywca także pozostaje umowne.
Bardzo podobał mi się wątek Mitty i Nanachi. Obrzydliwie wręcz tani wyciskacz łez, ale jaki skuteczny. Kudosy za scenę w windzie oraz za dobrze zagraną scenę rozpaczliwego szlochu; sama spłakałam się równo. Cały ostatni odcinek ucieszył mnie bardziej niż reszta; no i sam Bondrewd jako postać podobał mi się bardzo, bardzo, ze swoim ciepło‑uprzejmym głosem, „niebiesko‑pomarańczową” moralnością i podejściem do ofiar.
Riko okazała się natomiast niemożliwa do polubienia, a czarę goryczy przelał odcinek, w którym mimo wyraźnych ostrzeżeń nie mogła usiedzieć na tyłku dwóch godzin kliknij: ukryte i musiała, po prostu musiała władować siebie i towarzysza w śmiertelną pułapkę (z której wyszła tylko dzięki plot amorowi głównej bohaterki). Wznawiając oglądanie serii po prawie roku, aż musiałam zguglać sobie wiek postaci. Dwanaście lat z jednej strony ma sens – dość dużo, żeby mieć jakikolwiek szanse przeżycia w Otchłani i dość mało, by tłumaczyć (mniej lub bardziej powierzchowny) egoizm oraz niektóre głupie zachowania – ale tak czy inaczej, nadal drażnił mnie charakter Riko. Rozumiem przymus parcia w głąb dziury, ale nawet taki przymus można realizować inaczej, a nie na zasadzie „ooo, świeci się, muszę natychmiast tego dotknąć!”.
Reg z kolei wypada sympatyczniej, ale też strasznie bezbarwnie, bardziej jako „urządzenie fabularne” do ochrony Riko niż jako pełnoprawny bohater. Nawet ze swoją tajemniczą przeszłością. Najciekawsze pozostają niezmiennie Białe Gwizdki oraz sama Otchłań.
Muzyka i tła (design, szczegóły, kolory) – zdecydowanie na plus.
Koniec końców, nawet po napisaniu tego wszystkiego, mam mieszane uczucia i przekonanie, że to anime – choć sama kompletnie nie kupuję zmasowanego hype'u – jest, mimo wszystko, jednym z tych, które wymykają się schematom i łatwej ocenie. Plus, totalnie powinni zrobić z tego tytułu grę wideo, o ile jeszcze nie zrobili.
Subtelność w ładnym wydaniu
Kolejne plusy: za subtelność oraz za intrygę, która nie obraża zbytnio inteligencji widza. Owszem, zdarzają się cokolwiek naciągane momenty (wątek prób porwania/zabójstwa, żeby daleko nie szukać), jednak w obliczu całokształtu nie miałam problemu z przymknięciem na nie oka. Podobnie jak na dziwactwa świata przedstawionego.
Spokojna narracja oraz poświęcenie praktycznie połowy czasu antenowego obrazkom jedzenia, picia i palenia – też na plus. Efekt końcowy trzyma klimat, relaksuje, nie nudzi.
Podejrzewam, że obejrzenie tej serii raz jeszcze nie będzie stratą czasu. Bo kiedy się już wie, kto jest kim i do czego całość zmierza, można wyłapywać liczne smaczki i niuanse w interakcjach postaci.
Miła perełka. Jak dla mnie, na minimum siedem gwiazdek i w górę.
Zmęczone po trzech latach
Niestety, bez zaangażowania się choć minimalnie w losy dowolnej postaci, nie było mi dane cieszyć się całą resztą. Historia z gatunku „ale co mnie to obchodzi?” mocno się dłużyła, dramatyczne zwroty akcji usypiały, a bitwy nie porywały, choć doceniam inne niż zwykle podejście do tematu naparzanki w kosmosie. W paru momentach miło było posłuchać komend i poobserwować taktyczne manewry w próżni, ale to wciąż za mało.
Jedyne, co zostanie ze mną na dłużej, to fajny, oldschoolowy opening. Imiona bohaterów ulatują z pamięci już w momencie, kiedy stawiam ostatnią kropkę w tym komentarzu.
Lekkie i spoko
A, nie zgadzam się, że A‑kun jest socjopatą. Ileż to razy w tej serii ulegał czyimś zaszklonym oczom?
Na plus zdecydowanie opening, kreska oraz głosy postaci: bardzo ładnie to wszystko wygląda i brzmi.
Na minus wspomniana wyżej przeciętność: brak gagów, które mogłyby zwalić mnie z nóg.
Re: Bez sensu...
Jaką perukę, chłopak ma ewidentne odrosty. XD
Bardziej niż strój Eda zastanowiły mnie mundury armii. Wyglądały na strasznie sztuczne, a do tego ciężkie i sztywne, zwłaszcza w zestawieniu z klimatem, gdzie Winry pomyka z gołymi nogami.
Chimerę skopali nie tylko jako „muppeta”, ale dając jej niewłaściwy kolor włosów. W anime chimera miała – jakżeby inaczej – kliknij: ukryte kolor włosów Niny, w LA już nie; fail tak bardzo, bo wygląda na zwykłe niechlujstwo.
Nie wiem, o czym myślałaś, pisząc to zdanie, ale mnie w pierwszej kolejności przyszedł do głowy „otwarty” Gluttony. XD kliknij: ukryte Człapał za żołnierzami tak niezgrabnie, że nie mam pojęcia, czy ich w ogóle dogonił i dlaczego tak panikowali. XD
Poza tym – moje odczucia są podobne do Twoich. :)
Dokładnie to, czego się spodziewałam
Ale jeśli się przeżyje drewniane i farbowane dzieciaczki z początku (tak gdzieś poziom małej Ciri w Szczebialu), małego Ala surfującego na desce po tornadzie, a potem koszmarne efekty specjalne podczas pościgu ulicami Reole – jeśli się to przeżyje i nie wymięknie, to dużo gorzej już nie będzie.
Fabuła jak fabuła – przy próbie skrojenia dwugodzinnego filmu z prawie trzydziestu tomów mangi (czy tam pięćdziesięciu odcinków anime) trudno spodziewać się cudów. Na początku ekspozycja goni ekspozycję, potem następuje skrótowa przebieżka przez 2‑3 ważne wątki z oryginału, które mimo masy dziur i skrótowości dość dobrze oddają, o co w tym oryginale chodziło.
Efekty specjalne momentami przyzwoite (nie wybitne, ale przyzwoite właśnie). Zbroja Ala, kończyny Eda, płomienie Roya czy walki z Homunkulusami nie wypadają źle. Ale sam początek filmu wystawił moją cierpliwość na dużą próbę. Wspomniany już Al surfujący na tornadzie czy Ed walczący z fałszywym kapłanem to prawdziwe koszmarki CGI, nie mówiąc już o tym, że cholernie trudno jest zawiesić niewiarę, gdy postać grana przez żywego człowieka wychodzi cało z sytuacji, które powinny skończyć się roztrzaskaną czaszką i wypływającym mózgiem, nie leciutkim pobrudzeniem twarzy.
IMO najgorzej wypada „dramatyczne” aktorstwo jak z przedszkolnego teatrzyku. „Subtelność” jest dla tej obsady pojęciem całkowicie obcym. („Large ham” się toto nazywa po angielsku, polecam wyguglanie hasła na TV Tropes :p). Przy czym nie musi to oznaczać, że aktorzy są wyjątkowo marni – może po prostu kazano im grać tak, jakby występowali w anime. Że niby taka gra sens, skoro FMA to anime? Niekoniecznie. W anime przerysowanie się sprawdza, w teatrze czasem też, ale w filmie czy w realu – NIE.
W przypadku Eda brakowało chyba tylko scen, gdzie w przypływie Bólu Egzystencjalnego tarzałby się po ziemi (są za to sceny, gdzie pada na kolana i wyje). Poza tym ostro przeszarżowanym pseudo‑aktorstwem, Ed wypada całkiem spoko i nie, nie nosi peruki! Przecież koleś ma wyraźne odrosty. XD
Mustang i Hughes do przeżycia, przynajmniej ładnie wyglądali. Envy – idealnie bezbarwny, Lust tylko nieco mniej. Tucker – powinien jeszcze na śniadanie zjadać serduszka małych kotków czy coś, bo wciąż mam wątpliwości, czy aby był zły? Postacie kobiece są natomiast „genki” i „kawaii”, charakteru nie stwierdzono. Winry co chwila składa ręce jak do modlitwy i szlocha, a jak nie składa rąk, to szlocha trzymając się słupa. Riza podobnie, tylko że częściej trzyma się Roya. (Aż musiałam sobie puścić sobie na odtrutkę scenę z anime, w której Riza władowuje kilka magazynków w sami‑wiecie‑kogo).
Wszyscy ci aktorzy jakby się grupowo z cosplayu urwali – przyzwoitego, ale nadal tylko cosplayu. Ich stroje, tak jak aktorstwo, tchną teatralną sztucznością. Do tego pomysł obsadzenia ewidentnie włoskiego miasteczka japońskimi statystami wydał mi się z początku kuriozalny. (Przy okazji: statystów zgrupowano tylko w jednym miejscu, przez co wyraźnie widać, że jesteśmy na planie zdjęciowym, gdzie prawdziwym mieszkańcom zabroniono na czas zdjęć wychodzić z domów; sztuczne to strasznie). Niby rozumiem, dlaczego zrobiono tak, a nie inaczej – a japońscy aktorzy na tle europejskich statystów mogliby wypaść jeszcze bardziej nienaturalnie – ale i tak uczucia mam mieszane. To jakby nakręcić, dajmy na to, Wiedźmina ze stuprocentowo polską obsadą mówiącą tylko po polsku, ale w Japonii. Coś zgrzyta.
Poza tym jednak realia ładne. Miasteczka, wnętrza, pejzaże i część strojów dobrze udawały Amestris.
To, co mnie w tym filmie choć trochę poruszyło, to scena walki między braćmi (strasznie lubiłam ten moment w oryginale). Oczywiście, w anime/mandze wątpliwości egzystencjalne Ala miały sens, a tutaj sprawiają wrażenie wymuszonych i z tyłka wziętych, ale nie narzekam. Podobał mi się jeszcze Ed kłamiący i uśmiechający się przez łzy (nadal w kij przerysowane, ale tam akurat nadmiar emocji pasował do kontekstu). No i plus za sponiewieranego Roya (aktor bardzo ładnie jęczy) oraz za sceny z ogniem (chociaż w Brotherhood walki z Homunkulusami miały większy impakt, wiadomo).
Tak więc nie, to nie jest dobry film. Ale też obejrzałam go, o dziwo, bez przytłaczającego poczucia profanacji czy żenady, plus wywołał we mnie nostalgię za obiema seriami anime, a to chyba dobrze.
Re: Czar prysł?
Jeśli znajdę dość czasu, pewnie spróbuję obejrzeć oryginał jeszcze raz. Do dziś chodzi mi po głowie odcinek ze zrywaniem/układaniem torów oraz jego przesłanie, a przecież kiedy ja go oglądałam, może i z dekadę temu.
Zapewne chcieli dobrze z tym plebiscytem dla fanów, ale co z tego. To tak, jakby twórcy dowolnego serialu, kręcąc drugi sezon, puścili wśród fanów ankietę „to co chcecie zobaczyć teraz?” i zrealizowali wszystkie zebrane pomysły, nie patrząc na to, czy łączą się w sensowną całość.
Nie wiem, może żonglowanie kolejnością epów jakkolwiek by pomogło, ale pewnie nie, skoro mało która z tych historii broni się sama w sobie jako pojedyncze dzieło.
Rozstrzygniesz to sam, ale dla mnie z odcinka na odcinek okazywała się coraz bardziej rozczarowująca. Nic już jej nie uratowało, nawet ep o przeszłości Kino, a ostatni odcinek to, moim zdaniem, wręcz kuriozum i kompletne nieporozumienie.
Czar prysł?
Mój podstawowy problem z nowym Kino no Tabi polega na tym, że jest to seria źle wyreżyserowana i mocno niespójna. Rozumiem, że serial tego pokroju może mieć epizodyczną fabułę, gdzie każdy odcinek stanowi całość sam w sobie. Ale tutaj poszczególnych odcinków nie łączy czasem absolutnie NIC, nawet nie postać tytułowej bohaterki, która w wielu epizodach nie pojawia się wcale. To tak jak oglądać np. serial „Tudorowie” czy „Rodzina Borgiów”, gdzie nikt z Tudorów czy Borgiów tygodniami nie pojawiałby się na ekranie.
Co więcej, poszczególne odcinki mocno od siebie odstają: tematyką, nastrojem i ogólnym poziomem. Niektóre, tak jak „Bothersome Country”, były całkiem w porządku i rzeczywiście dały mi nieco do myślenia (chociaż, niestety, zawierało się w tym także myślenie „gdzie się, do cholery, podziała słynna neutralność Kino?”). Większość „nowych” epizodów okazała się miałka i niczego ciekawego nie wnosiła, natomiast tym odcinkom, które pamiętam jeszcze z oryginału, zabrakło impaktu: przewrotnej, nieprzewidywalnej puenty na koniec. Za jeden z gorszych epów uważam ten z córką właścicieli hotelu, „Kind Country”. Dwadzieścia minut nudy i przemyśleń „co ja patrzę i dlaczego??” ze słodką dziewuszką oprowadzającą Kino po przeraźliwie nieciekawym miasteczku – puenta być może to wynagradza, ale nie w sytuacji, kiedy człowiek tę puentę pamięta jeszcze sprzed lat. Zero przemyśleń, zero napięcia, zero piorunującego efektu „a‑ale jak to?!”.
Wywalenie Kino z połowy epów sprawiło, że trzeba było w tych epach obsadzić inne pacynki do pokazywania świata przedstawionego. I nie wyszło to serii na dobre. Niemal wszystkie te postacie nudziły mnie albo drażniły, bez wyjątku, poczynając od księcia i uratowanej przez niego dziewuszki (tę za każdym razem miałam ochotę wykopać poza ekran, a tak dużo jej dali, uch), przez masochistyczną niewolnicę, po arogancką nauczycielkę Kino, której chyba wcale nie hejtowałam w oryginale. Co gorsza, wnerwiał mnie też Hermes, który przez połowę czasu powtarzał tylko nic niewnoszące kwestie Kino i bleblał o niczym, a przez drugą połowę sprawiał wrażenie rasowego psychopaty (!), dla którego cudze cierpienie jest obojętne albo zabawne.
Dialog zamykający całą serię tu już w ogóle szczyt wszystkiego: kilka minut rozmowy tak „głębokiej”, że nawet Coelho wymięka. Lepsze i celniejsze refleksje przeciętny widz tej serii miewa zapewne codziennie pod prysznicem, podczas namydlania lewej pachy.
Tym razem zdecydowanie nie pykło.
Nie mam pojęcia, jak to ocenić
Prawdę powiedziawszy, nie umiem obiektywnie ocenić tego filmu. Ani on słaby, ani przeciętny, ani rewelacyjny. Gdyby tak wyciągnąć średnią ze wszystkiego, co działo się na ekranie, pewnie wyszłaby ocena przeciętna. Ale to byłoby jak nazwanie „trójkowym” ucznia, który ma w szkole same czwórki/piątki oraz jedynki/dwójki, i tak naprawdę ani jednej trójki.
Fabularnie jest akurat najbliżej przeciętności. Historia Nyxa i Lucis nie jest skomplikowana, głęboka czy oryginalna, ale wciąga w przyzwoitym stopniu i układa się zgrabnie. Wszystkie wątki dostają porządne domknięcie, nie ma tu też miejsca na coś, co nazywam „mistycznym bełkotem” – nie, losy bohatera są przejrzyste od początku do końca, uwzględniając nawet działanie magii oraz pierścienia. Fakt faktem, piszę to wszystko z perspektywy osoby, która zna także grę i potrafi dopisać sobie między wierszami sporo niedopowiedzianych treści, zwłaszcza w przypadku Regisa, Luny i Ardyna. Świadomość istnienia drugiego dna w przypadku tych postaci na pewno wpływa korzystnie na odbiór filmu, ale sądzę, że i bez tej świadomości fabuła broni się sama.
Postacie są w porządku, choć w większości nie porywają. Nyx na plus – w swoim niezachwianym bohaterstwie dość sztampowy i do zapomnienia, ale też czuję, że twórcy zrobili ile mogli, by wśród zalewu kolorowej, magicznej naparzanki nadać swojemu protagoniście jakąś przeszłość, motywację, cień wątpliwości i ogółem ludzki rys. Da się mu kibicować bez poczucia nudy. Regis i Luna jako szlachetny król i dobra księżniczka stereotypowi do bólu, ale także na plus – darzę ich wielką sympatią właściwie głównie dzięki temu filmowi, gdzie mieli bodaj więcej czasu antenowego niż w grze, zwłaszcza Regis. Reszta postaci, w tym zdrajcy i jawni antagoniści, spełniali swoją rolę i budzili nienawiść bądź ambiwalentne uczucia od pierwszego wejrzenia.
Strona wizualna filmu raz zachwyca, a innym razem przywodzi na myśl inne, nieco mniej budżetowe produkcje. Oczywiście, ogólnie rzecz biorąc, film plasuje się w ścisłej czołówce dzieł z animacją komputerową tworzoną od podstaw. Być może po rewelacyjnym dopieszczeniu całej masy elementów, z wyglądem głównego protagonisty na czele, zabrakło już nie tyle umiejętności, ile czasu i środków na dopieszczenie części innych rzeczy; wcale by mnie to nie zdziwiło. Tak czy inaczej, film jest mocno nierówny. Regis potrafi naprzemiennie zachwycać mimiką, mikroekspresjami, emocjami uchwyconymi w nieznacznym drgnięciu warg czy lśnieniu oczu – oraz wyglądać jak pusta, plastikowa lalka, do której doklejono sztuczną krew czy zmarszczki. To samo tyczy się absolutnie wszystkich ważniejszych postaci. Najlepiej wypada oczywiście Nyx, choć i jemu zdarza się marszczyć nos w sposób, jakby miał skórę z gumy. Mimo to, w całej masie scen twarz głównego bohatera mało różni się od twarzy żywego człowieka, i gdyby tak zmrużyć oczy, spokojnie by jako żywa twarz przeszła.
Reszta świata przedstawionego została wykreowana porządnie, ze sporym rozmachem i zadowalającą ilością detali. Insomnia czy Tenebrae od początku miały być nieco przekombinowanymi settingami fantasy, więc brak fotorealizmu w tłach mi nie zgrzyta. Jedyne, co mi naprawdę zgrzytało, to tłumy na ulicach: wypadają fatalnie i ubogo, zarówno pod względem ilości, jak i wyglądu tworzących je osób.
Na razie piszę głównie o tym, że było poprawnie i przyzwoicie w stronę dobrego, więc skąd niby moje ambiwalentne odczucia wobec filmu? Cóż, największym rozczarowaniem tego filmu akcji okazały się dla mnie walki i inne sceny akcji.
Widowiskowe? A gdzie tam. Chaotyczne i przekombinowane poza granice absurdu. Zamiast podziwiać piękną, dopracowaną choreografię poszczególnych ciosów, uników etc., podczas pierwszego seansu męczyłam się, by nadążyć za tym, co dzieje się na ekranie. Styl walki głównego bohatera, oparty na zawrotnych prędkościach i magii teleportacyjnej, bynajmniej nie ułatwiał tego zadania. Facet równie dobrze mógłby miotać się na oślep. Szczytem wszystkiego była zaś długa scena ostatecznej konfrontacji. Zastanawiam się, jakim cudem sami walczący w ogóle ogarniali ten chaos, gdzie góra, dół, lewo, prawo, przeciwnik, spadający gruz, wszystko. Gorzej niż w AC, bo tam ogólna rozpierducha całego miasta jakoś nie przysłoniła głównej walki, a tutaj było dokładnie na odwrót. No i ta scena w slow motion, w której Nyx i jego oponent, a razem z nimi dwaj giganci, skaczą sobie do gardeł. W założeniu miała być pewnie epicka jak nie wiem, ale mnie przyprawia raczej o głuchy jęk i facepalma. „Lepsze wrogiem dobrego”, jakoś tak to szło. Krztynę przesadzili.
Ale jest coś jeszcze. Coś tak kuriozalnego, że gdyby nie moja szczera chęć, żeby ten film lubić – jak wszystko, co wiąże się z Piętnastką – musiałabym zachować obiektywizm i mocno obniżyć ocenę. To nie jest kino o superbohaterach, do cholery. Nyx może i jest świetnie wyszkolonym wojownikiem, może i umie posługiwać się magią, Libertus teoretycznie też swoje potrafi, Luna także jest wyjątkowa, ale to są nadal tylko ludzie z krwi i kości. Zawieszenie niewiary i cieszenie się sprawnością oraz sukcesami bohaterów jest w tym filmie po prostu niemożliwe. Gdyby rzeczy pokazane na ekranie działy się naprawdę, bohaterowie umarliby dziesiątki razy – od otwartych obrażeń czaszki, z powyrywanymi ze stawów kończynami, zmiażdżonymi żebrami, krwotokami wewnętrznymi, poparzeniami trzeciego stopnia i tak dalej. Magia lecząca? Nah, po co to komu. Zamiast tego Luna popyla na szpilkach i skacze jak małpka nawet setki metrów nad ziemią po opadającym niemal pionowo w dół, cieniutkim relingu wstrząsanego wybuchami statku (CO!?) i zalicza tuziny podobnych przygód (!), a nawet nie porwie sobie eleganckiej, wąskiej (!) i bielusiej sukienki. Co najwyżej tę sukienkę przybrudzi, a i to ledwie nieznacznie. Boru i jeżu, fabryczne rozcięcie z tyłu niczego nie zmienia – w tak skrojonej kiecce ciężko byłoby wziąć głębszy oddech, szerzej rozstawić nogi, a co dopiero zaliczać podniebne akrobacje. Nie ogarniam, co tu się zadziało.
Sukienka księżniczki to nie jedyny, obok ludzkiego ciała, niezniszczalny materiał na Eos. Samochody także są pancerne. Ja rozumiem, że limuzyny rodziny królewskiej musiały być wytrzymałe, rozumiem lokowanie produktu i względy reklamy, naprawdę, ale czy to ludzie z Audi wymusili na twórcach filmu, by prezentowali ich auta wyłącznie w idealnym stanie, bo inaczej konsument z powrotem zabierze portfel czy coś? Po wielokrotnych dachowaniach, kraksach, ostrzelaniu, rozbijaniu się z dużą prędkością, wbijaniu w budynki etc. – wszystkie samochody w tym filmie są nie tylko idealnie sprawne, ale też wyglądają jak igły prosto z salonu. Płaczę – zwłaszcza jak sobie przypomnę, jak realistycznie wyglądały uszkodzenia auta w samej grze.
Nie wiem, czego zabrakło, żeby dopieścić realizm, jakiego oczekuję nawet od fantasy oraz kina akcji – pieniędzy, czasu, a może chęci, bo technologię niewątpliwie mieli. Tak czy inaczej, za same podniebne fikołki podczas walki z Ultrosem, jazdę autem po pionowej ścianie budynku i inne rzadko spotykane durnoty mam ochotę wlepić temu filmowi maksymalnie dwie, trzy gwiazdki. Ale nie mogę – bo strona wizualna, mimo niedoróbek, zdecydowanie zasługuje na więcej. Wypada też docenić progres fabularny od czasów AC, no i jakże miałabym ocenić nisko cokolwiek z uniwersum FFXV?… Daję siedem w ramach zgniłego kompromisu. Z nadzieją, że tendencja zwyżkowa w filmach S‑E nadal się utrzyma i następna produkcja będzie już po prostu dobra bez żadnego ale.