Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Komentarze

Oczko

  • Avatar
    Oczko 23.06.2013 19:13
    Re: Zaproszenie w smugę blasku
    Komentarz do recenzji "Hotarubi no Mori e"
    To dla interpretatora najwyższa pochwała: usłyszeć, że jego wysiłki posłużyły stworzeniu przestrzeni, w której przedmiot interpretacji ma szansę być bardziej, mówić wyraźniej, lśnić intensywniej. Pięknie dziękuję :)
  • Avatar
    A
    Oczko 23.03.2013 11:26
    Chłopcy na skraju załamania nerwowego
    Komentarz do recenzji "Natsu e no Tobira"
    „To, czego szukała moja ciekawość, co było mi źródłem marzeń, rozkoszy i lęku, wielka tajemnica dojrzewania bynajmniej nie pasowała do tak chronionej szczęśliwości dziecięcego mojego spokoju. (…). Każdy człowiek przeżywa tę trudność. Dla przeciętnej natury jest to ów punkt życia (…), gdy próchnieć i stopniowo rozpadać się zaczyna świat dzieciństwa, gdy wszystko co ulubione chce nas opuścić, i nagle odczuwamy wokół siebie samotność oraz śmiertelny chłód.”
    H. Hesse, „Demian” , tł. M. Kurecka, Warszawa 2001, s. 54­‑55.

    Powyższy cytat stanowi fragment monologu wewnętrznego Emila Sinclaire’a, głównego bohatera i zarazem narratora powieści, która wywarła znaczący wpływ na artystyczny rozwój autorki „Natsu e no Tobira”. Nie mnie oceniać, jak wiele wizja „tajemnicy dojrzewania” wykreowana przez Keiko Takemiyę zawdzięcza Hessemu. To, co ocenić mogę, i robię to z dużą przyjemnością, to fakt, iż podążając tropem niemieckiego pisarza, oferuje ona w „Drzwiach do lata” zaskakująco wiarygodne studium nastoletniej alienacji i rozpadu. Bardzo udana ekranizacja dodatkowo pogłębia i intensyfikuje wymowę mangowego pierwowzoru.

    Wbrew tytułowi wywołującemu raczej pozytywne skojarzenia z inicjacją, szczytem i pełnią, w filmie z obsesyjnym uporem powraca motyw wyobcowania, zniszczenia i straty. Rzeczywistość skorup – rzeczy nieodwracalnie strzaskanych, rozbitych, uszkodzonych – pojawia się już w prologu, a następnie jeszcze mocniej wybrzmiewa w należącej do zawiązania akcji scenie bójki w kawiarni. Rywalizujący o względy pięknej Ledanii starsi uczniowie miejscowej szkoły w porywie zazdrości ochoczo druzgoczą restauracyjne sprzęty i dopiero interwencja lidera młodych racjonalistów przywołuje ich do porządku. Postać Mariona sumującego wartość potłuczonego szkła, zepsutych krzeseł, poplamionych ubrań – w celu pociągnięcia chuliganów do odpowiedzialności – antycypuje nieuchronność znacznie groźniejszych rozliczeń i bilansów. Tych, którym dosłownie za chwilę zostanie poddany sam pewny siebie, arogancki rachmistrz. Za wszystkie ekscesy histerycznie rozpętanej, nieobytej młodości trzeba bowiem gorzko płacić. Co więcej, niektóre szkody sytuują się poza możliwością jakiejkolwiek rekompensaty.

    „Natsu e no Tobira” bardzo mocno akcentuje tezę, iż proces indywiduacji nie może się obyć bez atakującego bezlitośnie i znienacka poczucia wykluczenia oraz nieadekwatności. Śledząc kolejne etapy dezintegracji grupy przyjaciół skupionych wokół Mariona, obserwujemy, jak każdy z nich przeistacza się w odrębną cyfrę w egzystencjalnym rachunku. Przejście od stanu lojalnego, ufnego współbycia do stanu dotkliwiej osobności zapowiada – znów już na początku filmu – fabularnie mało istotna, ale za to bogata w symboliczne sensy scena rozgrywająca się w opustoszałym internacie. Chodzi o niespodziewaną konfrontację Jacquesa z profesorem podczas „wietrzenia” uczniowskich kwater. Szukając swoich kolegów, piegowaty wyrostek dziarsko maszeruje wzdłuż korytarza i otwiera na oścież ciężkie podwoje prowadzące do małych, chłopięcych światów, tylko po to, by spotkać się z gwałtownym sprzeciwem nauczyciela, który dosłownie przed chwilą skrupulatnie je pozamykał. W ten sposób – w obrazie zatrzaśniętych na głucho drzwi, za którymi stopniowo gęstniej zaduch młodzieńczych niepokojów – zostaje wytyczona linia demarkacyjna pomiędzy dzieciństwem a „pączkującą” dorosłością. Ów konflikt otwartego/zamkniętego, przynależności/oddzielenia, jawności/tajemnicy będzie od tego momentu napędzał akcję nie mniej skutecznie niż gorąca para lokomotywę w jednym z bardziej ekscytujących zwrotów całej historii.

    Charyzmatyczny Marion, prostoduszny Jacques, nieco snobistyczny Lind i neurotyczny Claude – choćby we wspomnianej scenie kawiarnianej – jeszcze tworzą zwarty krąg przyjaciół, jeszcze wspierają się nawzajem w swoich uczniowskich wybrykach, jeszcze łączą ich żarliwe dyskusje i odwieczne utyskiwania na nauczycieli, jeszcze zwierzają się sobie ze swoich uczuć i planów, ale już, gdzieś tam, wewnątrz, to, co „wspólne”, zaczyna się po cichutku, podstępnie pruć. W odurzanych hormonami ciałach rodzą się kłopotliwe tęsknoty i obrazoburcze pragnienia, wątpliwości i zamęty. Utajone pod powierzchnią chłopięcej beztroski i buty buzują „niewypowiadalne” porywy – straszne, dziwne, kompromitujące, nie do wyjawienia. Takie, których nie dzieli się z nikim. Takie, z którymi każdy musi (albo wydaje mu się, że musi) zmagać się za wspomnianymi zamkniętymi drzwiami. Młodzi entuzjaści racjonalizmu okazują się pełni nieracjonalnych sekretów, zaś sekrety te – wstydliwie hodowane w ciemności, ukrywane nawet przed samym sobą – z czasem nabierają trującej mocy.

    Bohaterowie Keiko Takemiyi – zwłaszcza Marion i Claude – zdają się doświadczać tych samych katuszy, które były udziałem narratora „Demiana”. Z łatwością można by włożyć w ich usta jedną z jego skarg: „z zastygającym sercem patrzeć musiałem, jak ten mój świat, dobre, szczęśliwe moje życie stawały się przeszłością, odrywały się ode mnie, odczuwać musiałem, jak oto nowymi, chwytliwymi korzeniami zakotwiczony i zamocowany zostaję tam, na zewnątrz, w ciemnym, obcym świecie”. (s.23). Pozornie jeszcze w raju, jeszcze zanurzeni w błogiej wspólnocie, chłopcy w „Natsue e no Tobira” z trwogą odkrywają, że bezpieczne, uporządkowane uniwersum zostaje gdzieś za nimi. Że właśnie zostali skazani na wygnanie. Nie poznają siebie. Nienawidzą siebie. Gubią się wśród własnych uczuć i przekonań. Zaczynają kłamać. Knuć. Kryć się. Robić dobrą minę do złej gry. Podtrzymywać fałszywe fasady. Chować – jak u Hessego – „ataki rozżalenia i rozpaczy” za „na wskroś męską pogardą dla świata” (s. 77).

    Tylko o tyle relacje pomiędzy chłopcami wydają mi się w dyskutowanym filmie równie ważne, jeśli nie ważniejsze, od relacji z kobietami, że one właśnie stanowią miernik mozolnego „wyodrębniania się”, usamodzielniania poszczególnych postaci. Na terenie związków męsko­‑męskich (szeroko rozumianych) sprawy przybierają też najbardziej dramatyczny obrót, pokazując kruchość młodych dusz w starciu z ciśnieniem pierwszych dorosłych pasji. Tu najmocniej wybrzmiewa temat definitywności niektórych uszkodzeń – wszak błędów wynikających z niedoświadczenia nie obejmuje żadna taryfa ulgowa. Czy to roztrzaskane w drobny mak kieliszki, czy złamane serca, czy  kliknij: ukryte – wszystkie szkody podlegają temu samemu prawu nieodwracalności.

    Zwróciło moją uwagę, jak trafnie „Drzwi do lata” portretują sam mechanizm powstawania adolescencyjnej „wsobności”. Została ona ukazana nie tylko jako skutek dochodzącej do głosu seksualności, ale – w co najmniej równym stopniu – jako konsekwencja świeżo rozbudzonej samoświadomości. Owa (przez większość czasu niewygodna, wręcz bolesna) nastoletnia świadomość siebie – z jednej strony nadmiernie wybujała, z drugiej wzruszająco wątła, chwiejna, nieustannie kwestionująca własne przejawianie się – jest wymownie sugerowana przez szereg typowo filmowych środków wyrazu. Sposób montażu, kadrowanie, operowanie zbliżeniami – wszystko ma podkreślać powolny, acz konsekwentny zwrot protagonistów ku wzburzonym przestworom młodzieńczego wnętrza. Niczym niepokojący leitmotiv funkcjonuje w „Natsu e no Tobira” widok samotnych postaci kryjących się w ciemnych kątach, za koronkowymi firankami, w cieniu starych drzew, bram i filarów. Tytuł obfituje w długie, statyczne ujęcia sylwetek niejako skazanych na próżnię wyludnionych pomieszczeń lub przestrzeni. Na równi z histerycznymi wybuchami namiętnie celebruje się tu momenty wymownego milczenia, zawisłe w powietrzu gesty, odwrócone spojrzenia. W ramach kreowania klimatu dusznego niedopowiedzenia widz raz po raz konfrontowany jest z przepastną, pełną napięcia ciszą wielkich, rozgwieżdżonych oczu.

    Owa spójność znaczenia i obrazu stanowi niekwestionowaną zaletę „Natsu e no Tobira”: na każdym etapie fabuły „dosłowność” wydarzeń wspierana jest szeregiem wizualnych symboli. Odwołując się kilkakrotnie do bardziej istotnych elementów owej subnarracji symbolicznej, bynajmniej nie wyczerpałam tematu, ponieważ cała produkcja wręcz została przesycona tego typu zabiegami. Do bardziej efektownych scen emanujących ukrytym, alegorycznym sensem należy wybuch Claude’a zakończony zrzuceniem na podłogę szachownicy zapełnionej pionkami. Bezładna sterta czarnych i białych szachowych figur – pozostałość ulubionej rozrywki racjonalistycznego klubu Mariona – stanowi niezwykle wymowny obraz kompletnego pomieszania wartości, dotkliwego wewnętrznego chaosu doświadczanego przez dorastających bohaterów. Zastanawiam się też nad motywem nagości, tak mocno akcentowanej w przypadku Mariona, wręcz przeciwstawianej pełnemu kobiecemu „rynsztunkowi” Sary. Abstrahując od zdecydowanie perwersyjnego podkreślania dysproporcji pomiędzy wybujałą kobiecością kurtyzany a kruchością i bezbronnością jej nieletniego kochanka, nagość chłopca zdaje się korespondować z jego naiwnością. Zmartwienia i obawy nastolatka są dla Sary oczywiste, on sam jest „przezroczysty”, pozwala się czytać jak otwarta książka. Co więcej, zarówno on, jak i  kliknij: ukryte  sami chcą być tak „czytani”. Tyleż wzruszająca, co beznadziejna tęsknota protagonistów za „otwartymi drzwiami”, za utraconą dziecięcą prostotą, uładzeniem, prostolinijnością manifestuje się w ich brawurowym dążeniu do odrzucenia skrytości, kłamstwa, obłudy. Marion otwarcie deklaruje miłość do Sary, paradując w negliżu po rezydencji swojej wybranki.  kliknij: ukryte  Nawet pojedynek Linda i Jacquesa gdzieś tam pozwala się interpretować jako zachowanie dążące do pierwotnej, rajskiej „czarno­‑białości”. Nacisk na młodzieńczą szczerość intencji wyjaśnia, dlaczego – skażone podejrzanymi kompromisami, wygodnickim konformizmem – postępowanie Sary i Hrabiego wydaje się chłopcom nie do pojęcia, nie do zaakceptowania.

    Na koniec jeszcze słowo na temat wspomnianej w recenzji stylowości oprawy wizualno­‑muzycznej. Uwielbiam ten rodzaj wytwornej, ostentacyjnej egzaltacji, jaki reprezentuje „Natsu e no Tobira”. Ową staroświecką manierę, która sprawia, iż młodociani bohaterowie – otoczeni nimbem wdzięku permanentnego – nawet powaleni brutalnym ciosem, upadają na rzeźbione krzesła w malowniczych pozach pełnych niewysłowionej, nonszalanckiej kokieterii. Dziś to jest już nie do podrobienia. Chyba że w wersji camp. O ile nie przepadam (jak na razie) za mangami Keiko Takemiyi, o tyle musze przyznać, że w rękach umiejętnych adaptatorów historie przez nią opowiedziane ujawniają naprawdę interesujący potencjał.
    Cytaty z „Demiana” H. Hessego pochodzą z tł. M. Kureckiej, Warszawa 2001.

  • Avatar
    Oczko 7.02.2013 01:16
    Re: Wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie ;D
    Komentarz do recenzji "Hotarubi no Mori e"
    Dziękuję :) Wezmę to z pewnością pod rozwagę!
  • Avatar
    Oczko 6.02.2013 22:18
    Wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie ;D
    Komentarz do recenzji "Hotarubi no Mori e"
    Jestem wszystkim bardzo wdzięczna za wsparcie i zachętę. Zastosowałam się do rady Slovy, przeskanowałam tekst pod kątem ewentualnej publikacji i stwierdzam, nie bez pewnego żalu, że w swej aktualnej postaci niespecjalnie podpada on pod kategorię recenzji. To raczej esej krytyczno­‑interpretacyjny. Odpowiedź na śliczne zaproszenie Enevi do „niewymuszonej refleksji” nad sensami HnMe, która to refleksja szybko przerodziła się w naprawdę zażarte zmaganie z ich niepokorną migotliwością. Ponieważ bardzo długo pracowałam nad efektem końcowym, niemal w nieskończoność negocjując z sobą samą wiarygodność różnych odczytań, pracowicie „godząc” i wiążąc różne wewnętrznie sprzeczne symboliczne wątki – nie czuję się w tym momencie na siłach, by cokolwiek z tekstu wyrzucić. A bez usuwania odwołań do poszczególnych scen czy obrazów, na których zresztą opiera się większość mojego rozbuchanego ;P wywodu, zwyczajnie za wiele w nim spojlerów. Sama gustuję w analitycznych recenzjach i dysponuję daleko idącą tolerancją na odwoływanie się do konkretnych elementów fabuły, jeśli dobrze służy ono objaśnieniu charakteru recenzowanego tytułu. Nie wydaje mi się jednak, by było to podejście powszechne tanuki­‑społeczności. Wprawdzie w moim komentarzu nie walę po głowie „planem wydarzeń”, ale jednak wyobrażam sobie, że z łatwością mógłby on sprowokować rozgoryczony odzew typu „wielkie dzięki, to teraz już nie muszę oglądać filmu!”.
    Porównywanie natury komentarza i recenzji stanowi bardzo ciekawą kwestię. Recenzja jest formą zdecydowanie bardziej „szlachetną”, gotową i uznaną. Posiada większy prestiż (niekiedy przeradzający się – czego faktycznie nie sposób nie dostrzec – w traktowanie jej jak prawdy objawionej), za który jednak płaci koniecznością respektowania różnych ograniczeń. Przede wszystkim w zakresie treści. Będąc z definicji opinią mającą służyć potencjalnym widzom jako zachęta do pierwszego seansu (tudzież przestroga przed nim), nie może zdradzać zbyt wiele. Ma obowiązek być jak „Maja ubrana” Goi. Dopiero komentator – że tak to frywolnie ujmę – dysponuje prawem, by Maję rozbierać (i ukryć skutki swej perwersyjnej działalności za pomocą odpowiednich narzędzi edytora tekstu :P)
    Przyznaję się bez bicia, że już kilkakrotnie obiecywałam sobie napisanie alternatywnej recenzji, ale podczas grzecznego „opiniowania” pokusa „interpretowania” (i dzielenia się owocami owych interpretacji) okazywała się zbyt silna. Ostatecznie powstawały teksty w sposób oczywisty przeznaczone do czytania nie tyle przed seansem, co po seansie (tudzież przed seansem ponownym). Nawet w tym momencie przymierzam się do analizy kilku tytułów i już się miotam, już się waham wewnętrznie rozdarta pomiędzy rzeczonymi teksto­‑strategiami. Domyślam się, że w zdradliwym pociągu do rozważań z gatunku „co poeta miał na myśli” manifestuje się moje zboczenie zawodowe (strzeż się Aotoge, Siostro Polonistko ;P). Dopóki Redakcja TANUKI nie przewidzi na stronie tytułu (poza recenzjami główną i alternatywną) miejsca na esej krytyczno­‑interpretacyjny, pewnie jeszcze nie raz wybiorę (albo tekst wybierze za mnie – bo chyba czuję to w ten właśnie sposób) – bardziej pojemną i mniej opresyjną – formę komentarza.

  • Avatar
    A
    Oczko 6.02.2013 12:07
    Zaproszenie w smugę blasku
    Komentarz do recenzji "Hotarubi no Mori e"
    Nie dajcie się zwieść niewinnej, niewyszukanej formie tej animacji. Głęboko wierzę, że HnMe to arystokratka incognito. Przybyszka z krainy, w której księżniczki okrywają swój splendor oślimi skórkami, z brzydkich kaczątek wyrastają łabędzie, zaś książęta jeno dla niepoznaki przywdziewają sympatyczne ropusze kształty. Potraktujcie ją z odpowiednią dozą uwagi i czułości, a kto wie, w co się przekształci na waszych oczach. Ja osobiście odkryłam opowieść do zamieszkania. Do smakowania. Historię utkaną z blasku. Z wdzięku i łaski. Wręcz hierofaniczną. Wstrząsającą w swej prostocie i oczywistości. Aż boję się o niej pisać. Nie chcę, by mój dotyk okazał się dla niej zgubny. Ostrożnie, pieszczotliwie muskam to tu, to tam. I jestem coraz bardziej oszołomiona. Sens mi umyka, pulsuje, migocze. Odwzajemnia się pieszczotą. Gdzie nie dotknę, eksploduje lśnieniem.

    HIEROFANIE BLISKOŚCI

    HnM jawi mi się przede wszystkim jako przypowieść o fenomenie spotkania. Podejmując temat najbardziej podstawowego i niezbędnego z ludzkich doświadczeń, nie tylko realizuje go bez wtórności czy sentymentalizmu, ale potrafi prawdziwie zafascynować grą parabolicznych sensów. Najbardziej znamienny spośród nich zawiera się według mnie we wskazaniu na misteryjny wymiar dobrowolnego wkraczania w cudzą obecność.

    Gdybym miała próbować wyjaśnić, skąd HnMe, pozornie tak nieskomplikowane, czerpie wiarygodność i siłę oddziaływania, postawiłabym na obrazowanie – gęste od uniwersalnych symboli oraz archetypicznych gestów. Ich obecność nobliwie prześwieca przez shoujo­‑sztafaż, przydając tytułowi głębi, powagi i wieloznaczności, ale ani go nie przytłacza, ani nie czyni niezrozumiałym. Jak w przypadku baśni magicznej czy mitu, symbolizmu HnMe nie trzeba pracowicie „dekodować”, rozszyfrowywać. Historia ludzkiej dziewczyny i tajemniczego młodzieńca w masce należy do kategorii narracji, których – zamiast je „rozumieć”- po prostu się zaznaje.

    MISTERIUM TREMENDUM ET FASCINOSUM

    Już samo zawiązanie akcji, zbłądzenie Hotaru w las cudów i potworów (kto ma na tyle mądrości, by odróżnić jedne od drugich?), sygnalizuje folklorystyczne zakorzenienie tytułu i sytuuje go wewnątrz pewnego konkretnego obszaru mityczno­‑baśniowej tradycji. Zagajnik na odludziu, przed którym przestrzegają legendy, brama torii opleciona szimenawą i wiodące w leśne ostępy, spękane od starości kamienne stopnie, nawet srebrnowłosy chłopiec, którego nie można dotknąć, gdyż bezpośredni kontakt z człowiekiem spowoduje jego unicestwienie – wszystko to razem wzięte reprezentuje przestrzeń wyraźnie wydzieloną z codzienności, świętą i zakazaną, obłożoną tabu. Bo tabu – rozumiane jako nieprzekraczalna granica, śmiertelny nakaz, fundamentalna cena porządku i bezpieczeństwa – stanowi jądro tej historii. HnMe jest według mnie przypowieścią o tabu bliskości. Jego naruszenie sprowadza zawsze rozkosz i chaos, olśnienie i utratę.

    Osobiście widzę w HnMe tytuł z tej samej półki, co baśń o Pięknej i Bestii czy mit o Amorze i Psyche. Oczywiście nie w tym rzecz, aby scena z  kliknij: ukryte  wszystkim zaraz kojarzyła się z perypetiami greckiej księżniczki i feralną lampą oliwną. Chodzi mi o bardziej uniwersalne analogie. Ze swoim ambiwalentnym traktowaniem spotkania historia autorstwa Yuki Midorikawy idealnie wpisuje się w bogatą rodzinę fabuł, które w swej najgłębszej istocie opowiadają o trudnym, „potwornym” obliczu przywiązania. O lęku, który trzeba przełamać, zanim będzie można cieszyć się miłosną komunią, o realnej groźbie wynikającej ze zjednoczenia. Są to opowieści z jednej strony portretujące zachłanne pragnienie intymności, z drugiej zaś opisujące zagrożenia z nią związane. Ich fundament stanowi konflikt dążenia i unikania. Jest w nich zawsze jakaś bestia do pokochania, jakiś ropuch do pocałowania, jakiś książę ukrywający się pod osłoną ciemności, jakaś śmiertelniczka umierająca, bo chciała zobaczyć swego zaświatowego kochanka w całym jego boskim majestacie. Zawsze występuje w nich jakiś rezerwuar grozy, wskutek której miłosne przyciąganie miesza się ze strachem i śmiercią. Tego „drugiego”, do którego chcemy się zbliżyć, którego niespodziewanie zaczynamy kochać, definiują one jako misterium. Nie tylko misterium fascinosum, ale też misterium tremendum.

    W HnMe od pierwszych minut filmu obecność drugiej osoby prezentowana jest jako fenomen o niepokojąco dwuznacznym statusie: coś życiodajnego i zagrażającego jednocześnie. Dla zrozpaczonej, zagubionej w lesie Hotaru pojawienie się Gina stanowi oczywiste remedium na pobłądzenie, strach i samotność. Nieważne, że chłopiec ukrywa twarz za dziwną, lisią maską – sam jego głos, sama jego asysta wyrywają z ust zapłakanej bohaterki okrzyk radości i pewność ratunku. „Drugi” jest dla Hotaru schronieniem, uspokojeniem, azylem pośród obcości, dlatego powierza mu się ona z absolutną ufnością. Poprzez żywiołowy entuzjazm przylepnej dziewuszki zostaje jednak uwydatniona – na zasadzie kontrastu – powściągliwość tajemniczego rezydenta górskiej polany. Gin, który cały jest dystansem i ostrożnością, dziwi się otwartości Hotaru, zdumiewa go jej niefrasobliwość i brak lęku. Nie bez powodu. Kontakt rozumiany jako bezpośrednia, cielesna bliskość – oznacza dla jego delikatnego, eterycznego jestestwa zgubę. Boi się ich tak bardzo, że na początku –broniąc swojej osobności – nie waha się być brutalny. Jeszcze nie youkai, już nie człowiek.

    PARANORMAL ROMANCE?

    Właściwie, gdyby się uprzeć, można by z racji na „zaświatowy” status ontyczny Gina zaklasyfikować HnMe jako paranormal romance. Odkąd jednak formuła przeżyła swój spektakularny zmierzch, byłoby to równoznaczne z krzywdzącą, artystyczną degradacją tytułu. Zaświatowość Gina (może lepiej byłoby napisać „poza­‑światowość”) nie jest wszak jedynie pustą, plastikową dekoracją. Symbolizuje – w węższym sensie -emocjonalną kruchość i wycofanie tych,  kliknij: ukryte – zgodnie z eksternalizacyjną poetyką baśni – współtworzy obraz ludzkiej psyche, która z jakichś przyczyn „uwięzła” w postrzeganiu innych oraz zależności od nich jako źródła utajonej groźby (Gin nie tylko boi się Hotaru, ale też boi się „w jej imieniu” – nie może uwierzyć, że ona nie lęka się jego). W szerszym sensie nadnaturalna delikatność  kliknij: ukryte akcentuje bezbronność i podatność na cierpienie jako uniwersalny rys każdej osoby wchodzącej w głęboką relację zaufania, zawierzenia i miłości.

    W głębi międzyosobowych zbliżeń zawsze czai się subtelna groźba. Żadne tandetnie „sparklające” wampiry czy inne metamorfujące wilkołaki nie skontaktowały mnie tak skutecznie z „gotycką” stroną budowania więzi, jak głęboko niesamowita scena,  kliknij: ukryte  Nie trzeba mi więcej, zwłaszcza w połączeniu z  kliknij: ukryte  by uzmysłowić sobie, że wkroczyć w cudzą obecność (i otworzyć przed kimś własną) znaczy wydać się na pastwę. Czarów. Blasków. Więzów. Odmiany. Obcości. Grozy. Straty. Śmierci. Bliskość jest bowiem krainą paradoksu.

    Sprawia, że znikamy. Przestajemy się rozpoznawać. Nie ma nas już takich, jakimi byliśmy wcześniej. Zyskujemy w niej zupełnie nowe, tajemnicze oblicze, jak Hotaru, lub po prostu odzyskujemy oblicze prawdziwe, sprzed masek, jak Gin. Jest to cud, który wyklucza małoduszną ostrożność. Nie dozna go nikt, kto skąpi siebie. Kto jest powściągliwy. W miłość, w dotyk trzeba wkroczyć z desperacką hojnością. Ufnie. Jak dziecko. Nie będąc pewnym niczego. Będąc gotowym na wszystko. Na rozkosz i rozpacz. Pełnię i pustkę. Apoteozę i anihilację. Tylko wtedy jesteśmy się w stanie wyzwolić od nużącego pół­‑bycia. Przeżyć festiwal cudów. Zalśnić. Bo bliskość, jakkolwiek by nie była ryzykowna, konstytuuje nasze istnienie. Konstytuuje człowieczeństwo. Bez bliskości, bez dotyku – znikamy.  kliknij: ukryte  Srebrniejemy, milkniemy, wypełniamy się tęsknotą – cierpliwie znoszoną, choć nie do zniesienia. Zaczynamy się ukrywać – za maskami, w magicznych, oddalonych od świata twierdzach­‑samotniach. Za zasłoną zaklęć, które chroniąc, jednocześnie pętają. Sprowadzają cierpienie będące ceną spokojnego, „kontrolowalnego” odizolowania. Owo niezwykle sugestywne przekazane cierpienie Gina dostarcza najmocniejszego argumentu, by – w sensie całościowym – odczytywać HnMe jako wzruszającą, lecz bynajmniej nie naiwną, afirmację bliskości.

    BETWIXT AND BETWEEN

    Napisałam na początku, że w baśniowym świecie HnMe niesłychanie trudno odróżnić cuda od potworów. Groźby od obietnic. Ścieżki prowadzące do domu od jałowych, bezpiecznych bezdroży. Pobłądzenie od odnalezienia. Że jest to świat rządzony paradoksem. Z jednej strony poznaczony granicami i zakazami, z drugiej strony niezmiennie (choć bez trwałego skutku) dążący do „zmieszania” odrębnych rzeczywistości, do połączenia tego, co rozpaczliwie samotne, „różne”, osobne. Fabuła i obrazowanie użyte w HnMe zdradza wyraźną fascynację Yuki Midorikawy kategorią liminalności, czy raczej procesualności, wiecznej niekompletności. Migotliwe betwixt and between w rękach mangaczki i jej adaptatorów staje się naprawdę sugestywnym narzędziem definiowania bliskości. Jej fenomen zdaje się zawierać właśnie w ulotnym, dręczącym „pomiędzy”. „Pomiędzy” ma potencjał być zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem.

    Klimat hipnotycznego, ambiwalentnego zawieszenie genialnie ewokuje scena z Hotaru myślącą o Ginie podczas jednego z gorących, letnich popołudni. Dziewczyna leży wówczas na drewnianej podłodze domu wujka, na wprost wyjścia do ogrodu. Przez środek jej sylwetki przebiega wstęga światła sączącego się z niedosuniętych drzwi. Pozostającą w cieniu twarz przykrywa ona trzymanym w dłoni wachlarzem. Relacja twarzy i maski, relacja zasłaniania i odsłaniania, wydaje mi się kluczowa dla wymowy HnMe. Wymyka się ona przy tym (jak zresztą cała reszta) prostym, oczywistym interpretacjom. Najłatwiej byłoby stwierdzić, że historia Gina i Hotaru opowiada wyłącznie o odrzucaniu masek, o wysupływaniu spod zasłon i okryć bezbronnych, ale nareszcie gotowych do intymności jestestw. Kodowaniu maski tylko i wyłącznie jako symbolu negatywnego zamknięcia i odseparowania przeczy jednak wspomniana już tajemnicza scena, w której  kliknij: ukryte  Wraz z wszystkimi innymi symbolami  kliknij: ukryte  może sugerować jednoczesną nieodzowność i niekompletność jakiejkolwiek ludzkiej intymności. Konieczność i niemożność całkowitego międzyosobowego poznania. Niezbywalność „obcego” w bliskim. Z kolei w obrębie wątku pokazującego, jak Hotaru uczy się respektować delikatność granic Gina, jak stopniowo dostraja się do jego ontologicznej kruchości, scena z  kliknij: ukryte  funkcjonuje jako znak czułej zgody na ową nieoswajalną obcość. Więcej nawet: ukazuje celebrowanie przynależnej drugiemu tajemnicy jako postawę, w której dojrzała miłość najpełniej się wyraża.

    MASKA ZDEMASKOWANA?

    Oglądana z tej perspektywy (jak widać, można rzeczone perspektywy mnożyć niemal w nieskończoność) maska, a co za tym idzie tajemnica, z ochronnego przymusu i metafizycznej konieczności nieoczekiwanie przekształca się w wartość. Oznacza już nie tremendum, ale fascinosum – coś co zdumiewa, przyciąga, intryguje. Aż po oczarowanie.  kliknij: ukryte Czy pozbywanie się jej jest w takim razie bezwzględnie dobrym pomysłem? Warto tu jeszcze raz powrócić do sceny z małą Hotaru, która  kliknij: ukryte  W zbliżaniu się do drugiej osoby od początku kiełkuje ziarno oddalenia. „Jeśli zbyt natrętnie będziesz mnie szukać, utracisz mnie” – mówił Amor do Psyche, uczciwie informując księżniczkę o ryzyku związanym z przekroczeniem tabu bliskości.

    Tak dochodzimy do jeszcze jednego ze sposobów odczytania olśniewającego, migotliwego i słodko­‑gorzkiego finału HnMe.  kliknij: ukryte  pogrążając nas w rozdzierającej nostalgii.

  • Avatar
    Oczko 16.12.2012 17:08
    O rudym rozpasaniu,"Terra e" i nowym wrażliwym łotrze do kolekcji
    Komentarz do recenzji "Saiunkoku Monogatari"
    Nie przepraszaj, proszę. Doskonale rozumiem, że istnieją tytuły, które wraz z zakończeniem seansu wywołują dojmującą potrzebę „wypisania” z siebie nawału emocji i wrażeń. Efektem identycznego odruchu jest powyższy komentarz. Kiedy wątek Saku zgruchotał mi serce, musiałam się jakoś ratować… ;) Miło wiedzieć, że istnieją osoby, które postać charyzmatycznego socjopaty poruszyła równie mocno jak mnie. Bo choć fangirlowanie w pojedynkę jest sympatyczne, to jednak nie umywa się do fangirlowania w gromadzie. To samo dotyczy zachwytów nad możliwościami głosowymi Takehito Koyasu. Cudownie jest go oglądać (a raczej słuchać) w rolach, w których ma szansę w pełni wykorzystać swój talent. Pośród jego licznych wcieleń Sakujun i Touga z „Uteny” wciąż pozostają moimi ulubionymi. Nie ma siły. Takehito Koyasu zawsze będzie dla mnie specem od rozkosznie dwuznacznych kreacji pod tytułem „słowicze wdzięki w mężczyzny głosie, a w sercu rude… pardon!… lisie zamiary.” ;3

    W tym miejscu wypada mi podziękować za zachętę do obejrzenia „Terra e”. Rzecz od dawna czekała na swoją kolejkę, ale jakoś zawsze trafiał się jakiś inny, pilniejszy tytuł. Twój „Saku­‑seiyu­‑argument” przeważył szalę wcześniejszych wahań. Choć seria jako całość zostawiła mnie z dość mieszanymi uczuciami (aktualnie czytam mangę, żeby uporządkować wrażenia i zweryfikować wstępne osądy), to zdecydowanie nie żałuję seansu. Właśnie z racji na wątek Keitha Anyana. Tak jak przewidziałaś, jego postać z miejsca mnie zaintrygowała, potem wręcz usidliła osobowością naznaczoną nieustannym wewnętrznym konfliktem, a na końcu – tradycyjnie  kliknij: ukryte  wycisnęła ze mnie kałużę łez. Z radością zaliczę chmurnookiego dowódcę do mojej lubej kolekcji wrażliwych łotrów, tak charakterystycznych dla emploi Takehito Koyasu ;)

    Co do porównania Keitha i Sakujuna. Znakomity temat dla dociekań! Anyan pod wieloma względami faktycznie przypomina Saku – i to nie tylko swoją fabularną pozycją wyalienowanego antagonisty. Najważniejszy wydaje się fakt, że jako fundament ich charakterów wybrano tę samą jakość – fascynującą grę sprzeczności. Dochodzą do tego bardziej szczegółowe paralele: obaj panowie są naznaczeni tragiczną interpersonalną nieporadnością, obaj też przechodzą w tym obszarze wewnętrzną transformację, przy czym stopniowe pękanie fasady ich emocjonalnej samowystarczalności, pozornie nienaruszalnej, stanowi każdorazowo jeden z centralnych wątków opowieści. Wymienione analogie stają się jeszcze bardziej interesujące na tle różnic. Keith całe życie jedzie na „hamulcu”, podczas gdy dla Saku takie pojęcie w ogóle nie istnieje. Podobnie jak cecha, którą trzeba by chyba nazwać moralnym wglądem. Sakujunowi do samego końca obce pozostają wyrzuty sumienia. Zdaje się on zresztą naturalnie pozbawiony tego kłopotliwego organu. Z kolei Anyana przeczucie etycznej nieadekwatności nie opuszcza nigdy.  kliknij: ukryte 
    Ale dość już tego bezwstydnego romantyzowania wizerunku obu drani ;P

    Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do kwestii koloru włosów Sakujuna. Będę się upierać, że nasz socjopatyczny rudzielec jest rudzielcem, zaś kaskada czerwonych loków stanowi ważny element jego wizerunku zepsutego hedonisty i uwodziciela. Włosy wszak stanowią dość uniwersalny kulturowo symbol seksualności. Krótko ścięte, gładko uczesane, w przypadku kobiet ukryte pod żoninym czepkiem lub mniszym welonem, sygnalizują poskromienie cielesności. Długie i bujne oznaczają sensualność rozbudzoną. Zwłaszcza rude bywają znakiem groźnego rozpasania. Utraty kontroli. Poddania się namiętności. Brzmi znajomo? Nie bez kozery Sakujun, sam niespecjalnie kłopoczący się kontrolowaniem osobistych żądz, niezliczoną ilość razy  kliknij: ukryte  Czyż można się dziwić, że po „Saiunkoku” i „Utenie” pozostał mi trwały sentyment do rudych męskich pukli? Pewnie dlatego obok Keitha Anyana na wielki plus „Terra e” zaliczam genialną muzykę oraz – bonusowo – obłędną, ognistą grzywę Tony’ego ;3

    Na koniec jeszcze kilka słów w kwestii „Saiunkoku” i otaczających Shuurei bizonów. Seiran w roli chłopaka zdecydowanie byłby DO rzeczy! Zauważmy, że – wyjąwszy Sakujuna – to on posiada najwięcej smakowitej wewnętrznej ambiwalencji. Jest rycerzem, a i owszem, ale nie „bez skazy”. Potrafi być… hmm.. obiecująco niebezpieczny :3 Niestety, ów intrygujący „grożny” składnik jego osobowości jest w serii regularnie bilansowany cechą lojalności doskonałej – zwłaszcza wobec Shuurei i wobec cesarza. O ile niezmiennie rozczulało mnie przywiązanie Seirana do brata, i oczywiście rozumiałam, że odkąd  kliknij: ukryte  Pewną pociechę przyniosła mi seria druga. Seiran nadal – jako przerażający sługa z demonicznym błyskiem w oku – strzeże tam swojej księżniczki, dodatkowo jednak…  kliknij: ukryte  warte były sięgnięcia po kontynuację serii. Ale to trzeba zobaczyć na własne oczy, więc już milczę jak grób….
  • Avatar
    Oczko 2.08.2012 17:21
    Contentedly corrupted…
    Komentarz do recenzji "Służąca Przewodnicząca"
    Skorzystałam z rekomendacji, zastosowałam się skrupulatnie do “okulistycznych” dyrektyw Szanownej Przedmówczyni (szczególnie wymagał tego początek, ale potem poszło już gładko) i rzeczywiście czuję się bezwstydnie usatysfakcjonowana. A także rozkosznie wyzbyta jakichkolwiek głębszych refleksji. Kto by pomyślał, że obcowanie z produkcją tak jawnie niewyszukaną, może dostarczyć człowiekowi tak wiele przyjemności. Dodatkowo wcale nie mam poczucia winy! Przeciwnie! Uważam, że każdy (a raczej każda) zasługuje od czasu do czasu na porządną, nierozcieńczoną intelektualnymi aspiracjami, dawkę Usui’a. Po prostu jesteśmy tego warte :P Oto jak daleko sięgnęła moja shoujo­‑demoralizacja!

    Na marginesie: By oddać KwMs sprawiedliwość, należy podkreślić, że seria ani przez chwilę nie udaje tego, czym nie jest, zaś z tego, co obiecuje – czyli dostarczenie niezobowiązującej rozrywki w klimacie kompensacyjno­‑romantyczno­‑humorystycznym – wywiązuje się moim zdaniem w miarę skrupulatnie. Nie jest odkrywcza i ambitna, ale nie jest też prostacka czy nudna. Nie prowadzi gier z konwencją gatunkową, nie poraża trafnością obserwacji o charakterze obyczajowym, nie rzuca na kolana grafiką, za to przez większą część czasu antenowego skutecznie wprowadza w świetny nastrój. Główni bohaterowie dają się lubić (zblazowany, obdarzony darem ciętej riposty Usui nawet bardzo – kfik!), zaś humor przez większość czasu śmieszy tam, gdzie ma śmieszyć, a nie tam, gdzie śmiechu warta okazuje się nieudolność scenarzystów (dla porównania: tony komizmu nieintencjonalnego występują w „Hanasakeru Seishounen”, gdzie regularnie chichotałam na momentach będących w zamierzeniu twórców szczytem „dramatu”). Oczywiście trzeba pamiętać, że żywiołem całego tytułu jest daleko idąca (jeszcze dalej niż zwykle) umowność. Jeśli nie mamy zamiaru dokonywać tzw. „zawieszenia niewiary”, obserwując niezliczone talenty oraz kolejne perfekcyjne akcje ratunkowe Usuia, który jest wcieleniem męskich cnót… oraz strategicznie dobranych wad (poddanych zatrważającej dozie hiperbolizacji), lepiej omijamy KwMs szerokim łukiem. Zgoda na antyrealistyczną konwencję jest warunkiem absolutnie koniecznym do tego, by cieszyć się seansem. Każdy, kto domagałby się od KwMs choćby okruszka prawdopodobieństwa (np. psychologicznego) odejdzie od tej krynicy shoujo­‑fanserwisu mocno rozczarowany. Należy to koniecznie wziąć pod rozwagę, zasiadając przed ekranem. Co do zarzutu „sztampowości” zaś…, hmm…, dopóki jest to sztampowość trzymająca pewien poziom – nazwijmy go poziomem „zerowym” lub też poziomem (realistycznych) „oczekiwań odbiorcy” – ja tam nie mam nic przeciwko. Jeśli najdzie mnie ochota na komediowe shoujo z „poziomu iluminacji”, zafunduję sobie po prostu powtórkę z „Hostów”.


  • Avatar
    Oczko 30.07.2012 20:00
    sprawa dywagacji o adaptacji
    Komentarz do recenzji "Sakamichi no Apollon"
    Widzę, że kwestia zasadności porównań SnA z mangowym pierwowzorem budzi wiele emocji. Generalnie uważam, że anime oparte na mandze/powieści/grze itd. powinno bronić się samo jako całkowicie niezależny byt artystyczny i jako takie należy je oceniać. Udatność adaptacyjna może jedynie podnieść jego wartość w oczach odbiorców, gdy do satysfakcji z oglądania dochodzi świadomość, że twórcy w pełni i z szacunkiem wykorzystali lub może nawet twórczo pomnożyli potencjał tytułu ekranizowanego (przykład: w moim odczuciu kongenialna adaptacja „Oniisama e”). Co innego jednak, jeśli owemu potencjałowi w sposób widoczny nie podołali – a myślę, że o takim przypadku tutaj dyskutujemy. Wtedy należy im to wytknąć. Fakt, iż Recenzentka zamiast lakonicznie „odnieść” się do mangi, dokonała rzeczowego porównania obu utworów, świadczy tylko o jej rzetelności. Przyjętą przez Enevi strategię opiniowania dodatkowo uzasadnia fakt, że większość „obiektywnych” usterek animowanego SnA wynika właśnie z nie do końca szczęśliwych zabiegów na mangowym pierwowzorze. Wyliczając porażki i sukcesy adaptacyjne, wylicza ona automatycznie zalety i niedostatki serii jako takiej – a dokładnie tego chyba oczekujemy od recenzji, prawda?

    recenzja osoby, która mangi nie czytała też by się przydała, bo byłaby innym spojrzeniem na całość


    Szczęśliwym zbiegiem okoliczności przynajmniej częściowo podpadam pod kategorię widza „nieskażonego” lekturą mangi, ponieważ przeczytałam ją dopiero po zakończeniu seansu. I naprawdę niepotrzebna mi była znajomość oryginału, by dostrzec, że – mimo całego tego jazzu ;) – coś tu nie gra. Fabuła albo ziała irytującymi dziurami, albo kłuła w oczy rozwiązaniami pt. „jak Filip z konopi”, co w sposób oczywisty zaburzało przyjemność odbioru.


    o ile Watanabe świetnie radził sobie w seriach o budowie epizodycznej, o tyle w SnA ten styl narracji już się zupełnie nie sprawdzał.


    Zgadzam się, że po części chodzi nie tyle o „wierność” przekładu, co o „styl”. Poniekąd SnA jest „wierną” ekranizacją mangi. Za wyjątkiem epizodu 12., który – jak słusznie zaznaczono w recenzji – pełen jest drastycznych skrótów fabularnych oraz przeinaczeń mających te odstępstwa maskować, reszta dość ściśle trzyma się oryginalnego układu wydarzeń. Esencja historii – na nieszczęście adaptatorów – lokuje się jednak zupełnie gdzie indziej. Będę się upierać, że urok opowieści o dzieciakach z Kiusiu leży w jej specyficznie „introwertycznym”, kontemplacyjnym charakterze. Cała przyczynowo­‑skutkowa, czysto faktograficzna maszyneria fabularna – przynajmniej w mandze – zostaje z założenia podporządkowana wiwisekcji emocjonalnej oraz nienatarczywej egzystencjalnej zadumie. Sukcesywne opuszczanie w wersji animowanej pozornie (!!!) nieznaczących gestów, słów, spojrzeń, skrawków wewnętrznego monologu przy zachowaniu „głównej” linii narracyjnej ma fatalne skutki, bo pozbawia całość psychologicznej i dramaturgicznej płynności. Czyni ją chropowatą, nazbyt histeryczną (co widać zwłaszcza w zachowaniach postaci). Co więcej, mocno tłumi nostalgiczno­‑kontemplacyjny czar oryginału. Większość elementów teoretycznie w anime jest, gdzie być powinna, ale momentami obijają się one o siebie nieprzyjemnie i fałszywie przy tym grzechoczą – jak porcelanowe filiżanki włożone do pudła bez żadnego mięciutkiego „fillera”.

    Oczywiście krzywdzące byłoby opatrzenie animowanej wersji SnA mianem „katastrofy” (co najwyżej „pięknej katastrofy”), ale już „urocze niepowodzenie” dobrze określa efekt pracy adaptatorów. Ostatecznie, mimo licznych defektów, rzeczona produkcja ciągle jest w stanie zaangażować, rozczulić, rozśmieszyć. Uskrzydlić. Chwycić widza za serce na tyle, by – tak było ze mną – zadał sobie trud sięgnięcia po materiał bazowy. Lub na tyle, by podjął polemikę z zaniżonymi lub nieadekwatnymi – w jego odczuciu – ocenami innych ^^
  • Avatar
    Oczko 23.01.2012 12:07
    Między Brazylią a Indiami, czyli shoujo-bąbelki w stylu internacjonalnym ;P
    Komentarz do recenzji "Hanasakeru Seishounen"
    Utrafiłeś w sedno z tą telenowelą brazylijską. Toż HS na milę zalatuje „Zakazaną miłością”, „Palomą”, „Zbuntowanym aniołem” i inną „Luz Mariją”. Tasiemcowatość, upodobanie do taniego dramatyzmu oraz charakterystyczny zestaw wątków i tematów nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Wyższe sfery, rodzinne skandale, korporacyjno­‑koronacyjne spiski, matrymonialne afery dziedziczek i dziedziców astronomicznych fortun oraz odbywane prywatnymi odrzutowcami podróże na trasie Nowy Jork – Paryż – Hong­‑Kong wzbudziły we mnie jeszcze jedno skojarzenie. Gdybym się nie obawiała, że ujawnię tym mój zaawansowany wiek ;P, to koniecznie dodałabym do listy gatunkowych kuzynów oraz kuzynek HS amerykańską operę mydlaną (może stąd te shoujo­‑bąbelki, zwłaszcza nad Eugenem w kąpieli :), a konkretniej: starą dobrą „Dynastię”. Szczególnie wątek uczucia pomiędzy egzotycznym księciem a córką hamerykańskiego przemysłowego potentata rzucił mi się w oczy jako element upodabniający obie produkcje. Ów „dynastyczny” fabularny zakrętas mocno wrył mi się przed laty w pamięć, ponieważ rzeczonego księcia zagrał… były Robin Hood. Ciekawe, czy ktoś jeszcze poza mną (leciwą sherwoodmaniaczką) pamięta, że to dla „Dynastii”, dla roli mołdawskiego następcy tronu zakochanego w Amandzie Carrington, Michael Praed porzucił tytułową kreację w „Robinie z Sherwood”, absolutnie kanonicznej filmowej wersji przygód angielskiego banity…
    Wracając zaś do bohaterów HS. Dobrze chociaż, że towarzystwo nie tańczy i nie śpiewa, bo trzeba by jeszcze poszukiwać duchowego pokrewieństwa z produkcjami spod znaku Bollywood. Ilość przedramatyzowanych, teatralnych gestów, natężenie rodzinnych tragedii oraz momentami boleśnie jaskrawa kolorystyka całkiem by do indyjskich standardów pasowały. Ne? :P
  • Avatar
    A
    Oczko 31.12.2011 20:46
    Z archiwum Shibuya Psychic Research
    Komentarz do recenzji "Ghost Hunt"
    Są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
    Wiedział o tym mistrz Szekspir, wiedział wieszcz narodowy ceniący wiarę i czucie ponad szkiełko i oko, wiedział Fox Mulder niezmordowanie uganiający się za zielonymi ludzikami. Bez wątpienia wie to również Kazuya Shibuya, w kręgach bardziej wtajemniczonych znany jako Naru. Jakżeby mogło być inaczej, skoro samym swoim wyrafinowanym chłodem, skrytością oraz opanowaniem w obliczu nadnaturalnych zagrożeń Naru może iść w zawody z paranormalnymi zjawiskami, które tropi? Nie wspominając o jego mrocznej urodzie (i kto teraz wyegzorcyzmuje z mojej głowy to jego ponure liczko łagodniejące  kliknij: ukryte  w nieoczekiwanym uśmiechu, hę?) oraz dziwnej tendencji do wypełniania snów zadziornych licealistek. Dzięki Naru i jego brygadzie ryzykownego spirytualistycznego ratunku wgląd w mroczne i niezbadane aspekty rzeczywistości zyskuje także oglądający. Co więcej, o ich istnieniu przekonuje się na własnej – pokrytej potężną gęsią skórką i wstrząsanej lubymi dreszczami grozy – skórze.
    Są na tym świecie rzeczy, którym nie sposób się oprzeć.
    Z pewnością należą do nich produkcje takie jak GH, czyli animowane ghost stories o smakowicie egzotycznym, wschodnim klimacie, potrafiące z wdziękiem przeplatać grozę elementami dramatu, romansu i komedii. Owa wyważona gatunkowa różnorodność nie wyczerpuje przy tym zalet „GH”. Równie istotni są pierwszoplanowi bohaterowie (myślący, czujący, obdarzeni poczuciem humoru – Yasuhara to mój faworyt – i dobrze narysowani) oraz bohaterki (dysponujące nie tylko czułym serduszkiem i wielkimi, wiecznie wilgotnymi oczętami, ale także własną wolą i mózgiem skłonnym do niezależnego osądu). Chociaż ani oni sami, ani ich wzajemne relacje nie porażają głębią psychologiczną, nie sposób się do uroczej (i w męskiej części – bardzo urodziwej) bandy nie przywiązać.
    Podsumowując: Człowiek (rodzaju żeńskiego, wzorowo reprezentujący target – mocno wrażliwy zarówno na horrorowe strachy, jak i bizonowe uroki) natrafia na takie GH i… ogląda jak opętany! :P W środku poszczególnych historii wataha wściekłych yurei nie odciągnęłaby mnie od ekranu.
    STRASZNIE PRZYJEMNA seria!!! Aż żal było kończyć.
  • Avatar
    Oczko 31.12.2011 20:34
    Cud, miód i herbatka
    Komentarz do recenzji "Pandora Hearts"
    Popieram szanownych Przedmówców całym sercem! Anime to zaledwie przystawka przed głównym daniem, którym wciąż i zdecydowanie pozostaje manga! Historia, postacie i relacje między nimi, gotycki klimat – wszystko to nabiera głębi dopiero w wersji rysunkowej. Osobiście jestem niezwykle rada z faktu, że doskonałe dzieło Jun Mochizuki zostało zekranizowane. Choć (wbrew pozorom, a raczej wbrew kolorom) efekt wypada w porównaniu z mangą blado, to istnieją niezaprzeczalne zalety całego przedsięwzięcia. Gdyby nie anime, nie byłoby genialnego soundtracku Yuki Kajiury i nie byłoby też głosu Brake’a wraz z jego urokliwym „ciumkaniem” (w moim wymiarze obowiązuje zasada: jest Break, jest zabawa ;P). Należy się owymi animcowymi „bonusami” zachwycić, nacieszyć… a potem sięgnąć po mangę. Amen!
    PS. Polecam Ci czytanie przy dźwiękach soundtracku – cudownie tworzy nastrój! Jedyną wadą mangi pozostaje brak zakończenia – tytuł ciągle uzupełniany jest o nowe rozdziały, a co najmniej miesięczne przerwy pomiędzy nimi psują trochę przyjemność odbioru. Być może jednak jest to tylko moje, subiektywne odczucie – może ktoś z lepszą pamięcią nie będzie miał trudności z nadążaniem za super zawikłaną intrygą pomimo przerw w obcowaniu z tekstem. Aha, jeszcze jedno. Naprawdę warto przypomnieć sobie przed lekturą „Alicję w Krainie Czarów”. Najlepiej w oryginale i z grafikami Johna Tenniela. Po takim przygotowaniu przyjemność z czytania (i odnajdywania odwołań, aluzji, cytatów) wzrasta przynajmniej dwukrotnie. Po prostu cud, miód i … herbatka. Szalona herbatka, rzecz jasna ;P
  • Avatar
    Oczko 20.11.2011 12:52
    uwaga! wywód aksjologicznie niezborny ;)
    Komentarz do recenzji "Juuni Kokki"
    Powiem tak: YK jest specyficzne. Pisząc, że jego główną zaletą jest subkreacyjny rozmach i egzotyczny, wschodni klimat, dokładnie to miałam na myśli (nie fabułę i w większości – nie postacie). Podobnie z epicką rozlewnością. Któż mógłby zapomnieć Homerowy opis tarczy Achillesa? W YK funkcję równie ewidentnych retardacji pełnią wykłady na temat struktury świata przedstawionego, stąd akcja płynie baaaaardzo niespiesznie. I z pewnością nie jest to akcja na miarę takiego „Seirei no Moribito”. Jeśli zatem mierzysz jakość serii po tym, czy wywołuje ona odruch niekontrolowanego wchłaniania, czy nie – odradzam. Zachowując cały szacunek dla tego tytułu, muszę przyznać, że może ze dwa razy zdarzyło mi się obejrzeć więcej niż jeden odcinek na raz. Mogę Cię jednak całkowicie uspokoić w kwestii nastolatek ratujących zaginione światy. Sporo tu emo­‑pannic (i jeden bardzo irytujący emo­‑kawaler), ale generalnie żadna z nich nie żywi ambicji odwracania tragicznych losów skazanego na tragiczną zagładę wszechświata. Większość durnych i chmurnych młodocianych jednostek wychodzi nawet na ludzi, który to proces pokazany jest szczegółowo i dość przekonująco. Mimo tych pochwał muszę stwierdzić – na minus – że postacie dosyć długo pracowały na moją sympatię, tudzież w ogóle jakiś żywszy emocjonalny oddźwięk. Z wyjątkiem „mrocznego” chłopca, Kouyi, oraz kirinów. Rzeczone stwory (zwłaszcza Taiki i Keiki) z miejsca ujęły mnie za serce, czym zresztą mocno zapracowały na taką a nie inną ostateczną ocenę. Szkoda, że historie Taiho Tai i Kouyi (czyli te, które mogę polecić z czystym sercem) tworzą dopiero drugi (odc. 15­‑21) oraz czwarty (odc. 41­‑45 – moje naj naj) arc całej dwunastokrólestwowej „animepopei”. Początek jest najsłabszy – wcale się nie dziwię, że odpadłaś. Dopiero im dalej, tym lepiej.
    Gadam, gadam i czuję, że niewiele z tego wynika – to znaczy w kwestii Twojego pytania, co się tam w środku YK ostatecznie „wykraja” :) I czy jest to warte wysiłku przedzierania się przez nudnawe intro? Hmm… Ja nakładów czasu i skupienia nie żałowałam. Nawet zerkam łakomie w stronę powieści (zwłaszcza że brak w niej postaci Sugimoto i Asano, które przez większość seansu działały mi na nerwy i moim zdaniem mocno obniżyły wartość początku). Ale jeśli dotrzesz do wątku kirina z Tai i Ci się nie spodoba, to chyba możesz odpuścić resztę.
  • Avatar
    A
    Oczko 19.11.2011 20:05
    Fantazaja, fantazja, bo fantazja jest od tego….
    Komentarz do recenzji "Paradise Kiss The Movie"
    Ot, czym jest ten film. Niepozbawioną wdzięku fantazją na temat  kliknij: ukryte  zakończenia doskonałej, acz mocno gorzkiej w wymowie mangi Ai Yazawy. To po prostu alternatywna wersja historii George’a i Yukari –  kliknij: ukryte  zapewne… upragniona przez wielu. Ale od początku.
    Mangę Ai Yazawy kocham miłością niezmienną i namiętną – bardziej niż tatę, bardziej niż mamę, bardziej niż NANĘ ;) Dlatego wieść o aktorskiej wersji przyjęłam z wielkim podekscytowaniem. Czekałam też z niecierpliwością na efekt końcowy adaptatorskich poczynań, zwłaszcza że zwiastuny wyglądały bardzo obiecująco. Ekranizację, którą mi zaserwowano, oceniam jako… przyzwoitą. Z pewnością nie wybitną, ale też niepozbawioną uroku i lekkości – jak na „motyli” motyw przystało. Z jednej strony mnóstwo tu usterek, karkołomnych przekłamań, niedoskonałości, z drugiej całkiem sporo rzeczy do pochwalenia. Dałam się uwieść zwłaszcza pieczołowitości, z jaką odtworzono realia wnętrz i kostiumów. Efekt glamour gwarantowany! Stopień wizualnej satysfakcji w trakcie seansu filmowego był w moim odczuciu proporcjonalny do tego uzyskiwanego z obcowania z przepięknie narysowaną mangą. A to już coś! Szkoda, że z równym szacunkiem nie potraktowano fabuły. To, co dostajemy, to zaledwie wycinek parakissowych perypetii – poszatkowany, zmiksowany na nowo i mocno polukrowany. Na szczęście istnieją historie o takim wewnętrznym bogactwie, że nawet ich lichutki kawałeczek jest w stanie sprawić widzowi przyjemność. „Oryginalny” PK z pewnością do nich należy, a zatem i film, choć ułomny (taki kadłubek ;), nie jest całkowicie stracony. W wersji aktorskiej zabrakło mnóstwa rzeczy: przede wszystkim  kliknij: ukryte , wyeksponowania symboliki błękitnych róż, należytego rozwinięcia wątku Yukari­‑Galatei, ale, o dziwo!, nie wyłam z frustracji przed ekranem. Kilkakrotnie nawet autentycznie się wzruszyłam, co oznacza, ze nie pogrzebano z kretesem przesłania pierwowzoru. Na przykład twórcy wyraźnie postarali się, żeby mocno i dobitnie wybrzmiał tak ważny dla PKu temat bezkompromisowego poszukiwania i realizacji siebie. Najbardziej zadziwił (i ucieszył) mnie jednak George. Myślałam, że co jak co, ale tej postaci nie da się przenieść na duży ekran. Że jakiekolwiek próby „udosłownienia” szarowłosego i szarookiego geniusza muszą zakończyć się spektakularną katastrofą (zwłaszcza biorąc pod uwagę „japońską” manierę aktorską). Myliłam się!!! Jak dla mnie Mukai Osamu może sobie nie mieć czupryny w gołębich barwach, bo i bez tego udaje mu się – na tyle, na ile pozwala mu scenariusz – oddać całą paradoksalność charakteru parakisowego protagonisty. Jego George jest taki jaki powinien być, czyli jednocześnie chłodny i czuły, delikatny i arogancki, rozmarzony i praktyczny. Acha, byłabym zapomniała – jest też oczywiście nieprzeciętnie urodziwy. Jednym słowem: Omedeto!
    Komu polecić? Przede wszystkim tym, którzy nie mogli przeboleć  kliknij: ukryte  zakończenia pierwowzoru. Ja osobiście uważam je za jedyne sensowne, ale ostatecznie nie mam nic naprzeciwko  kliknij: ukryte  kliknij: ukryte 
  • Avatar
    A
    Oczko 19.11.2011 19:39
    Atrakcje subkreacji
    Komentarz do recenzji "Juuni Kokki"
    Angielski arystokrata, Lord Dunsany, jeden z protoplastów literackiej konwencji fantasy, napisał we wstępie do „The Book of Wonder”: Chodźcie ze mną, panie i panowie, którzy w jakikolwiek sposób jesteście znużeni Londynem: chodźcie ze mną: oraz ci, których w ogóle męczą znane nam światy: tu bowiem mamy światy nowe.
    Myślę, że wszyscy ci, którzy chętnie odpowiedzieliby na apel dziadka współczesnej fantastyki spod znaku magii i miecza, powinni wciągnąć „YK” na listę swoich must­‑see­‑series. To właśnie niepowszednie bogactwo świata przedstawionego jest bowiem znakiem rozpoznawczym historii Dwunastu Królestw. Amatorzy wtórnie stworzonych, egzotycznych uniwersów będą na bank ukontentowani. Ja w każdym razie byłam. Na tyle, by z łatwością wybaczyć potok trudnych nazw, zamotaną intrygę polityczną, całkowity brak romansu (toż to wprost niegodziwe machać człowiekowi przed nosem takim Shoryu i nie zrobić z niego właściwego, tj. matrymonialnego ;P, użytku) oraz nieobecność „wysokiego współczynnika przygodowości” (element podobno charakterystyczny dla fantasy i często – jako schlebiający „plebejskim” gustom – traktowany przez krytyków jak kamień obrazy). Paradoksalnie, nie uważam za wadę „niedokończonej” fabuły serii. W moim odczuciu owo otwarcie idealnie zgrywa się z jej charakterem, potęgując jeszcze odczucie kreacyjnego rozmachu. YK przypomina misterny narracyjny gobelin – śledzenie wielobarwnego, wyrafinowanego splotu zastępuje satysfakcję z ogarnięcia całego wzoru. To tak trochę (z naciskiem na trochę ;) jak u mistrza Tolkiena – czytając „Władcę Pierścieni”, natykając się na różne imiona, historie z przeszłości, wzmianki o osobach i miejscach, zyskujemy przeświadczenie, ze ogarniamy jedynie skraweczek wielkiego, obcego, fascynującego kosmosu (Nawet mój ukochany „Silmarillion” nie domyka jeszcze wszystkich wątków). Skutkuje to efektem specyficznej „głębi”, trójwymiarowości. Miłym poczuciem, że tam, gdzieś w dali ciągle i niezmiennie pozostaje coś jeszcze. Inną cechą, która zbliża YK do fantasy tolkienowskiej jest osadzenie w micie (chińskim dla odmiany) rozumianym jako historia naznaczona sacrum. Brak tu może wysokoheroicznych motywów z rodzaju ratowania świata przed upadkiem (i dobrze, bo koncept od czasów Profesora trochę się „wytarł”), ale pojawia się od czasu do czasu to samo odczucie nieuchwytnej powagi, przejmującego majestatu pokazanych stworzeń i wydarzeń. Dla mnie taką właśnie sakralną aurę mają miłosierne kiriny, które uznaję za niezwykle ważny składnik atrakcyjności serii. Zwłaszcza urzekł mnie Taiki. Jego historia, była jedną z dwóch, które mnie naprawdę poruszyły (a wzruszeniu w czasie oglądania YK nie ulegałam często – może właśnie dlatego, że wiele tu postaci, które irytują, wiele takich, które imponują, a niewiele tych, które z miejsca budzą żywą sympatię). Scenę  kliknij: ukryte uznaję za jeden z bardziej efektownych momentów całej serii – wbiła mnie po prostu w fotel.
    Podsumowując: za imponującą epicką rozlewność, za powiew egzotyki w najlepszym guście, za czarnego kirina (i za białego też, zwłaszcza za jego rozbrajające wzdychanie w wykonaniu jak zawsze niezawodnego Takehito Koyasu :), za przesłanie afirmujące aktywne i odpowiedzialne kształtowanie swojego losu zamiast narzekania, użalania się nad sobą i obwiniania innych, oraz za podobieństwo starochińskiego sztafażu do „Saiunkoku Monogatari”, czyli tytułu, od którego wszystko się dla mnie zaczęło – naprawdę mocne 8.
  • Avatar
    Oczko 15.08.2011 10:10
    Re: Narzekacze są wszędzie...
    Komentarz do recenzji "RahXephon"
    Muszę przyznać, że nie mam zbyt wiele serii z mechami na koncie, żadna więc ze mnie znawczyni. Co więcej, po ostatnich ekranowych doświadczeniach („Full Metal Panic” z Tessą­‑san, tonami fanserwisu oraz pamiętną tytanową płytką) zaczynam podejrzewać, że – pewnie z racji płci – nie za bardzo mieszczę się w grupie docelowej dyskutowanej konwencji. Z tego jednak, co widziałam i co mi się podobało, rzeczywiście NGE plasuje się najwyżej. Uważam ten tytuł za ważny, nowatorski, intelektualnie inspirujący oraz przejmujący pod względem emocjonalnym. I wyjątkowo trudny do kwalifikacji „cyferkowej”, ponieważ cechy naprawdę wybitne łączy z bardzo irytującymi wadami. Ocena 8/10 to swego rodzaju średnia, w nikłym stopniu oddająca mój – mimo wszystko pełen rewerencji – stosunek do dzieła Hideakiego Anno.
    8­‑esmkę ma też u mnie „Hoshi no Koe” Makoto Shinkaia, ale to kolejny (po NGE) przykład produkcji rozmyślnie przekraczającej granice zakreślone konwencją, traktującej narrację o wielkich robotach bardziej jako pretekst niż jako cel sam w sobie. Rzecz wyłamująca się z obszaru kina gatunków w stronę kina autorskiego.
    Innych „czystych” mecha­‑story ocenionych wyżej niż RX na mojej liście nie stwierdzam („Vision of Escaflowne”, które – mimo licznych niedociągnięć zrobiło na mnie sympatyczne wrażenie – to bardziej fantasy niż mecha, więc chyba nie podpada pod Twoje pytanie) :)

  • Avatar
    Oczko 13.08.2011 12:32
    Re: Narzekacze są wszędzie...
    Komentarz do recenzji "RahXephon"
    Hmm… jakoś tak się czuję, jakby ktoś mi tutaj rzucał rękawicę :P, nie wypada więc nie podjąć polemiki. Choć mam nadzieję, że ostatecznie obędzie się bez wyzwań na ubitą ziemię.
    Ponieważ dyskutowanie o konkretnych gustach to nadzwyczaj śliska sprawa, podyskutujmy o warunkach „opiniowania”. Po pierwsze, nie uważam, żeby stawianie oglądanym tytułom wysokich wymagań było rzeczą godną nagany, Możesz to nazywać odbiorczym idealizmem, donkiszoterią lub określić innym graalopodobnym porównaniem, ja jednak stoję na stanowisku, że oczekiwanie produktu najwyższej jakości stanowi z jednej strony mój konsumencki przywilej, z drugiej zaś wyraz swoistego szacunku wobec twórców – po prostu zakładam, że jak się za coś biorą, to potrafią to zrobić względnie dobrze. Zdaję sobie sprawę, że w dobie szalejącej komercji i wyrobnictwa jest to podejście nieco staroświeckie, żeby nie powiedzieć naiwne, ale póki kompletnie nie zgorzknieję przytłoczona kolejnymi rozczarowaniami, zamierzam je utrzymać.
    Oczywiście nawet idealizm musi mieć w sobie szczyptę racjonalizmu, dlatego zawsze staram się oceniać serię zgodnie z jej usytuowaniem gatunkowym i założeniami, czyli: od komedii wymagam by była śmieszna, od horroru żeby był straszny, a od dramatu, żeby mnie poruszył. To chyba rozsądna strategia, nie uważasz? Nie jestem masochistką i nie będę doszukiwać się głębi egzystencjalnej w zwykłej haremówce, jeśli jednak widzę, że sami twórcy wyraźnie aspirują do, jak to ująłeś, „wiekopomności” i „wysublimowania” (w przypadku RX ilość przywołanych kulturowych kontekstów dowodzi, że poprzeczkę ustawiono wysoko i widz ma prawo oczekiwać czegoś więcej niż przeciętnej mecho­‑nawalanki), to moim świętym prawem jest rozliczyć ich z wykonania zadania. Zwykle staram się to robić rzeczowo i sprawiedliwie, nie tylko wymieniając wady, ale też punktując zalety (ciągle stoję na stanowisku, że RX to przykład swoistej poezji obrazu).
    Tu dochodzimy do niezmiennie drażliwej kwestii, co kto uznaje za wadę. Temat rzeka, więc nie będę się zagłębiać, pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z Twoją argumentacją dotyczącą oceny wiarygodności postaci. Nie uważam, żeby do zrozumienia uczucia alienacji i zdrady konieczne było  kliknij: ukryte  lub  kliknij: ukryte  do zrozumienia, jak bolesnym procesem jest definiowanie własnej tożsamości. Na szczęście istoty ludzkie – czy to osadzone w narracjach o charakterze realistycznym czy w najbardziej odjechanych fikcjach fantastycznych – na pewnym bardzo podstawowym poziomie przejawiają mniej więcej ten sam moduł odczuwania i postępowania, co pozwala na weryfikację ich charakterologicznej spójności. Oczywiście matryca, którą się do tej weryfikacji posłużymy jest narzędziem bardzo indywidualnym, stąd rozbieżności w efektach. Coś, co jednego znudzi lub pobudzi do krytyki, u innego poruszy tę konkretną, ważną strunę w duszy, po czym będzie rezonować długo i dźwięcznie. Jeśli tak było z Tobą i RX, mogę tylko pozazdrościć.
    Podsumowując: Bardzo doceniam Twoją iście rycerską pasję oraz gotowość obrony cenionej serii. Masz do takiej postawy pełne prawo, ja natomiast mam prawo do krytyki bez narażania się na oskarżenia o malkontenctwo.
    PS. Również uważam ending (zresztą opening też) za zachwycający :) Pozdrawiam
  • Avatar
    A
    Oczko 12.08.2011 18:10
    Kakofonia zamiast symfonii
    Komentarz do recenzji "RahXephon"
    Kwestia relacji pomiędzy RX a NGE budzi, jak widzę, duże emocje. Nie bardzo rozumiem dlaczego, bo istnienie wyraźnego związku pomiędzy dwoma inkryminowanymi tytułami jest ewidentne. Tezy, iż RX to produkt niezależny, odrębny i absolutnie „oryginalny” (cokolwiek to znaczy), po prostu nie da się obronić. Za dużo tu podobieństw. Postacie, linia fabularna, konkretne tematy (adolescencja, wewnętrzne konflikty, samotność, apokalipsa) oraz motywy (windy, pociąg, kurtyna) nie pozostawiają wątpliwości, czyim tropem podążają autorzy. Zwłaszcza „kalkowa” konstrukcja licznych scen/sekwencji scen (żeby nie być gołosłownym: np. moment, w którym  kliknij: ukryte ) stanowi jasny komunikat: „my, odpowiedzialni za kształt RX, znamy NGE i nie wahamy się tej znajomości użyć”. Tyle w kwestii twardych, strukturalnych faktów. Ale co z tym faktem tudzież fantem zrobić? Jak go zakwalifikować? Czy to jeszcze postmodernistyczne puszczanie oka do odbiorcy połączone z hołdem wobec oryginału czy już wyjątkowo arogancki plagiat? Pewności nie mam, ale wiedziona dobrą wiarą w ludzi (na Boga! nikt nie może kraść w tak jawny i bezczelny sposób) zakładam, że jednak to pierwsze.
    Jeśli miałabym dopasować do (raczej mniej niż bardziej) twórczych poczynań autorów serii jakiś termin teoretyczny, to byłoby to coś pomiędzy pastiszem a parafrazą. Parafraza, bo RX jest po prostu przeróbką historii opowiedzianej w NGE, swoistym retellingiem, zachowującym wszystkie najważniejsze punkty oryginalnej narracji: od  kliknij: ukryte z zaliczeniem po drodze takich punktów programu jak:  kliknij: ukryte ). Pastisz, bo RX nie tylko eksploatuje szkielet fabularny NGE, ale też konsekwentnie naśladuje manierę stylistyczną gainaxowej serii. I tu, i tu mamy: oparcie intrygi na mitologicznych odwołaniach, nasycenie intensywnymi emocjami, sugerowanie psychologiczno­‑filozoficznego „drugiego dna”, przedkładanie mówienia „nie wprost” nad jasne komunikowanie dające w efekcie duży współczynnik „bełkotliwości”, kreowanie atmosfery metafizycznej niesamowitości, zwłaszcza przez operowanie obrazem symbolicznym, w tym poetyką sennych wizji.
    Zarówno parafraza/retelling, jak i pastisz, choć wykluczające oryginalność, same w sobie nie przesądzają o niskiej wartości serii. Choć wszyscy doskonale znają „materię wyjściową”, jej ponowne opowiedzenie wciąż mogłoby być ekscytujące. W przypadku RX niestety nie jest. Jako fabuła RX okazuje się – przynajmniej dla mnie – niemożebnie rozwleczony, nudny i skandalicznie przekombinowany. Właśnie owo monstrualne rozmnożenie wątków, postaci, tajemnic i kulturowych odniesień (mitologicznych, malarskich) najbardziej zaszkodziło serii. Tak jakby twórcy (stosownie do tematu) chcieli zagrać symfonię, ale kompletnie nie panowali nad orkiestrą. Zamiast majestatycznej polifonii wyszła im męcząca kakofonia. Jest w tym swego rodzaju ironia – naśladując NGE, skopiowano też to, co jest w tej serii najsłabsze – czyli właśnie zakręconą jak świński ogon główną Wielce Tajemniczą Intrygę. Mam wrażenie, ze wręcz chciano przegonić Hideakiego Anno i jego szalone pomysły. Raxhephonowe hocki klocki z  kliknij: ukryte spokojnie dorównują projektowi dopełnienia człowieka pod względem mętności. Bardziej zamknięte niż w NGE zakończenie niewiele tu zmienia, bo… ledwie do niego dotrwałam. Dlaczego? Podejrzewam, że z powodu – w moim odczuciu – bardzo nieudanych postaci. Gdyby seria przekonała mnie jako dramat charakterów, może bardziej chciałoby mi się śledzić jej zapętlenia fabularne i może dostrzegłabym w niej więcej sensu. Ale nie przekonała.
    Choć NGE zawodzi jako dopracowana fabuła, to nadrabia ten brak w wielkim stylu wiarygodnymi (choć, nie przeczę, czasami przerysowanymi) bohaterami i bardzo sugestywnym przekazem emocjonalnym. W tej sferze RX nie dorasta mu do pięt. Postaci komentowanej serii pozostawiły mnie kompletnie obojętną. Poza Quon (i może jeszcze doktorem Kisaragi, ale tylko dlatego że chłodny, wyrafinowany i okularnik ;P), reszta po prostu mnie nie obchodziła. Jest to wszystko dość dziwne, bo twórcy teoretycznie zadbali, żeby każda z nich miała określoną przeszłość, by były one ze sobą powiązane skomplikowanymi relacjami uczuciowymi, by reprezentowały ważkie problemy etyczne i przeżywały ciężkie dylematy. Niestety. Dylematy są drewniane, przeszłości fragmentaryczne, relacje wydumane, postaci jest za dużo, a wszystko razem wzięte sprawia wrażenie sklejonego na siłę. Rozłazi się w szwach. Po prostu NIE GRA.
    Za co więc ta ocena powyżej połowy skali (6/10)? Za nieprzeciętną warstwę wizualną. Jeden obraz podobno wart jest więcej niż tysiąc słów i tak też jest z obrazami w RX, one po prostu opowiadają swoją własną, odrębną, fascynującą historię. Szkoda, że twórcy nie umieli spożytkować ich mocy. Efektowne, niepokojące projekty dolemów, oniryczne przestrzenie mentalne (podczas gdy NGE w obrazowaniu był bardziej „frenetyczny”, RX jest bardziej stonowany, łagodny, senny) nawiązania do konkretnych dzieł malarstwa surrealistycznego stanowią jakość samą w sobie. Aż żal, że nic nie „spina” ich w sensowną, satysfakcjonującą całość.

  • Avatar
    A
    Oczko 28.07.2011 15:41
    POCHWAŁA TWORZENIA
    Komentarz do recenzji "Paradise Kiss"
    „Nie wyrzeźbiłeś posągu, nie namalowałeś obrazu, nigdy nic nie wynalazłeś poza sobą samym. Sztuką twą było życie. Sonetami – dni, które przeżyłeś” – takie podsumowanie życiorysu tytułowego bohatera czytamy w „Portrecie Doriana Graya”. Wątpię, by Ai Yazawa w jakikolwiek sposób nawiązywała do sztandarowego dzieła europejskiego estetyzmu, jednakże podczas seansu PK cały czas gdzieś tam, w tyle głowy pobrzmiewał mi wilde’owski ton – w priorytetowym dla tytułu temacie relacji pomiędzy sztuką a życiem, w lekko dekadenckiej atmosferze parakisowego atelier, w pochwale piękna i stwierdzeniu jego na poły zbawczej, na poły zdradliwej natury, w konflikcie filisterskiego ideału wygodnej egzystencji z artystowską pasją, nade wszystko jednak w skierowanej do każdego zachęcie do świadomego i odważnego kreowania własnej indywidualności.
    Pasję tworzenie ukazano w PK jako wartość – jak przystało na serię o młodych artystach. Z kolei główna wartość samego PK jako opowieści zamyka się według mnie w tym, że jako najszlachetniejszy i najbardziej wymagający rodzaj sztuki z mocą proklamuje tworzenie samego siebie: swojego „kształtu”, swojej przyszłości, swojego życia.
    Dobór stroju to coś, od czego można zacząć. Najlepszym przykładem, że szata nie tylko zdobi, ale wręcz tworzy człowieka, jest Isabella. Jej obecność w fabule to w moim odczucie nie tyle ekscentryczny dodatek, co ważna wskazówka: ciuchy – wokół których obraca się cała historia – pełnią u Ai Yazawy funkcję subtelnej metafory. Ubrania są jak tożsamości (w przypadku Isabelli one SĄ tożsamością). Można nosić gotowe, seryjne uniformy; można wbić się w to, co uszyją nam inni i udawać, dla ich satysfakcji, że sugerowane wdzianko wcale nas tu i ówdzie nie uwiera, można pokusić się o szukanie bajkowej kreacji, która, choć niepraktyczna, pozwoli nam przez chwilę poczuć się mieszkańcami bajkowego świata. Można wreszcie – i to chyba najrozsądniejsze, najrealniejsze rozwiązanie – pójść na kompromis, czyli zgodzić się na wypadkową powyższych trzech opcji. Za to chyba najbardziej cenię PK, że namawiając do bycia kowalem (krawcem? ;) swego losu, uczciwie pokazuje, iż w procesie „produkcji” siebie i przykrawania życia na miarę nie sposób uniknąć ciśnienia rzeczywistości. Że obok własnych – mniej lub bardziej sprecyzowanych pragnień – zawsze będziemy musieli uwzględnić pragnienia cudze, cudze oczekiwania i potrzeby, zwykłe wymagania szarej codzienności…

    RAJ UTRACONY
    Bolesne zderzenie młodzieńczych marzeń i realności to temat nierozerwalnie związany z wątkiem mozolnego wchodzenia w dorosłość. Wszak dojrzałość wymaga zaakceptowania faktu, że rajskie tęsknoty to jedno, a prawdziwe życie to zupełnie coś innego. Upojny bal Kopciuszka nie może trwać wiecznie. Akcja PK przypada na moment, kiedy jeszcze wszystko lśni blaskiem czarownej nocy, ale właściwie już słychać, jak zegar wybija północ…. Z drugiej strony ten, kto nie ośmiela się marzyć, kto nie sięga po niemożliwe, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa za małoduszność zapłaci nudną, jałową egzystencją. Jak znaleźć legendarny złoty środek? PK nie formułuje jednoznacznych odpowiedzi. W ogóle unika odpowiedzi, zadając za to mnóstwo pytań. Co jest ważniejsze: bezkompromisowe dążenie do ideału oraz samorealizacja czy efektywność i sukces komercyjny? Kiedy mądrością jest gonić za marzeniem, a kiedy się poddać? Także w życiu osobistym. W którym momencie stanowczość i niezależność zamieniają się w ograniczenie i ślepy upór? Jak odróżnić konformizm od cennej umiejętność pójścia z życiem na kompromis? Co oznacza być sobą? Kiedy trzeba o siebie walczyć, a kiedy cnotą jest z siebie zrezygnować na rzecz drugiej osoby? Urzekło mnie, jak trafnie Ai Yazawa wydobywa na światło dzienne wewnętrzne zmaganie, trud, ból, porażki i dramaty stojące za każdym z tych dylematów. Jak przejmująco mówi o nieuchronności straty związanej z każdym poważnym wyborem (rewersem wyboru jest rezygnacja z niewybranej opcji). Jak plastycznie odmalowuje gorycz konfrontacji z prawdą, iż życie drwi sobie bezwstydnie z ludzkich planów, spodziewań i ideałów. Wszyscy niby wiemy, że nie ma na tym świecie ani błękitnych róż, ani książąt z bajki, a jednak ciągle, jak to pisał Bursa, ich „nieistnienie zabija jak topór”.

    MADAME /MONSIEUR BUTTERFLY
    Każdy trudny wybór przydaje bohaterom PK mądrości. Zmienia ich! Przybliża do dojrzałości. Oczywiście dotyczy to zwłaszcza Yukari, która ze sfrustrowanej dziewczyny bez właściwości stopniowo przeobraża się w świadomą siebie i niezależną kobietę o konkretnych życiowych celach. To głównie do niej odnosi się szereg przewijających się przez serię symboli metamorfozy. Yukari to Kopciuszek tej historii, to poczwarka przemieniająca się w motyla, to rozkwitająca i nabierająca koloru róża. Przede wszystkim jednak Yukari to Galatea – pieczołowicie tworzona przez okrutnego szarowłosego Pigmaliona, amatora kwiatów niemożliwych, według jego szalonej, idealistycznej wizji. Ociosywanie i przykrawanie bloku marmuru to jednak nie to samo, co ociosywanie i przykrawania według własnego widzi mi się żywego człowieka. Barbarzyństwo całego procesu, jego okrucieństwo momentami ściska za gardło.
    Każda opowieść o miłości jest tak naprawdę opowieścią o samotności – o desperackim dążeniu do przełamania osobności, o tęsknocie, o pragnieniu oswojenia drugiego człowieka. Tej tajemniczej istoty, która – z mikrokosmosem swoich osobistych niewypowiadalnych doświadczeń, emocji, ran – i tak na zawsze pozostanie tym Obcym. PK niezwykle wiarygodnie wygrywa ten motyw. Tyleż rozpaczliwe, co daremne próby Yukari, by dotrzeć do George’a, by rozszyfrować jego ambiwalentne zachowania, by odkryć, która z jego rozlicznych twarzy jest prawdziwa, głęboko poruszają. Jest coś niesłychanie smutnego w krążeniu dookoła siebie tych dwojga, w amplitudzie krótkich złudnych zbliżeń i bardzo prawdziwych, raniących oddaleń. Yukari szybko musi się nauczyć, że bliskość fizyczna niekoniecznie przekłada się na bliskość emocjonalną.
    George w dużym stopniu pozostaje dla dziewczyny (i dla widza) zagadką. Z jednej strony pewny siebie, arogancki, cyniczny, wraz z rozwojem akcji ujawnia rysy delikatności i emocjonalnej bezbronności. Okrucieństwo i psychomanipulacja zdają się przychodzić mu równie łatwo jak troska i czułość. Delikatna strona jego natury najczytelniej manifestuje się poprzez artystyczny idealizm i bezkompromisowość – wrażliwy chłopiec, który w tym, co tworzy musi być szczery, jakby na przekór wszystkim maskom, które nosi na co dzień. Strasznie mnie to wzruszyło. Jak i jego chorobliwe zanurzenie w iluzji. Ludzie z otoczenia chłopaka szybko zauważają, że mają do czynienia z nieuleczalnym marzycielem, wycofanym i uwięzionym w świecie swoich nieżyciowych projektów oraz przeświadczeń – choćby na temat miłości. Jasne jak słońce, że wszystko to, co czyni z George’a charyzmatycznego geniusza designu: jego niezgoda na wszelkie odstępstwa od ideału, jego maniakalne przywiązanie do własnej wizji i zachłanne pragnienie nieskazitelnego piękna, przeniesione na grunt relacji męsko­‑damskich stanowi o jego emocjonalnym kalectwie. Oznacza niezdolność do akceptacji prawdziwego (nie zaś życzeniowego, wydumanego) obrazu wybranki. Warto przypomnieć sobie, jak w pewnym momencie  kliknij: ukryte  Wydaje się, że podobnie traktuje miłość. Ponieważ jednak  kliknij: ukryte  Kruchy, olśniewająco urodziwy motyl – egzotyczny gość z obcego, kolorowego świata – zbyt delikatny by przetrwać czyjkolwiek dotyk.

    NIM OCEAN NASZYCH SNÓW ŁYŻECZKĄ SIĘ ODMIERZYĆ DA
    Chodź wielu sarka na zakończenie, mnie wydaje się ono perfekcyjne. Idealna, słodko­‑gorzka puenta dla słodko­‑gorzkiej opowieści o flircie z niemożliwym, o zachłannościach i odwadze młodości, o pragnieniu uczynienia z życia „czegoś więcej”, nadania mu niespotykanej barwy, o tęsknocie za szczęściem i miłością – trzepotliwymi, delikatnymi, efemerycznymi jak motyle.
    Epilog nie tylko jest realistyczny ( kliknij: ukryte , ale też nie brak w nim pewnej dozy przewrotności – mam tu na myśli  kliknij: ukryte  Czy nie zmusza to odbiorcy do ponownego zastanowienia się nad kwestią konieczności tzw. realistycznego podejścia do życia? Do przeformułowania wniosków na temat zwodniczości marzeń oraz bezwzględnej przydatności kompromisów? Te ostatnie osadzają w rzeczywistości, dają szansę na konkret, na przysłowiowego „wróbla w garści”, pozostawiają jednak z lekkim posmakiem goryczy. Ja osobiście właśnie ową goryczą tłumaczę sobie  kliknij: ukryte . Jestem też dziwnie przekonana, że gdyby zapytać autorkę mangi, z którą z postaci (a zatem z którą z postaw wobec rzeczywistości) skłonna byłaby się utożsamić, odpowiedziałaby – opowiadając się po stronie baśni, motyli, błękitnych róż i bezkresnych sennych oceanów – „Pan Koizumi to ja”.
  • Avatar
    Oczko 24.07.2011 19:26
    Re: Galatea wiecznie żywa?
    Komentarz do recenzji "Glass no Kamen [2005]"
     kliknij: ukryte to bez wątpienia porządny chłop, stawiający na pierwszym miejscu dobro i szczęście Mayi. Jeśli kontynuować wątek kontekstów literackich, to skojarzyłabym go z Witoldem z zapomnianej, acz urokliwej polskiej powieści dla pensjonarek pt. „Dzikuska”. Co do Deana, to wiadomo o nim na pewno dwie rzeczy – miał szmaragdowo zielone oczy i … BYŁ ŁOTREM!. Które to odkrycie, pamiętam dobrze, trochę złamało mi serce. Nigdy też chyba nie wybaczyłam pani Montgomery, że pozostawiła Emilce raczej marną alternatywę w postaci – w moim odczuciu do bólu nijakiego – Tadzia. W temacie Galatei zaś – myślę, że archetyp nie bez kozery jest archetypem. Potwierdza to może nie tyle liczba aspirantek do roli rozkosznego tworzywa, co liczba entuzjastycznych Pigmalionów. Przypadkiem jestem na bieżąco – właśnie urządzam sobie powtórny seans „Paradise Kiss”. Widać tam, jak na dłoni, że uzdatniającą obróbkę kobity można próbować przeprowadzić niezależnie od jej wieku <wzdycha nad mizerią męskiego rodu>.
    W każdym razie dziękuję za miłą okazję do sentymentalnego powrotu w świat moich ulubionych młodzieńczych lektur :)
  • Avatar
    Oczko 24.07.2011 15:58
    kontrowersje wokół kontrowersji? ;)
    Komentarz do recenzji "Glass no Kamen [2005]"
    Proszę o wybaczenie, że się tak tutaj wtrącam niepytana, ale zaintrygował mnie temat romansu, zwłaszcza obecności w nim domniemanego tabu. Jak dla mnie (w czym najwyraźniej zgadzam się z Alanną) wątek miłosny poprowadzono w GnK wprost koncertowo – płynnie, subtelnie, treściwie. Śledzenie relacji pomiędzy Mayą i  kliknij: ukryte  Tak czy siak, delektowałam się radośnie każdą fioletową różą  kliknij: ukryte  nie wspominając ;)
  • Avatar
    A
    Oczko 23.07.2011 18:12
    shoujo zwyczajnie niezwyczajne ;)
    Komentarz do recenzji "Glass no Kamen [2005]"
    Dobroduszna, utalentowana dziewuszka, która japońskim zwyczajem daje z siebie wszystko, żeby zrealizować swoje marzenie, a przy okazji wzrusza serce jakiegoś samotnego i zabójczo przystojnego cynika? Szkielet historii zaprezentowanej w GnK nie grzeszy oryginalnością. I dobrze. Bo tak naprawdę shoujo kocha się nie za jego oryginalność, jeno za umiejętne opowiadanie różnych wariantów tej samej krzepiącej bajki o poszukiwaniu siebie, o wytrwałej walce z przeciwnościami losu oraz oczywiście o miłości zdolnej leczyć najbardziej zatrzaśnięte serca. Tu leży tajemnica jego kompensacyjnej natury. Potrzebujemy shoujo, ponieważ daje nam to, czego tzw. prawdziwe życie dać nie może. Rzeczywistość, jak wiadomo, gryzie, czyli… cierpi na chroniczny niedobór dobrych wróżek, życiowych szans, szlachetnych rywali, wyrachowanych łotrów będących w głębi serca czułymi romantykami oraz rzecz jasna fioletowych róż. Dla odmiany GnK, utkane w przeważającej części z dziewczyńskich fantazji, obdarza widza wszystkimi tymi deficytowymi dobrami nadspodziewanie hojnie. Seria wypełnia gatunkowe schematy może bez specjalnych innowacji, za to z wyjątkowym, takim trochę staroświecko­‑pensjonarskim, wdziękiem. Mnóstwo tu konwencjonalnego shoujo­‑patosu (nie zabrakło nawet scen quasi­‑transformacji w stylu magical girls), różnych naiwności fabularnych, a nawet elementów ciężkiego kiczu (na szczęście w ilościach tolerowalnych –  kliknij: ukryte ), całość jednak broni się dzięki niezwykle subtelnie poprowadzonemu wątkowi romantycznemu (poza tą jedną wymienioną wpadką ;) oraz magii teatru. Nie podejrzewałam, że sceniczne zmaganie dwóch dziewcząt może być równie pasjonujące. Z zapartym tchem oglądałam każde kolejne przedstawienie, z wypiekami na twarzy śledziłam niuanse aktorskich interpretacji, zastanawiając się, jak tym razem twórcy poradzą sobie z motywem geniuszu Mayi. Czy w sposób wystarczająco przekonujący pokażą jej bezbłędny sceniczny instynkt? Czy nie zabraknie im aby pomysłów na „natchnione” inscenizacje? Moim zdaniem nie zabrakło. Co więcej, przy okazji aktorskiego turnieju udało im się stworzyć niezwykle sugestywny, wręcz elektryzujący obraz sceny teatralnej i wszystkiego, co się na niej dokonuje ( kliknij: ukryte przyprawiła mnie o autentyczne „ciary”). Pięknie (i przewrotnie) wykorzystano też potencjał wątku teatralnego, by pogłębić psychologiczne wizerunki postaci – mam na myśli bezbłędny manewr z obsadą spektaklu o dwóch księżniczkach (brawo, Tsukikage sensei!)  kliknij: ukryte  Panna Himekawa jest zresztą bardzo udaną antagonistką. Ma klasę. Niekoniecznie sympatyczna, potrafi jednak wzbudzić zarówno współczucie (jest nieszczęsnym Salierim tej opowieści), jak i szacunek (determinacją, chęcią samodzielnego zapracowania na własny sukces, wiernością zasadzie fair play). Pozytywnie zaskoczyły mnie też postacie asystentki Masumiego oraz  kliknij: ukryte  Na koniec jeszcze jedna sprawa. Istnieje pewna jakość, którą szczególnie cenię we wszelkich produkcjach seryjnych, nie tylko w anime – wyrównany, dobry poziom poszczególnych epizodów. Żadnych ogonów, żadnych zapychaczy – po prostu po każdym endingu miłe wrażenie spełnienia i satysfakcji. GnK zapewniło mi ten rzadki komfort, co przy 51­‑częściowej serii jest samo w sobie nie lada wyczynem. Oby więcej takich szojców!
  • Avatar
    Oczko 12.06.2011 11:48
    Re: Fenomenologia głodu
    Komentarz do recenzji "Versailles no Bara"
    Co do tytaniczności – absolutnie się zgadzam! Co do „Antoniny” Coppoli – obejrzana! W charakterze głównego dania smakowałaby zapewne trochę mdło, ale jako zbiór ruchomych ilustracji do książki Antonii Fraser sprawdza się całkiem przyzwoicie. Jedną z rzeczy, które w filmie podobały mi się najmniej, był obraz Fersena. Zbyt fircykowaty. Zbyt nieznaczący. Ale to chyba wina VnB ;) Obawiam się, że nie umiem już patrzeć na tę postać inaczej, jak tylko przez pryzmat anime i pokazanego tam silnego, zdecydowanego oraz szlachetnego mężczyzny. W końcu  kliknij: ukryte w szarmanckim pięknisiu, prawda? Co mnie zdziwiło to fakt, że biografia Fraser w nikłym stopniu naruszyła moje „poanimcowe”, romantyczno­‑idealistyczne wyobrażenie o historycznym szwedzkim arystokracie. Gotowa byłam pożegnać shoujo­‑wizję tragicznego kochanka, a dostałam… potwierdzenie wzruszającego męskiego oddania. Biografka owszem, z jednej strony kreśli portret niepoprawnego, choć „legendarnie dyskretnego”, kobieciarza (chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o fascynującej pani Sullivan – czy z jej awanturniczą naturą nie przypominała nieco silnej i odważnej Oscar? ;), z drugiej jednak z kart jej książki wyziera postać lojalnego rycerza nieomal, kogoś szczerze kochającego i wiernego do końca, gotowego na wielkie osobiste poświęcenie, narażającego się na koszty i niebezpieczeństwa dla ocalenia wielbionej kobiety. Do tego faceta z krwi i kości, żołnierza. Hedonisty, tak, ale z pewnością nie jakiegoś tam zniewieściałego lwa salonowego. Momentami czułam się, jakbym czytała powieść, nie zaś relację historyczną. Pięknie Antonia Fraser odniosła się do owej słynnej nocy w Tuiliers, wspólnie spędzonej przez Antoninę i hrabiego. Któż nie chciałby, zważywszy na straszliwe okoliczności schyłku życia królowej, żeby była to noc pocieszenia i miłości… Nawet wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu…
    Przyznaję się bez bicia, że jeśli chodzi o detale uwiezienia i egzekucji Antoniny, przed przeczytaniem biografii Fraser miałam nader marne wyobrażenie na ten temat. Książka mnie autentycznie zszokowała. Pobyt w Wieży, potem w Conciergerie, choroba, haniebny proces i rola, jaką kazano w nim odegrać małemu Ludwikowi Karolowi… Słów brak na tak koszmarne bestialstwo. Czy ostatni tom mangi odnosi się do tych wydarzeń? Po niemiecku niestety nie czytam, a już zdążyłam boleśnie się przekonać, że angielskie skanlacje najwyraźniej obejmują tylko początek historii (trzy tomy i koniec – co za frustracja!). Zastanawiam się zwłaszcza, czy mangowa Rosalie Lamorliere ma okazję odegrać taką rolę w życiu monarchini, jak opisana przez Fraser historyczna pokojówka o czułym sercu opiekująca się królową w więzieniu Conciergerie…

  • Avatar
    Oczko 28.05.2011 14:09
    Re: Fenomenologia głodu
    Komentarz do recenzji "Versailles no Bara"
    To ci dopiero! A właśnie miałam pytać, czy strasznie grzeszę, sięgając po biografię Antoniny (po naszej wymianie zdań poczułam nieprzeparte pragnienie dokształcenia się w temacie :) autorstwa Antonii Fraser, nie zaś tę, która wyszła spod pióra Zweiga i na której podobno wzorowała się Riyoko Ikeda. Wybrałam panią Fraser , bo ją znam i cenię – jej opasłe tomiszcze poświęcone żonom Henryka VIII niegdyś skutecznie podsycało moją wieloletnią fascynację Tudorami (swoją drogą – mogłoby powstać dramatycznie piękne shoujo, gdyby ktoś zechciał narysować tudzież animować losy takiej Jane Gray). Wprawdzie zdążyłam uczytać dopiero jakieś 100 stron, ale już mogę ze spokojnym sumieniem potwierdzić, że książka zawiera wielką liczbę fascynujących szczegółów – ze sprawą „generałowej” na czele ;) Aktualnie – w kontekście alkowianych problemów Ludwika i Antoniny – zadziwiam się mrożącym krew w żyłach obrazem Marii Teresy jako (obawiam się, standardowej) koronowanej matki. To już nie ta stanowcza, sympatyczna jejmość z anime, ale raczej ikona toksycznego rodzicielstwa… Zgroza!
  • Avatar
    Oczko 22.05.2011 11:27
    Re: Fenomenologia głodu
    Komentarz do recenzji "Versailles no Bara"
    Chylę czoła przed wrażliwością, bo tam (czyli w I części), gdzie ja widziałam tylko artystyczną shoujo­‑skamielinę, eksponat muzealny, Ty zobaczyłaś żywą, angażującą emocjonalnie opowieść. Dzięki takiej perspektywie „przepaść”, na którą tak utyskiwałam, faktycznie przestaje być pęknięciem, strukturalną skazą, ale można zacząć ją postrzegać jako celowy chwyt formalny – środek budowania miażdżącego kontrastu. Co do postaci: nie będę się upierać przy swoim zdaniu. Pewnie „jednowymiarowość” to zbyt mocne słowo. Jak się nad tym dłużej zastanawiam, to rzeczywiście miałam problem z „rozgryzieniem” właściwych motywów (ergo: z dokonaniem „moralnej” klasyfikacji) pani de Polignac. Skoro więc nie koncepcja postaci, to w takim razie co? Bo coś mi jednak „odbiorczo” doskwierało przez pierwszą część seansu. Może metoda ich konstruowania? Sposób opowiadania o nich? W moim (subiektywnym!) odczuciu był on mimo wszystko zbyt uproszczony, zbyt infantylny, zbyt – jak sama zauważyłaś – ugrzeczniony. Piękne i trafne są metafory, których użyłaś, by go uzasadnić – „urocza pocztówka”, „śnieżny widoczek” – i absolutnie mnie przekonują. Dzięki Tobie pensjonarsko­‑bajkowa poetyka I części nabrała w moich oczach zdecydowanie więcej sensu. Ciągle jednak uważam, że twórcy troszkę przeforsowali ten koncept. Że serii nie zaszkodziłoby, gdyby choć odrobinę w rozważanych początkowych partiach „wydoroślała”. Weźmy taką panią du Barry: jej charakter zostaje nakreślony w sposób stosowny dla jakiejś wiedźmy/tudzież złej królowej z baśni, głównie przez (niepotrzebnie rozciągniętą) serię groźnych spojrzeń, stłuczonych wazonów i złowrogich wybuchów śmiechu… Podobne zabiegi – mimo naprawdę najlepszych chęci – mnie nie przekonują. Przeciwnie: zaczynam się zastanawiać, czy aby mieszczę się w grupie docelowej. Tu muszę wyznać, że pod względem „targetu” VnB wprawiła mnie w niezłą konfuzję. Zwłaszcza pod koniec oglądania (kiedy nareszcie dałam się autentycznie porwać historii) natrętnie nawiedzało mnie pytanie – dla kogo jest ta seria? Jako całość. Podczas gdy I część miałaby szansę zachwycić mnie w czasach, gdy chłonęłam z wypiekami na twarzy „Małą księżniczkę”, druga już nie wydaje się aż tak stosowna dla dziewcząt w wieku wczesnoszkolnym. Chociaż… może to ma sens? Dodatkowy, poza budowaniem kontrastu. Może mamy tu do czynienia z delikatną „wiekową” subiektywizacją narracji, która dojrzewa stopniowo wraz z postaciami? I część opowiada o bardzo wczesnej młodości bohaterów, więc mieści się w konwencji mocno ugrzecznionego shoujo. Obraz dworskich intryg nosi rys pewnej naiwności, bo widziany jest naiwnymi oczami naiwnego dziewczęcia, które ma dopiero zostać królową Francji (wzruszyła mnie scena, kiedy Antonina z rozbrajającą szczerością nastolatki żyjącej marzeniami o księciu z bajki dziwi się, że pocałunek Ludwika nie budzi w niej żadnych uczuć). II część, w której bohaterowie wchodzą w dorosłość – nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie – nabiera poważniejszego tonu. Oscar, Andre, Fersen, Antonina zauważają, ze świat jest bardziej skomplikowanym miejscem, niż im się to wcześniej wydawało, więc i seria prezentuje ową skonfliktowaną rzeczywistość bardziej otwarcie (i zarazem bardziej subtelnie – oto paradoks!), pod względem „targetowym” zerkając nieśmiało w stronę josei.
    Jeśli to za bardzo wydumana interpretacja (ewentualnie za moje uporczywe malkontenctwo w odniesieniu do początkowych odcinków), proszę mnie zgilotynować ;)
  • Avatar
    Oczko 15.05.2011 11:48
    Re: WOMEN’S WORLD
    Komentarz do recenzji "Oniisama E..."
    Seria rzeczywiście jest wspaniała! Mimo że się bezwstydnie rozpisałam, wcale nie czuję, żebym oddała należytą sprawiedliwość jej zaletom. Tyloma rzeczami można (i trzeba by) się jeszcze zachwycić, nad tyloma zadumać, o tylu z pasją dyskutować … Jej! Wystarczyłoby w „Oniisama e” materiału na opasłą krytyczną dysertację, nie tylko na prosty komentarz. Zastanawiam się, kiedy ostatni raz jakiś tytuł wprawił trybiki mojego analizolubnego mózgu w tak wściekły i radosny klekot? Chyba to była „Utena” (zbieżność jest oczywiście nieprzypadkowa, ale kwestii związku między obiema produkcjami nawet nie tykam – onieśmielona niezmierzonymi połaciami możliwych dociekań). „Oniisama e” wydaje się być równie intelektualnie inspirujące, równie złożone, choć w sferze domniemanych sensów mniej… hmm… rozpętane. I choć „Rewolucjonistka” owładnęła mną całkowicie właśnie przez swoje symboliczne rozpasanie, to jednak chyba (z naciskiem na chyba – pewnie wystarczy ponowny seans ”Uteny”, bym kolejny raz wsiąkła bezpowrotnie ;) bardziej cenię elegancką, zamkniętą strukturę „Braciszka”. Jeśli udało mi się choć fragment jego fascynującego bogactwa znaczeniowego zamknąć w słowa – już się cieszę. A za pozytywny odbiór – Domo arigato!