Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Komentarze

Lin

  • Avatar
    Lin 24.05.2014 22:23
    Re: z oceną się zgadzam, ale recenzja raczej słaba
    Komentarz do recenzji "Golden Time"
    Nie ukrywam, że zabolało nazwanie mojego tekstu słabym – zawsze powoduje to przykrość, gdy ktoś się do swojej pracy przykładał, a ja tak właśnie zrobiłam, choć rozumiem, że efektów nie dostrzegasz. Ale bynajmniej nie z tego powoduje neguję Twojego argumenty, zapewniam :) Po prostu próbuję się wybronić z tego, z czym się nie zgadzam, ale nie nosi to znamion sprzeciwiania się na ślepo, tylko dlatego, że zostałam skrytykowana.

    Mimo wszystko nie uważam, że szukanie na siłę zalet, jest dobrym rozwiązaniem, nawet jeśli wybitni krytycy, o których wspominasz, mają to w zwyczaju. Uważam, że główni bohaterowie Golden Time byli bezdyskusyjnie tragicznie skontruowani i piszę to, mając na myśli potencjalnego widza. Oczywiście mogę napisać, że jeśli ktoś lubi ekstremalnie emocjonalnych bohaterów, żywo reagujących na otoczenie, z nieposkromioną energią życiową, to znajdzie ich właśnie w tej serii – może brzmiałoby to lepiej, ale to wydaje mi się wyłącznie bezpieczną ucieczką przed wyrażeniem w pełni negatywnej opinii, czymś na zasadzie mówienia między wierszami „osobiście uważam, że jest fatalnie, ale żeby nie narażać się tym, którym ewentualnie może się to spodobać, powiem też coś pseudodobrego, żeby załagodzić negatywne wrażenie”. Dla mnie jest to nieszczere. Jeśli zaś chodzi o założenia fabularne – zwróciłam uwagę na to, że z początku brak ich celowości nie razi i można nawet czerpać rozrywkę z szybkich zwrotów akcji, których seria dostarcza. Niestety, jest to jedyny prawie plus, który w tej konstrukcji dostrzegam i nie uważam, by szukanie kolejnych w momencie, w którym zupełnie nie mam do nich przekonania, uczyniło mój tekst znośniejszym w lekturze.

    Zgodzę się, że zapędzeniem się było użycie określenia „jakiekolwiek szczegóły” – słusznie zwracasz uwagę, że to przegięcie w drugą stronę i przyznaję, że wpadło mi to z rozpędu. Wydaje mi się jednak, że w praktyce o jakichś szczegółach napisałam, choć przyznam, że Twoja zdecydowana krytyka, spełnia pokładane w niej nadzieje i daje bardzo dużo do myślenia. Pewnie dziesięć razy się zastanowię, zanim popełnię kolejny tekst :) Może i masz rację, że zarzuty pod tytułem „brak realizmu w zachowaniu postaci” nie są świeże czy odkrywcze, ale jeśli mówimy o serii obyczajowej, w której ta konkretna wartość jest dla pozytywnej oceny istotna, to czy wytknięcie tego właśnie niedostatku, nie jest konieczne?

    Co mnie jeszcze zastanawia w kwestiach autorytetów i wyrażania negatywnych opinii – i szczerze wyrażam teraz zainteresowanie Twoim zdaniem, broń Boże nie odbierz tego proszę jako kolejną próbę negowania argumentów przez skrzywdzonego recenzenta ;) – czy gdybym opisała serię pozytywnie, też istniałaby konieczność bronienia swojego stanowiska? Z jakiegoś powodu, gdy pisze się np. o bohaterze, że wzbudza sympatię, łatwo się z nim identyfikować, jest fascynujący i barwny, zdaje się to nie nastęczać u czytających pytań o dowody na potwierdzenie takiej opinii. Gdy jednak otwarcie wyrazi się krytykę, bardzo szybko podnoszą się głosy o jej uzasadnienie i to dobitne, niebanalne, poparte doświadczeniem. Czy to naprawdę oznacza, że krytyka musi być pełna i wyrażana wyłącznie przez „odpowiednie autorytety” w danej dziedzinie, a na pochwałę może sobie pozwolić już każdy? Wiem, że odchodzę trochę od głównego tematu, ale ta kwestia zastanawia mnie, ilekroć ukazuje się na portalu jakaś negatywna recenzja i zazwyczaj pociąga za sobą natychmiastową falę większego lub mniejszego wzburzenia ze strony czytających.
  • Avatar
    Lin 24.05.2014 18:32
    Re: z oceną się zgadzam, ale recenzja raczej słaba
    Komentarz do recenzji "Golden Time"
    Rzecz jasna, nie roszczę sobie praw do tytułu wybornego znawcy, na opinii którego bazować mogą miliony widzów – jeśli jednak na świecie miałyby powstawać recenzje autorstwa wyłącznie takich osób, niewiele byśmy uświadczyli tego typu twórczości. „Odpowiedni autorytet” to bardzo śliskie pojęcie, bo co miałoby o nim świadczyć w przypadku anime? Kierunku akademickiego o tej tematyce nie uświadczymy, a co za tym idzie, nikt nigdy profesorem w dziedzinie animacji japońskiej nie zostanie. Więc co się liczy? Liczba obejrzanych serii? Wiek recenzenta? To czy posiada zaplecze teoretyczne? To czy ocenia podobnie, jak większość, czy może właśnie wyłamuje się z tejże? To naprawdę bardzo niejasna kwestia.

    Druga sprawa – myśl przewodnia recenzji brzmi „wszystko jest do d…”, bo faktycznie tak o tej serii myślę. Czy wypadałabym bardziej przekonująco i autorytarnie, gdybym, mając fatalną opinię o produkcji, na siłę szukała jej zalet?

    Nie będę oczywiście broniła teraz jakości swojego tekstu – jeśli uważasz, że jest słaby, masz do tego pełne prawo i nie twierdzę bynajmniej, że przy okazji nie masz racji :) Nie umiem tego obiektywnie ocenić.

    Nie do końca też mogę się wybronić z zarzutów inną odpowiedzią, jak tą, że recenzja nie jest typem tekstu, który pozwala na tak dokładną analizę, o jakiej wspominasz, z tego prostego względu, że wchodzenie w jakiekolwiek szczegóły byłoby równoznaczne ze spoilerowaniem. Sama odczuwałam w wielu miejscach potrzebę, by przywołać konkretne sytuacje na poparcie swoich argumentów, ale czy naprawdę tak powinna wyglądać recenzja, po którą sięga osoba nieznająca serii? To w końcu nie jest tekst – przynajmniej w założeniu, – który przeczytają wyłącznie ci, którzy są już po seansie. Osobiście nie przepadam za recenzjami, które wchodzą w analizę fabuły na tyle głęboko, że zdradzają poszczególne wydarzenia.

    Poza tym wydaje mi się, że zaznaczyłam sedno problemu – być może nie dość wyraźnie – wskazując, że główną wadą serii są protagoniści, ich charaktery (które pobieżnie opisałam), a także brak celowości fabuły, jej nierównomierną i chaotyczną budowę. Wiem, że to ogólniki, ale tutaj wracam do poprzedniego akapitu – z rozmysłem nie mnożyłam przykładów, bo uważam, że recenzja, w rozumieniu ogólnej oceny serii, mającej na celu zachęcenie lub zniechęcenie do niej potencjalnego widza, to nie miejsce na szczegółową analizę wszystkich części składowych.

    Przykro mi, że tekst nie spełnił Twoich oczekiwań – ja ze swojej strony starałam się, jak mogłam, by przedstawić swój punkt widzenia. Może znajdzie się kiedyś ktoś, kto zrobi to w bardziej zadowalający sposób.
  • Avatar
    Lin 24.05.2014 17:50
    Re: Autorowi polecam czasem wyjść z domu :)
    Komentarz do recenzji "Golden Time"
    Dziękuję za troskę, z domu, owszem, czasem wychodzę, wszak pogoda ostatnio sprzyja :>

    Nie mogę się zgodzić co do realizmu, jeśli chodzi o zachowanie postaci.  kliknij: ukryte  I takich przykładów można jeszcze sporo wymienić. Nie wiem, może mam to szczęście, że obracam się w gronie wyjątkowo zrównoważonych osób, ale jak dla mnie takie zachowanie ma tyle wspólnego z jakimkolwiek realizmem, co fizyka kwantowa z wyplataniem koszy z wikliny… Problemem tej serii jest to, że potencjalnie realistyczne sytuacje i emocje zostają każdorazowo przerysowane do stopnia śmieszności i zamiast wzruszać, wzbudzają niezrozumienie i politowanie. Z mojego punktu widzenia to właśnie pomysłodawczyni przyłożyła tu miarę zachowań typową dla postaci z produkcji telewizyjnych, niemającą nic wspólnego z rzeczywistością.
  • Avatar
    Lin 24.05.2014 09:37
    Re: gwarancja sukcesu?
    Komentarz do recenzji "Golden Time"
    To już kwestia dyskusyjna. Moim zdaniem Toradora była udanym romansem, dlatego po Golden Time spodziewałam się sporo dobrego. Zresztą pisząc o ekipie produkcyjnej nie miałam na myśli tylko pomysłodawczyni, ale wspomniane też reżyserkę i scenarzystkę, które mają na swoim koncie kilka udanych romansów/komedii/okruchów życia.
  • Avatar
    A
    Lin 7.04.2014 22:43
    o bogowie!
    Komentarz do recenzji "Kamigami no Asobi"
    Nie minęły dwie minuty pierwszego odcinka, a na ekranie mamy już złotowłosego bisha owiniętego w prześcieradło, galopującego w przestworzach na skrzydlatym rumaku… Tak, nie ma to jak otome :D Prezentacja bishy na kwiatowym tle rozłożyła mnie na łopatki i kiedy już na koniec odcinka myślałam, że apogeum absurdu mamy za sobą, pojawił się ending, w który do tej pory nie mogę uwierzyć… Mimo, że to już któraś z rzędu seria tego typu, nadal nie ogarniam, jak to się dzieje, że aktorzy formatu chociażby Daisuke Ono dają się zaangażować do czegoś takiego. Kamiyanowi udało się przynajmniej awansować – z gadającej wiewiórki na nordyckiego boga, który ma co prawda trwale uszkodzony błędnik, ale przynajmniej jest biszny ze swoimi oczami koloru morza :> Póki co odnoszę wrażenie, że heroina jest stanowczo zbyt ogarnięta, jak na ekranizację otome, ale coś mi podpowiada, że obcowanie z taką ilością bizonów, z odcinka na odcinek będzie jej skutecznie wymywało z mózgu kolejne szare komórki – wprost nie mogę się doczekać! :P
  • Avatar
    A
    Lin 4.04.2014 22:30
    w morzu dramy
    Komentarz do recenzji "Nagi no Asukara"
    Jak dla mnie seria bardzo trudna w ocenie. Z jednej strony – tej zupełnie obiektywnej – zdaję sobie sprawę z tego, jak potwornie przedramatyzowana była atmosfera w Nagi no Asukara. Relacje między bohaterami zostały zamotane do granic możliwości, co gorsza zachowywali się oni kompletnie niedojrzale i z własnej woli komplikowali sobie życie na milion sposobów. Z drugiej strony – zupełnie nieobiektywnej, wynikającej z podejścia stricte emocjonalnego – podobało mi się całe przesłanie serii. Było skrajnie idealistyczne, ale tego nie liczyłabym na minus, gdyż dość szybko stało się jasne, że taka będzie konwencja tego tytułu, a to, że pozostał on jej wierny do samego końca, to żadne zaskoczenie. Problemowi dojrzewania, przemijania jednych, a stałości innych uczuć towarzyszyła tutaj szalenie rozbuchana drama, jeśli jednak uda nam się odsunąć ją nieco na bok, okazuje się, że tak naprawdę przedstawione w tej serii emocje nie są tak całkiem oderwane od rzeczywistości. Lęk przed zmianami i odrzuceniem, tłumienie własnych uczuć, które zranić mogą bliską osobę, a nawet poczucie winy „ocalałego”,  kliknij: ukryte  – mimo wszystko są to prawdziwe emocje, które mogą towarzyszyć ludziom na przełomie zmieniających się epok życia. Eskalacja tych uczuć była mocno przerysowana, uważam jednak, że u ich podstaw leży trochę prawdy życiowej.

    Nie da się ukryć, że w Nagi no Asukara stosuje się tanie chwyty i gra się na emocjach widza na każdym kroku. Jeśli komuś to nie przeszkadza, a przy tym potrafi wyłączyć w sobie krytyczne podejście i nie ma nic przeciwko niedorzecznemu wręcz galimatiasowi uczuciowemu, który rozgrywa się w tej serii, możliwe, że polubi ten tytuł. Niby to tylko kolejny melodramatyczny romans, ale skonkludowany ładnym przesłaniem – coś w sam raz dla osób spragnionych odrobiny idealizmu i naiwności ;) Mimo jego obiektywnych wad, czerpałam z seansu dużą przyjemność i dlatego wystawiam na koniec wysoką ocenę – rzecz jasna z pełną świadomością jej skrajnego subiektywizmu.
  • Avatar
    Lin 2.02.2014 13:36
    Komentarz do recenzji "Gingitsune"
    Odpowiadając na Twoje pierwsze pytanie – zupełnie nie przeszkadzają mi dobrzy ludzie jako bohaterowie. Wychowałam się na Sailor Moon – mam olbrzymią tolerancję, a wręcz sentyment w stosunku do bohaterów krystalicznie dobrych ;) A tak serio. Wiarygodny bohater to dla mnie bohater wielowymiarowy, postać złożona, o której można powiedzieć więcej, aniżeli to, że jest miła i sympatyczna, postać, która w trakcie trwania serii przechodzi jakąś ewolucję, zmienia się, dojrzewa. O postaciach Gingitsune nie mogę tego powiedzieć – zgadzam się z Tobą co do Satoru, ale to również odnotowałam w recenzji. Na tle innych postaci jego rozwój zarysowany został dobrze. Zupełnie nie mogę jednak powiedzieć tego o Makoto, która jest w moim odczuciu postacią papierową, kompletnie jednowymiarową. Co by się tutaj zmieniło, gdyby zamiast niej Wzrokiem był obdarzony np. jej ojciec? Zarówno postaciom, jak i całemu światu przedstawionemu zarzucam to, że są przesadnie wygładzone, ugrzecznione, a przez to i nudne. Absolutnie nie oczekiwałam pojawienia się postaci jednoznacznie złej – nie wiem, skąd to wyczytałaś, zwłaszcza, że wyraźnie w recenzji napisałam, że nie upominam się o „przebiegłych antagonistów pragnących przejąć władzę nad światem”. Myślę więc, że nic mi tutaj nie umknęło ;)

    Druga sprawa, czyli niedostatki fabularne. Nie użyłam tego pojęcia w sensie nieścisłości fabularnych – tutaj takich nie ma i tego akurat Gingitsune nie zarzucam. Niedostatki rozumiem jako budowanie serii na zasadzie zbioru błahych wydarzeń bez wyraźnej myśli przewodniej dla całości. Czy we wspomnianym odcinku o prezencie urodzinowym dla ojca Funabashi nie byłoby ciekawsze ukazanie momentu, w którym dziewczyna wręcza mu ten prezent – przedstawienie relacji rodzinnych panujących w tej familii, ukazanie w jaki sposób dziewczyna odchodzi od swojego sztywnego i restrykcyjnego zachowania na gruncie rodzinnym i czy w efekcie zmieniają się jej stosunki z obojgiem rodziców – zamiast poświęcanie połowy epizodu na zastanawianie się nad tym, czy lepszy będzie krawat w paski czy w groszki? Inny przykład – na początku serii dość mocno zasygnalizowany zostaje wątek samotności Gintaro, od którego odchodzi jego towarzysz, co w świecie głosicieli jest ewenementem. Czy dla widza nie byłoby interesujące ukazanie tego, co się stało z owym towarzyszem i dlaczego się od Gina odwrócił, co przy okazji dałoby lisowi szersze tło? Myślę, że bohaterowie zyskaliby na tym znacznie więcej, aniżeli na odcinku poświęconym dwóm małpkom, które płatają ludziom figle w pobliskiej świątyni… Na tej zasadzie rozumiem braki w fabule.

    Kolejna kwestia. Uważam, że rzucanie hasła w stylu „recenzentka wychodzi z założenia, że jak nie ma romansu to jest nudno” jest bardzo krzywdzące i, szczerze mówiąc, zupełnie bezpodstawne. Jestem w stanie wymienić kilkanaście lub kilkadziesiąt postaci nieuwikłanych w romanse, które uważam za świetnie wykreowane, a przy okazji przychodzi mi do głowy całe morze bohaterów, którzy choć brali czynny udział w wątkach romantycznych, są dla mnie przykładami postaci katastrofalnie skonstruowanych, dlatego nie wiem, skąd przyszedł Ci do głowy taki wniosek. Faktem jest, że lubię romanse i chętnie je recenzuję, ale jedno wynika z drugiego. Trudno, żebym obejrzawszy w życiu dwie serie mecha na krzyż brała się za recenzowanie anime o dzielnych młodzieńcach ratujących wszechświat w swoich humanoidalnych machinach. Logiczne jest to, że recenzuję to, na czym się znam i co lubię, stąd profil moich tekstów jest taki, a nie inny. Nie oznacza to bynajmniej, że oceniłam Gingitsune negatywnie, dlatego, że nie było w nim romansu. Nigdzie tego nie napisałam, dlatego nie widzę powodu, by formułować takie opinie. Więcej nawet – uważam, że w tej serii wprowadzenie wątku romantycznego zakończyłoby się katastrofą. Od początku nie było tutaj na to miejsca i gdyby nie daj Boże twórcy wymyślili sobie, że Makoto i Satoru będą parą, moja ocena serii zjechałaby drastycznie do dołu. Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie pociągnięto ich relacji na gruncie koleżeńskim, czy wręcz rodzinnym. Obiektywnie rzecz biorąc łączy ich bardzo wiele – obydwoje w bardzo młodym wieku stracili najbliższych członków rodziny, przez co dość nietypowo jako dzieci zyskali dar Wzroku i mocno związali się ze swoimi głosicielami. Wydaje mi się, że to całkiem solidna baza, na której ci dwoje mogli zawiązać przyjaźń. Jest to jednak kolejny punkt, w którym z jakiegoś powodu twórcy postanowili odpuścić sobie pociągnięcie dobrze zapowiadającego wątku – w efekcie ucięto go, a bohaterowie, choć razem mieszkają i razem chodzą do szkoły, ledwo mają ze sobą jakikolwiek kontakt.
    Jeśli masz jeszcze jakieś zarzuty merytoryczne wobec recenzji, chętnie wysłucham, ale może nie uciekajmy się od razu do przechodzenia z tekstu na temat jednej serii do formułowania tak ostrych, a przy okazji nieprawdziwych opinii na temat moich upodobań co do anime w ogóle? ;)
  • Avatar
    A
    Lin 27.09.2013 12:04
    makrela z ananasem
    Komentarz do recenzji "Free!"
    Po obejrzeniu całej serii nadal mam bardzo mieszane względem niej odczucia. Nie wiązałam dużych nadziei z tym tytułem w sensie fabularnym – od początku było dla mnie jasne, że będzie to przede wszystkim seria rozrywkowa, której głównymi atutami będą grafika i męski fanserwis. I pod tymi względami jak najbardziej Free się sprawdza – jest ładnie, nawet bardzo. Do tego to nawet fajne, że po niedorzecznej wprost ilości anime ze świecącymi wielkimi biustami lolitkami, wreszcie pojawił się tytuł ze świecącymi umięśnionymi klatami bishami (nawet, jeśli na rzeczonych klatach, jak już zostało kilkakrotnie zauważone, brak szczegółu anatomicznego w postaci sutków :>). I wszystko byłoby do reszty fajne, gdyby nie fakt, że KyoAni znowu wcisnęło na siłę dramę. Całe to niezdrowe spięcie między Haru a Rinem strasznie mnie podczas oglądania męczyło – punkt kulminacyjny zaprezentowany w ostatnim odcinku,  kliknij: ukryte  Oczywiście rozumiem, że są to jeszcze nastolatkowie, którzy nie do końca mają poukładane w głowach i sercach, ale to już była przesada – widać, że Rin nie radzi sobie z najmniejszym nawet stresem. I ktoś taki chce zostać mistrzem świata, wygrywać turnieje, brać udział w nieustannej rywalizacji, często z silniejszymi od siebie? Bez tego taniego i naciąganego dramatu, byłabym w stanie dać wyższą ocenę. Myślałam, że po Tamako Market KyoAni już się nauczyło, że jeżeli robimy serię o lepieniu ciasteczek (analogicznie pływaniu w basenie), to nie udajemy, że przy okazji rozwiązujemy dramatyczne traumy z dzieciństwa bohaterów, tylko skupiamy się na ładnych widoczkach i słodkich dziewczynkach (analogicznie chłopczykach).

    Co do postaci we Free – większość z nich to tak naprawdę przebrane w męskie ciała dziewczynki, słodkie do przesady, nieustannie mówiące o przyjaźni i wspólnej zabawie. Oczywiście wiem, że to wszystko ściśle ustalona konwencja i że tak właśnie miało być, ale czasami aż się prosiło, żeby dla odmiany panowie zachowali się bardziej po męsku. O ile takie ich zachowanie było jeszcze akceptowalne we flashbackach, gdzie mieli po te 11­‑12 lat, o tyle wypadało to trochę nienaturalnie w wykonaniu 17­‑latków.

    Ogólnie jest więc raczej słabo. Seria niby relaksująca i rozrywkowa, ale też nie do końca, gdyż na siłę powciskano w nią motywy dramatyczne. I to chyba główny problem – moim zdaniem, byłoby świetnie, gdyby bardziej stanowczo podjęto decyzję, czy ma być to tytuł lekki i przyjemny, wypełniony zabawnymi sytuacjami i ładnymi ujęciami półnagich bishów, czy też coś bardziej na serio, gdzie bohaterowie mają poważniejsze problemy i wspólnymi siłami próbują je przepracować. A tak wyszła raczej ciężkostrawna zbitka smakowa, która nie każdemu zasmakuje – coś, jak makrela z ananasem :>
  • Avatar
    A
    Lin 20.09.2013 22:07
    kolejny sezon, kolejna adaptacja otome
    Komentarz do recenzji "Diabolik Lovers"
    Najpierw sądziłam, że pod względem głupoty nic nie przebije Amnesii, ale pojawiło się Brothers Conflict. Potem sądziłam, że nic nie przebije Brothers Conflict, ale pojawiło się Diabolik Lovers. Aż strach się bać, co czeka nas w kolejnych sezonach.

    Z jednej strony, jak to zwykle mam przy otome, płaczę ze śmiechu przy każdej scenie – w tym przypadku jednak pojawia się już druga strona medalu, gdzie zaczyna na serio niepokoić mnie fakt, że osoby, które wymyśliły tę chorą, totalnie porąbaną fabułę, chodzą sobie po świecie wolno i jeszcze odnoszą jako takie sukcesy zawodowe.

    Główna bohaterka (która chyba nawet ma jakieś imię, ale dla mnie do końca pozostanie Naleśnikiem) to kolejna tępa dzida, która jednak swoją bezradnością nie wywołuje nawet cienia współczucia, zaś harem składa się z chorych psychicznie sadystów, którym na dzień dobry należałoby powbijać drewniane kołki w serca.

    Zastanawiam się, na ile wierna będzie ta adaptacja. Po przeczytaniu recenzji gry, dochodzę do wniosku, że jeśli pokażą choćby 50% tego, co zawiera oryginał, to seria ta bez żadnej dyskusji powinna dostać znacznik +18, jeśli nie +21. Nieprzeciętnie spaczona wizja pojęcia „romans”.

    Nie to, żebym nie doceniała poziomu wspomnianych już Amnesii i Brothers Conflict, ale coś mi się wydaje, że Diabolik Lovers może bardzo szybko okazać się bezkonkurencyjnym faworytem w wyścigu o tytuł najgłupszej i najbardziej żenującej serii roku.
  • Avatar
    Lin 11.09.2013 13:28
    Re: W sumie czemu nie.
    Komentarz do recenzji "Chihayafuru"
    Pamiętam, jak jakiś czas temu zarzucałaś Taichiemu, że jest wyjątkowo niedojrzałą postacią i nie potrafi się zachować po męsku, z honorem (odnośnie zrywania z dziewczyną przez telefon). Teraz mówisz, że byłby ciekawszą postacią, gdyby udawał, że zlewa dziewczynę, którą tak naprawdę kocha? To dopiero byłoby dojrzałe, męskie i z honorem, prawda? ;)

    Co do hobbystycznego podejścia do karuty. Faktycznie, Taichi zgodził się na założenie klubu dla Chihayi – ponieważ chciał ją uszczęśliwić i być bliżej niej. Może i brakowało w tym podejścia taktycznego – może gdyby zdał sobie sprawę z, jak to nazywasz, zdobywczego charakteru Chihayi, na jej prośbę o utworzenie klubu, odburknąłby coś niemrawo, odwrócił się na pięcie i zostawił ją samą, tak by ona zaczęła za nim gonić, niczym za przysłowiowym króliczkiem. Ale serio, czy to by z niego uczyniło postać w jakikolwiek sposób bardziej rozwojową czy ciekawą dla widza? To jest chyba absolutnie naturalne i wręcz pożądane, że chce się pomagać i spełniać marzenia osoby, którą się kocha, zamiast udawać, że ma się ją i jej pragnienia gdzieś? Co jest w tym tak bardzo złego, że uznajesz to za wadę tej postaci?

    Inna sprawa, w toku opowieści, zwłaszcza zaś w drugim sezonie, widać, że gra w karutę staje się dla Taichiego czymś znacznie więcej, niż sposobem na zbliżenie się do Chihayi. Było to, moim zdaniem, bardzo widoczne. Co do jednego mogę się z Tobą zgodzić – Taichi został dziwnie wychowany przez swoją zaborczą matkę z obsesją na punkcie wygrywania. W bardzo wczesnym wieku zaczęto mu wbijać do głowy, że jeśli nie jest w czymś najlepszy, to nie powinien się w to angażować i tracić na to czasu. W karucie nigdy nie był najlepszy, dlatego też szybko zrezygnował, gdy tylko stracił możliwość grania z Chihayą. Ponowne z nią spotkanie i założenie klubu przypomniało mu o tym wszystkim i mimo to, że miał świadomość swojej niedoskonałości w tym temacie, postanowił nie rezygnować. Jako dojrzewający chłopak zdał sobie sprawę, że nie może wiecznie uciekać przed tym, co mu nie wychodzi. Więc może faktycznie karuta nie jest dla Taichiego takim hobby, jakim jest dla Chihayi czy Araty. Absolutnie nie można jednak powiedzieć, że brnie w to tylko dla dziewczyny, w której jest zakochany. Brnie w to, ponieważ chce nauczyć się stawiać czoła sytuacjom, w których mimo, że szanse na wygraną są znikome, to jednak warto podjąć walkę. I robi to dla siebie, nie dla Chihayi.

    Czy zresztą motywacja Taichiego jest gorsza od motywacji innych osób grających w karutę? Nie każdy jest od razu takim pasjonatem samej gry, jak Chihaya, Arata czy Shinobu. Kana gra, bo kocha poezję karuty. Nieustannie wychwalany przez Ciebie Tsutomu zaczął grę tylko dlatego, że sądził, że dzięki niej będzie w stanie wytrenować sobie pamięć i być lepszym uczniem. W jaki sposób początkowa motywacja Taichiego jest od tego gorsza? Każda z tych postaci zaczynała grę z powodów kompletnie niezwiązanych z miłością do karuty jako taką – ale każda z nich (tak, włącznie z Taichim), z czasem dostrzegła w grze coś więcej, odkryła jej osobisty dla siebie sens, coś co sprawiło, że mimo tak licznych niepowodzeń, nadal chcieli próbować. Na tym polega rozwój postaci w tej serii.
  • Avatar
    Lin 1.09.2013 03:39
    Re: o czym jest ta seria? O co się tutaj walczy? Kto z kim walczy? itd.
    Komentarz do recenzji "RDG: Red Data Girl"
    Nie wiem, czy „po co to do cholery oglądać?” nie było przypadkiem pytaniem retorycznym, ale mimo to pokuszę się o odpowiedź :> Na bardzo wczesnym etapie RDG wspomina się o tym, że wokół osoby głównej bohaterki koncentruje się przyszłość świata, dalszy los ludzkości etc. Jakby nie patrzeć, jest to zapowiedź całkiem konkretnej akcji, której należałoby się spodziewać w toku opowieści. Mimo słabych pierwszych odcinków, zdecydowałam się na seans kolejnych, powodowana ciekawością. Myślę, że to samo w sobie jest już wystarczającym motywem, by jakąkolwiek serię oglądać. Ciekawiło mnie, czy pomimo złego startu, uda się zrobić z tego anime coś wartościowego – jak potoczą się dalsze losy postaci, czy rozwiną się wzajemne ich relacje, jak szerokie kręgi zatoczy cała intryga. Gdybym na etapie pierwszego odcinka wiedziała, że w okolicach epizodu dziesiątego nadal nie wyklaruje się główny wątek, być może bym tej serii nie oglądała – tak przewidująca niestety nie byłam.
    Nie wiem, czy to koniecznie od razu masochizm, natomiast tak jakoś już mam, że jeśli obejrzałam np. osiem epizodów z dwunastoodcinkowej serii, to nawet mimo negatywnych wrażeń, dokańczam seans danego tytułu – choćby po to, by mieć pełne o nim pojęcie i móc jasno sformułować sobie na jego temat opinię. Poza tym znajomość serii kiepskich i umiejętność określenia tego, co było w nich naszym zdaniem złe, pozwala nam, na zasadzie kontrastu, lepiej zlokalizować i docenić walory serii dobrych – takie przynajmniej ja mam na ten temat zdanie i dlatego czasem decyduję się wytrwać przy danym tytule, nawet jeśli wiem, że nie będę go w stanie ocenić pozytywnie. Z reguły, jeśli w przemyślany sposób zapoznaje się z dziełem słabej jakości, jest się w stanie wynieść z tego całkiem pożyteczną wiedzę, przy okazji wyrabiając sobie gust. Czyżby Tobie nie zdarzyło się nigdy obejrzeć do końca serii, której potem wystawiłaś ocenę 3/10? :)
  • Avatar
    Lin 23.08.2013 00:35
    Re: emm
    Komentarz do recenzji "Love Lab"
    Rozumiem kwestie subtelności i płynności gatunkowej, ale w tym przypadku podciąganie tej właśnie serii pod shoujo­‑ai to już wyraźna nadinterpretacja. Jeśli tytuły takie, jak No.6 nie dostają znacznika shounen­‑ai (a jakby nie patrzeć między bohaterami działo się tam naprawdę dużo), to określanie Love Lab jako shoujo­‑ai zupełnie już się kupy nie trzyma. Jeśli miałabym jakimś terminem określić to, co się dzieje w tej serii między bohaterkami (czy raczej postawę, jaką znaczna ich część przejawia wobec Riko), to nazwałabym to rodzajem „fangirlingu” na punkcie szkolnej idolki, ale nie wiązałabym tego w żaden sposób z jakąkolwiek formą zachowań homoseksualnych. To trochę, jakby przypiąć znacznik shounen­‑ai do Free ;)
  • Avatar
    A
    Lin 11.07.2013 13:33
    niby źle, a jednak rewelacja
    Komentarz do recenzji "No.6"
    Nie da się zaprzeczyć, że fabuła No.6 jest bardziej dziurawa, aniżeli większość dróg w naszym pięknym, nadwiślańskim kraju, a jednak mimo tego nie potrafiłam się powstrzymać przed wystawieniem tej serii bardzo wysokiej noty i dodaniem jej do grona moich ulubionych tytułów.

    Całkowicie urzekły mnie postaci i ta cała dość kontrowersyjna między nimi relacja. Tak właściwie nie wiem, czy to, co działo się między Shionem a Nezumim podciągnąć można pod shounen­‑ai (bo pod yaoi to w żadnym wypadku). No.6 to tak naprawdę historia, która poza opowieścią o fałszywej utopii, stara się przekazać również, że na świecie nie powinno być żadnych granic – czy to tych tworzonych przez mury otaczające z pozoru idealne miasta, czy tych dzielących ludzi na podstawie ich cech biologicznych. Tak przynajmniej ja odczytuję tę opowieść. Bardzo wyraźnie przekazuje się tutaj, że płeć ma drugorzędne znaczenie, jeśli przychodzi do tego, co ludzie sobą reprezentują. Wystarczy spojrzeć na Inukashi –  kliknij: ukryte , czy też na Eve –  kliknij: ukryte . I tak właśnie jest z relacją głównych bohaterów – chodzi tu o pierwszą fascynację, o zależność emocjonalną, o to po prostu że bohaterowie spotykają na swej drodze kogoś pochodzącego z kompletnie innego świata, kto uczy ich życia i wartości, których w innych warunkach by nie poznali. Nie ma w tym nic seksualnego, można się co najwyżej sprzeczać, czy jest w tym coś romantycznego. I właśnie ta subtelność, niedookreślenie, próba ucieczki od tego, co skategoryzowane i wtłoczone w granice pewnych pojęć, są tym, co tak bardzo mnie ujęło w parze głównych bohaterów i co zafascynowało mnie w tej historii na tyle, że sięgnęłam po jej literacki pierwowzór.

    Pod względem wątków fabularnych związanych z mechanizmem działania No.6, tajemniczą zarazą, czy  kliknij: ukryte , seria niestety zawodzi i tutaj muszę się w pełni zgodzić z recenzją. Wydaje mi się, że 11 odcinków to po prostu za mało, by z jednej strony opowiedzieć skomplikowaną relację, która połączyła bohaterów, a z drugiej rozwikłać tajemnice dystopijnego miasta przyszłości. Jeden wątek się udał, niestety kosztem drugiego. Zakończenie zbudowane na zasadzie pojawienia się deus ex machina –  kliknij: ukryte  – zrobione zostało po łebkach, zawodząc tym samym oczekiwania budowane przez wcześniejsze odcinki.

    A mimo tego wszystkiego, dla mnie nadal jest to seria niezwykła, do której chętnie będę wracać i którą bardzo wysoko sobie cenię :) To też jest jakaś sztuka – słabo opowiedzieć historię, ale przy okazji wypełnić ją takimi postaciami, że z ich powodu jest się w stanie nawet wybaczyć te braki fabularne.
  • Avatar
    A
    Lin 17.06.2013 14:44
    obraz wart tysiąca słów - fabuła już niekoniecznie
    Komentarz do recenzji "Kotonoha no Niwa"
    W sumie trochę bez sensu pisać jest w przypadku tego filmu o stronie wizualnej, bo już dawno było wiadomo, że ta będzie powalająca. Z drugiej strony nie można przecież o niej nie wspomnieć jako, że stanowi ona największą zaletę tej produkcji. Bez tej oprawy cała opowieść nie miałaby takiego uroku – o tym jestem przekonana. Grafika jest absolutnie spektakularna, zjawiskowa, zachwycająca – równie dobrze mógłby to być holenderskojęzyczny film z węgierskimi napisami, z którego nie zrozumiałabym ani jednego słowa – przyjemność z obcowania z obrazem byłaby taka sama.

    Co zaś do treści – jest dość sympatyczna, prosta ale ładna, można się nawet wzruszyć, ale nie mogę powiedzieć, bym szczególnie zaangażowała się w losy bohaterów i ich dramaty, jako że zbyt mało ich poznałam. Można nawet uwierzyć  kliknij: ukryte  Niemniej za mało dowiedziałam się o nich jako o niezależnych jednostkach, by autentycznie zaangażować się w ich losy. Jednym słowem, solidnie, choć bez fajerwerków.

    Mimo to poleciłabym do obejrzenia wszystkim. Ten film jest prawdziwą ucztą estetyczną, po prostu miło jest cieszyć oko takimi doznaniami, nawet jeżeli sama historia kogoś nie uwiedzie.
  • Avatar
    A
    Lin 12.06.2013 15:16
    bad storytelling is bad
    Komentarz do recenzji "RDG: Red Data Girl"
    Nie mogłabym się bardziej zgodzić z recenzentką – choć przyznam, że ja bym anime oceniła chyba jeszcze bardziej surowo, szczególnie w aspekcie fabularnym. Jakikolwiek potencjał miała ta historia, został on nie tyle zaprzepaszczony, co brutalnie zarżnięty przez fatalnie prowadzoną narrację. Oczywiście motywy związane z szintoistycznymi wierzeniami są z założenia niejasne dla widza europejskiego, ale pomijając to, w tym anime panuje niewyobrażalny wręcz chaos fabularny. Jakby za reżyserię odpowiadał ktoś z bardzo zaawansowanym zespołem ADHD, kto zwyczajnie nie jest się w stanie skupić na jednym wątku na tyle długo, by przedstawić go dokładnie od początku do końca. Tutaj wszystko się zaczyna jakby od środka – nieustannie towarzyszyło mi poczucie, że oglądam wersję odcinka, z której ktoś wyciął pierwsze 5 minut – i kończy bez solidnego zakończenia – wystarczy spojrzeć na odcinek 9., który kończy się czymś, co każdy określiłby mianem cliffhangera, kiedy to  kliknij: ukryte  Naturalnym jest oczekiwać, że akcja kolejnego odcinka powróci dokładnie w to miejsce – nic bardziej mylnego,  kliknij: ukryte  I tak non stop. Poszczególne sceny się ze sobą nie kleją, opowieść jest nierówna, zawiązuje się wątek, który teoretycznie powinien być istotny dla dalszej akcji, ale nagle przepada, gdyż siłą wrzucany jest zupełnie inny motyw. Niekończący się chaos. Po 10. odcinkach nadal nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania typu: o czym jest ta seria? O co się tutaj walczy? Kto z kim walczy? Kto jest tym „dobrym”, a kto tym „złym”? Recenzja tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dwa kolejne, finałowe odcinki nic mądrego ani rozstrzygającego już tutaj nie wniosą.

    O bohaterach nie ma nawet sensu się wypowiadać. Bezbarwni, schematyczni, nieprzekonujący, nudni – tyle, że pięknie narysowani. W środku jednak pustka totalna.

    Z przykrością stwierdzam, że ta seria to strata czasu. Jedyne, co ma w sobie wartościowego, to naprawdę estetyczne wykonanie, ale to zdecydowanie i absolutnie za mało, żeby można było wystawić jej jakąkolwiek pozytywną ocenę.
  • Avatar
    Lin 16.05.2013 14:58
    Re: - Anime
    Komentarz do recenzji "Chihayafuru"
    Nie szłabym tak daleko w negatywnej ocenie Araty i jego fałszywości oraz pyszałkowatości – co do grania w zespole, nie wydaje mi się, by gardził takimi drużynami. W drugim sezonie, podczas turnieju zespołowego w Omi Jingu,  kliknij: ukryte  Warto też zauważyć, że w dalszych rozdziałach mangi  kliknij: ukryte , a zatem nie można powiedzieć, żeby gardził grą zespołową.

    Pomijając jednak to, zgadzam się z Hiromi odnośnie Taichiego. Jest to postać, której charakter został najlepiej ukazany (zaraz po Chihayi) – poświęcono bardzo dużo czasu ekranowego na to, by pokazać jego rozwój, od samolubnego i rozpieszczonego dzieciaka, do chłopaka, który otwarcie konfrontuje się ze swoimi słabościami i nabiera ogromnej pokory. Z konstrukcyjnego punktu widzenia byłoby dziwne, gdyby na koniec historii główna bohaterka wybrała kogoś, kogo w serii prawie w ogóle nie ma, z kim widz nie ma szansy się zżyć, zamiast kogoś, kogo starania i walkę widz obserwuje od początku i kto bardzo wyraźnie dojrzewa do pewnej roli. Sądzę, że nie po to pokazuje nam się tak wiele z wyboistej drogi Taichiego, by na koniec zostawić go z niczym – nie sądzę bowiem, by doszedł do punktu, w którym wygra tytuł Mistrza. Do tego miałby jeszcze przegrać w sprawie ukochanej dziewczyny? Dziwne zakończenie, biorąc pod uwagę, że jest to jeden z najważniejszych bohaterów serii.

    Inna jeszcze sprawa – faktycznie w mandze silnie akcentowana jest nić przeznaczenia między Aratą a Chihayą, co przewijające się poematy tylko podkreślają. Niemniej, gdybym miała określić, jakie przesłanie niesie ze sobą Chihayafuru, powiedziałabym, że jest to historia o odkrywaniu i spełnianiu swoich marzeń, ale tylko i wyłącznie przy udziale ciężkiej pracy nad sobą i swoimi słabościami. Ta seria pokazuje, że nie wystarczy bardzo chcieć – trzeba też wylać siódme poty w pracy nad sobą, by osiągnąć zamierzony cel. I jak dla mnie, postać Taichiego jest dokładną reprezentacją tego morału. Mamy więc z jednej strony Aratę, który uosabia przeznaczenie, z drugiej strony zaś Taichiego, który uosabia opłaconą wyrzeczeniami drogę do zwycięstwa. Wspomniane zostało, że wybór Taichiego byłby w tym przypadku banałem. Mnie się wydaje, że właśnie na odwrót – gdyby Chihaya wybrała Aratę, wiecznie nieobecnego, tak bardzo odległego Aratę, z którym jednak wiąże ją nić przeznaczenia, to byłoby banalne i nieuzasadnione fabularnie. Gdyby zaś wybrała Taichiego, który od pierwszego momentu gra drugie skrzypce (pozornie), który jest underdogiem tej serii, to byłoby coś niebanalnego i naprawdę nietypowego :)

    Oczywiście, może być też tak, że słodka Chihaya nigdy nie ogarnie się romantycznie i do końca nadawania tego anime będzie żyła w rozkosznej nieświadomości i radosnym przekonaniu o tym, jakimi to fajnymi przyjaciółmi są dla niej Arata i Taichi :P Taki koniec też by mnie nie zaskoczył :>
  • Avatar
    A
    Lin 12.04.2013 11:18
    po trochu ze wszystkiego, czyli przepis na mieszankę doskonałą
    Komentarz do recenzji "Angel Beats!"
    Choć po Angel Beats sięgałam bez przekonania, obawiając się zbyt dużego miszmaszu gatunków/tematów/motywów, finalnie seria okazała się dla mnie ogromnie pozytywnym zaskoczeniem. W ciągu tych zaledwie 13 odcinków, dzieje się tutaj bardzo dużo, seria pełna jest zwrotów akcji – niekiedy naprawdę zaskakujących. Fabuła jest zaskakująco złożona, a mimo to nie sprawia wrażenia jakby pędziła do przodu, nie pozwalając widzom za sobą nadążyć – co dziwi tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia aż z kilkunastoma bohaterami. Nie każdy więc może dostaje swój wątek, tym bardziej pełny odcinek, każdy jednak otrzymuje swoje 5 minut – dokładnie tyle, ile potrzebne jest na nadanie choćby jednego rysu charakterystycznego dla danej osoby. Dzięki temu, seria pełna jest zróżnicowanych indywiduów, nie zaś jednokolorowej masy, zapełniającej tło za głównymi bohaterami. Jeśli zaś o nich chodzi – skonstruowani są rewelacyjnie.

    Otonashi wpisuje się w poczet najbardziej szlachetnych postaci anime, jakie poznałam. Bałam się nieco,  kliknij: ukryte  Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Przy całej idealnej otoczce empatii, rozsądku, współczucia, dobrotliwości i odwagi, Otonashi nie męczy swoją perfekcyjnością, nadal pozostaje przede wszystkim chłopakiem, którego się lubi.

    Yuri jawić się może z początku jako typ tsundere.  kliknij: ukryte 

    Angel Beats to prawdziwa karuzela, jeśli chodzi o mieszanie klimatów. Z reguły obawiam się takiego balansowania między komedią a dramatem, gdyż często wychodzi z tego po prostu nierówna konstrukcja, w której jedne odcinki są genialne, a inne kompletnie nieznośne. Tutaj tymczasem, choć zupełnie absurdalna komedia nieustannie styka się z dramatami najcięższego kalibru, równowaga zostaje zachowana, wszystko do siebie pasuje. Zdumiewało mnie to od początku do końca tej serii.

    Nietypowo zrealizowany jest również wątek romantyczny. Bardzo szybko i łatwo widz wpada w pułapkę największej oczywistości –  kliknij: ukryte 
    Oprawa audio­‑wizualna prezentuje się rewelacyjnie. Grafika jest dopracowana, estetyczna, zaś wykorzystana muzyka to przede wszystkim utwory formacji Girls Dead Monster. Warto zwrócić uwagę, że o ile często, gdy w anime pojawia się jakiś zespół muzyczny, tak naprawdę mamy okazję usłyszeć jedną, góra dwie jego piosenki (podawane jako największe hity i katowane do obrzydzenia), tak tutaj jest ich naprawdę sporo. Nie są to może utwory wybitne, ale bardzo przyjemnie wpadają w ucho i prezentują ciekawy przekrój nastrojowy – od szybkich i dynamicznych kawałków po spokojne i poruszające ballady.

    Bezsprzecznie warto obejrzeć :)
  • Avatar
    A
    Lin 2.04.2013 13:16
    siedlisko przeciętności
    Komentarz do recenzji "Ore no Kanojo to Osananajimi ga Shuraba Sugiru"
    Dziwna seria. Skończyła się tam, gdzie na dobrą sprawę powinna się dopiero rozkręcić. Z początku miałam naiwną nadzieję, że ten tytuł wyłamie się z utartych schematów –  kliknij: ukryte  i tu się seria urywa. Czy oni liczą na 2. sezon? Ogólnie OreShura to bardzo słaba historia, nudna, schematyczna, z kilkoma raptem zabawnymi momentami, ale patrząc na to, jakie tytuły dostają obecnie kontynuacje, może i coś takiego się załapie? Kto wie.

    Na plus trzeba policzyć to, że bohaterowie byli naprawdę dobrze zróżnicowani – każda z uczestniczek haremu Eity miała swój styl i swoją osobowość. Tylko ci główni bohaterowie średnio. Eita to kolejny samiec, wokół którego licznie gromadzą się fanki, chociaż tak naprawdę nie wiadomo, czemu to robią, bo chłopak jest nudny i trochę wyprany z charakteru. Masuzu z kolei – niby tajemnicza, niby na wpół­‑tragiczna, w rzeczywistości strasznie wyrachowana, za grosz niewzbudzająca sympatii.

    Grafika serii woła o pomstę do nieba. Już pomijam projekt postaci – osobiście nie jestem fanką takiego uproszczenia, ale to i tak nic w porównaniu z kolorystyką. Wyblakłe, jakby zabielone kolory, sprawiające, że wszystko zdawało się ze sobą zlewać. Potwornie męczące dla oczu. Cały czas miałam wrażenie, że coś mi się popsuło z kontrastem w monitorze. Pod tym względem koszmarek.

    Muzyka też raczej drażniąca, aniżeli przyjemnie wpadająca w ucho – opening widziałam/słyszałam tylko raz i było to na tyle traumatyczne, że przy kolejnych odcinkach szybko go przewijałam. Ending może odrobinę lepszy, ale i tak słabiutki. Muzyka w samych odcinkach bardzo zgrabnie zlewała się z rozmytą kolorystyką.

    Bardzo przeciętna seria – jako haremówka nie pokazuje nic nowego. A wykorzystanie motywu chuunibyou i sekretnego pamiętnika zdecydowanie lepiej wyszło w produkcji KyoAni z sezonu jesiennego. Może gdyby zaskoczyli na koniec, lepiej bym to oceniła, ale i tu polecieli schematem, także ogólnie wyszło słabo.
  • Avatar
    A
    Lin 28.03.2013 13:16
    źle. gorzej. najgorzej. Amnesia.
    Komentarz do recenzji "Amnesia"
    Amnesia to seria tak nieprawdopodobnie zła, że aż dobra :> Po 3. odcinku planowałam to rzucić w diabły, ale szybko zorientowałam się, że narasta we mnie ciekawość co do tego, jak bardzo można to jeszcze zepsuć? Ostateczny wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. W którymś momencie zaczęłam czerpać ogromne pokłady radości z totalnego niedorozwoju umysłowego bohaterki – tak głupiej, wypranej z charakteru, nieprzytomnej, nieogarniętej i bezwolnej istoty nie widziałam chyba jeszcze nigdy. Jej umiejętność popadania w tarapaty, połączona z permanentną nieumiejętnością wypowiadania się pełnym zdaniem, czyniły z niej antypostać idealną.

    Na początku sądziłam, że serię ciągnąć będą bishe. Szybko jednak i te złudzenia straciłam, jako że okazali się oni kompletnie drewnianymi postaciami z absolutnie żenującymi dramatami życiowymi (tutaj zdecydowanie palma pierwszeństwa trafia w ręce  kliknij: ukryte ) lub po prostu z pierwszymi objawami solidnych schorzeń psychicznych (sama nie wiem, czy w tej kategorii zwycięstwo przyznałabym  kliknij: ukryte ).

    Grafika, jak dla mnie straszna – już mniejsza o oczy, mogą się podobać lub nie. Ale płynność ruchów postaci żadna, tła nudne i obrzydliwie wręcz statyczne, szkaradne kostiumy, których bohaterowie nie zdejmują z siebie niezależnie od tego, co robią (spokojnie przecież można się w czymś takim położyć spać, a następnie wstać rano i pójść w tym do pracy lub na uniwerek), czy od tego, jakie panują wokół warunki atmosferyczne (wycieczka w gorący letni dzień w ciężkim długim płaszczu, czy ewidentnie przyrośniętych do dłoni rękawiczkach to przecież czysta przyjemność). Można by tak jeszcze parę rzeczy wymienić.

    Amnesię poleciłabym jedynie zdeklarowanym szydercom, którzy szukają czegoś, na czym mogliby ostrzyć sobie dowcip. Jeśli ktoś chciałby to obejrzeć na poważnie, absolutnie odradzam. Durna fabuła pełna nieprawdopodobnych nonsensów, jednowymiarowe postaci bez jakiejkolwiek głębi, główna bohaterka zdecydowanie wygrywająca konkurs na idiotkę roku, jeśli nie dziesięciolecia. Ta seria nie ma żadnych zalet, poza tą jedną, że można się przy niej serdecznie uśmiać.
  • Avatar
    A
    Lin 22.02.2013 14:33
    707 - kto raz wejdzie, nie wróci już taki sam :)
    Komentarz do recenzji "NANA"
    Nanę pochłonęłam, by nie powiedzieć – pożarłam – w 5 dni. Przypuszczam zresztą, że gdyby nie te wszystkie codzienne bzdury – jak konieczność chodzenia do pracy, spania, jedzenia etc. :P – rozprawiłabym się z tą serią w dobę, bo każdą przerwę między odcinkami musiałam sobie zarządzać niemal przemocą. Rzadko zdarza się tytuł aż tak wciągający i uzależniający!

    Na poziom Nany składa się sporo czynników – już choćby od takich detali, jak muzyka. Prawdziwa moc drzemie jednak w bohaterach – tak niesamowicie realnych, ze wszystkimi swoimi słabościami i wadami. W gruncie rzeczy jestem zaskoczona tym, że aż tak porwał mnie czar tych postaci, z tego prostego względu, że tak naprawdę z żadną z nich nie umiałam się identyfikować. Więcej, główne bohaterki wielokrotnie postępowały w sposób, którego nie akceptowałam ( kliknij: ukryte ), przez co traciły moją sympatię – ale nawet nie pochwalając ich decyzji, rozumiałam z czego one wynikają. A to dlatego, że charaktery obu postaci –  kliknij: ukryte  – zostały naprawdę rewelacyjnie sportretowane. Czy osobiście umiałabym się zaprzyjaźnić z powierzchowną i tak zmienną w uczuciach Hachi lub z zaborczą i dumną Naną? Raczej nie. Ale zupełnie nie przeszkadzało mi to w poznawaniu ich losów i w zachwycaniu się nimi jako postaciami świata przedstawionego. Inna sprawa, że te ich trudne charaktery i decyzje, z którymi widz chyba z założenia miał się często nie zgadzać, były czymś, co napędzało zaangażowanie – z wypiekami na twarzy obserwowałam kolejne wybory bohaterek, najczęściej błagając o to, by postąpiły dokładnie odwrotnie do tego, na co ostatecznie się decydowały ;)

    Doskonale nakreślone zostały też postaci drugoplanowe – Yasu, Nobu, Shin byli dla mnie kolejnymi perłami tej serii. Każdy złożony, w pewien sposób ułomny, ale w tej niedoskonałości również piękny. Wszyscy dojrzali ponad swój wiek.

    Jak większość chyba, tak i mnie rozczarowało nieco zakończenie – rozumiem, że stanowi ono zaproszenie do mangi, z której można się dowiedzieć o dalszych losach bohaterów,  kliknij: ukryte  ale to jest jednak trochę nie fair w stosunku do widza produkcji telewizyjnej. Mimo, że anime jest adaptacją mangi, to stanowi też byt niezależny, a jako takiemu należy mu się zakończenie. Rozumiem ideę zakończenia otwartego, pozwalającego na kontynuację, ale tutaj  kliknij: ukryte  Otwartość tego zakończenia poszła zdecydowanie za daleko…

    Mimo tego mankamentu, nie umiem odjąć choćby pół gwiazdki z pełnej puli oceny. Ta seria to arcydzieło w swoim gatunku. Realne problemy ( kliknij: ukryte ), realne decyzje – nawet te, a może zwłaszcza te, z którymi widz się nie zgadza – doskonale wyważona mieszanka komedii i dramatu, fascynujące relacje między bohaterami. I pomyśleć, że tak długo zwlekałam z seansem ;) Na pierwszy ogień poszło u mnie Paradise Kiss i chociaż było niezłe, to jakoś nie podbiło mojego serca – obawiałam się, że z Naną będzie podobnie. Nic bardziej mylnego.

    Niesamowita seria – zachwyca, daje do myślenia, miejscami też wywołuje mnóstwo smutku. Słowem, uderza w najróżniejsze struny i wywołuje masę, czasem skrajnych emocji. Do wielokrotnych seansów.
  • Avatar
    Lin 13.02.2013 20:32
    Re: cukier, lukier i ciasteczka
    Komentarz do recenzji "Tamako Market"
    O! Zdecydowanie to ;) Patrząc na ending, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jakimś cudem zabłąkała się tutaj Chitanda. Z rozpuszczonymi włosami wyglądają prawie identycznie.
  • Avatar
    A
    Lin 6.02.2013 10:01
    patrzymy na to samo, widzimy co innego ;)
    Komentarz do recenzji "Tonari no Kaibutsu-kun"
    Ciekawa rzecz – wszystkie cechy, które w opinii recenzentki działają na niekorzyść serii: rodzaj gagów, przebieg wątku romantycznego, a przede wszystkim nieprzewidywalny charakter Haru, są dokładnie tym, co dla mnie stanowiło jej największe atuty i sprawiało, że co tydzień z dziką niecierpliwością wypatrywałam kolejnego odcinka ;) Niezwykłe, jak różnie można odbierać dokładnie te same sytuacje.

    A sama recenzja – poza tym, że z lwią częścią jej postulatów kompletnie się nie zgadzam – ciekawa, niesamowicie szczegółowa i analityczna, bardzo dobrze przemyślana. Cieszę się jednak, że trafiłam na nią dopiero po obejrzeniu serii – jest na tyle przekonująca, że gdybym wcześniej Tonari no Kaibutsu­‑kun nie znała, skutecznie by mnie pewnie zniechęciła do seansu ;)
  • Avatar
    A
    Lin 23.01.2013 13:39
    przerost formy nad treścią
    Komentarz do recenzji "Hyouka"
    Bardzo chciałam NIE zgodzić się z opinią recenzenta. Pokładam w tej serii bardzo duże nadzieje, niestety o ile pierwsze odcinki pozwalały mi je podtrzymywać, o tyle te późniejsze, właściwie od 6. w górę coraz silniej utwierdzały mnie w przekonaniu, że recenzja Hyouki jest ze swoją bezwzględnością jak najbardziej adekwatna i zasłużona.

    Lubię produkcje KyoAni, a ich grafikę wręcz ubóstwiam – wypuszczają najładniejsze shoujo na rynku, to bez wątpienia. Ale Hyouka, jak dla mnie, poza grafiką, jakkolwiek olśniewającą, nie oferuje wiele więcej. Cześć „zagadek” była dla mnie mocno wydumana – nie tyle zastanawiało mnie ich rozwiązanie, ile tok myślowy, który nakłonił bohaterów, by daną sprawę uznać za wartą jakiegokolwiek dochodzenia. Nie jestem znawcą kryminałów, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że te podawane nam w Hyouce są jakoś bardzo uproszczone pod względem możliwych rozwiązań – niejako odgórnie przyjętym założeniem, na którym bazowała seria, było to, że nieważne, którą ścieżką interpretacji pójdzie Oreki, zawsze będzie miał rację. Trochę naiwne podejście.

    Bohaterowie to jeszcze inna sprawa, w moim odczuciu, jeszcze bardziej niż fabuła obnażająca słabość serii. Zgadzam się właściwie z każdym zarzutem recenzenta – nawet kilka własnych bym do tego dołożyła. Bohaterowie byli mało interesujący, czy może raczej wszelki ich potencjał został zmarnowany przez fatalną kreację świata przedstawionego i ich w nim roli – co gorsza w toku fabuły nie przeszli praktycznie żadnych przemian. Oreki może na koniec zaczął wykazywać trochę motywacji, ale wciąż szczątkowej i raczej okazjonalnej. Reszta jednak w żaden sposób się nie rozwijała. Wszystkie te dochodzenia wyszły na pierwszy plan i dla jakiegokolwiek character development zabrakło tu już jakby miejsca. Podobnie, jak nie poświęcono prawie żadnej uwagi relacjom między poszczególnymi postaciami – ich znajomość przez całą serię przedstawiała się tak samo, od pierwszego do niemal ostatniego (no, może przedostatniego) odcinka poziom ich zażyłości był niezmienny. Odnosiłam wręcz wrażenie, że poza zagadkami nic ich ze sobą nie łączyło. Rzadko zdarza mi się aż tak bardzo nie zaangażować w losy bohaterów.

    Określenie „animowana wydmuszka” wydaje się pasować do tej serii idealnie – na poziomie płaszczyzny wizualnej, dawno nie wiedziałam czegoś tak pięknego i dopracowanego. W środku jednak pustka – postaci, o których przez ponad 20 odcinków nie dowiadujemy się praktycznie niczego, ich wzajemne relacje, które kompletnie nie przekonują o wartości tych szkolnych przyjaźni, a wszystko to w sosie z na siłę udziwnianych i przekombinowanych pseudo­‑zagadek. Nieczęsto zdarza mi się na jakimś tytule aż tak mocno przejechać – w tym przypadku jest to o tyle boleśniejsze, że początkowo miałam masę optymizmu odnośnie tej serii i byłam wręcz na 100% pewna, że bardzo mocno przypadnie mi do gustu. Gdyby nie cudowna grafika i naiwna nadzieja na to, że a może akurat w kolejnym odcinku będzie jakiś przełom – porzuciłabym to pewnie jeszcze przed połową serii. Finalnie wytrwałam do końca – niestety do ostatniej minuty z poczuciem sporego zawodu.
  • Avatar
    A
    Lin 22.01.2013 10:23
    realizm niemagiczny, a jednak czarujący
    Komentarz do recenzji "Powrót do marzeń"
    Spokojna i nostalgiczna – taka właśnie jest fabuła tego filmu. Zamiast wartkiej akcji otrzymujemy tu rzadko spotykany poziom autentyzmu, tak na płaszczyźnie przedstawionych wydarzeń, jak i psychologii bohaterów. To realistyczna na wskroś opowieść o puszkiwaniu swojego miejsca w życiu – absolutnie nie przegadana i może to trochę nawet drażni, gdyż chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej, dowiedzieć na pewno.

    To „okruchy życia” w znaczeniu praktycznie dosłownym. Wspomnienia bohaterki, to właśnie takie okruchy, niewielkie, z pozoru nieistotne, na co dzień plątające się po niezmierzonych otchłaniach pamięci. Taeko nie jest obarczona żadnego rodzaju traumą, wydaje się wręcz osobą bardzo pogodną i beztroską –  kliknij: ukryte  Wszystkie jej wspomnienia, czy te wesołe, czy te smutne, są kolekcją drobiazgów, co świetnie pokazuje, że to nie tylko te przełomowe, wstrząsające całym światem wydarzenia kształtują człowieka – na sumę jego charakteru równie często składają się wszystkie zwyczajne dni, które przeżywa.

    Grafika jest przyjemna dla oka, choć osobiście nie lubię takiego projektu postaci. Ta „realistyczna” kreska sprawia, że wszyscy bohaterowie Studia Ghibli wyglądają dla mnie niemal identycznie. Ale to też nie powód do zaniżania oceny – taka to stylistyka i już. Za to nadrabia się tutaj muzyką – choć tak różnorodną kulturowo, to jednak każdorazowo świetnie podkreślającą klimat całej historii.

    To naprawdę ładny film – może nie arcydzieło. Ale coś bliskiego i prawdziwego. Chyba faktycznie najlepiej ma szansę trafić do osób w wieku zbliżonym do głównej bohaterki – kryzys ćwierćwiecza, realne zamknięcie okresu dzieciństwa, nieodwracalne wejście w dorosłość. Jest tutaj po trochu wszystkiego, ale nie w ujęciu tragedii, a właśnie spokojnej nostalgii.
  • Avatar
    A
    Lin 19.01.2013 20:33
    cukier, lukier i ciasteczka
    Komentarz do recenzji "Tamako Market"
    Póki co „Tamako Market” to seria pozbawiona choćby śladowych szczątków realnej fabuły. Osoby odpowiadające za tę produkcję nawet nie próbują udawać, że chodzi tutaj o coś więcej, niż o pokazanie kawaii dziewczynek i ich przesłodkiego światka. Zaskakująco jednak zupełnie mi to nie przeszkadza. Animacja jest cudownie apetyczna i dopracowana – i ponownie, nawet mnie szczególnie nie razi, że Tamako to skóra zdarta z Chitandy, dla przyzwoitości uczesana inaczej, żeby nie było, że robią jakiś auto­‑plagiat ;) Klimat tej opowieści jest czarujący, ptaszysko dodaje absurdalnego poczucia humoru, chłopak z sąsiedztwa, jak na chłopaka z sąsiedztwa przystało, wodzi maślanymi oczyma za Tamako, zaś sama bohaterka to uosobienie słodyczy, o dziwo jednak nieirytujące, przynajmniej na tę chwilę. Jeśli ktoś szuka czegoś choćby w ułamku oryginalnego, to chyba tutaj tego nie znajdzie, ale z drugiej strony poświęcić 20­‑parę minut tygodniowo na kompletnie bezmyślne chłonięcie uroków tego cukrowego świata, to znowu nie taka strata czasu ;)

    Obawiam się tylko, że KyoAni swoim zwyczajem, w którymś momencie wyciągnie z przeszłości tego czy innego bohatera jakiś gigantyczny dramat, który zrobi z tej historii następny przesadzony wyciskacz łez. Wolałabym, żeby zostało to w takim kształcie, jak obecnie – trochę postrzelonej i kompletnie niezobowiązującej komedyjki owiniętej szczelnie w watę cukrową.