x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Nie, żeby wcześniejsze rozwiązania fabularne były logiczne. Nie, tu nic nie trzyma się kupy. Ani fabuła, ani wykonanie, ani grafika, ani… No ok, muzyka była miejscami fajna. Zwłaszcza opening grany na tradycyjnych instrumentach japońskich (o ile uszy mnie nie okłamały). Ale cała reszta leży i woła o dobicie.
Ktoś poniżej pytał się, jak „Gibiate” do „Mars of Destruction”? Cóż… to zależy od punktu widzenia, ale dla mnie to dokładnie te same opary absurdu, środków prawnie zakazanych w większości krajów cywilizowanych, oraz braku gotówki na cokolwiek, poza alkoholem dla ekipy.
Czy polecam? Jak najbardziej, ale tylko dla zaprawionych w boju. Dla większości dwanaście odcinków to może być zbyt dużo. Podsumowując, że sparafrazuję klasyka „Porzucicie nadzieje, który na to patrzycie.”
Postacie są cudownie chwytliwe – i tym dobrym, i złym, i dokumentnie‑nie‑wiadomo‑jakim kibicowałam z całego serca. Wszyscy mieli charyzmy dość by obdzielić kilkanaście serii, a para głównych bohaterów sama wystarczyłaby na co najmniej dwa tuziny zwykłych anime. I to gdyby podzielić ich na wszystkie postacie występujące w przeciętnych ekranizacjach Light Novel. Naprawdę tylko w tych dwóch szło się zakochać bez pamięci. Byli rewelacyjni.
Fabuła jest solidna, porządna i świetnie się ogląda. Ilość zwrotów akcji była przyzwoita, aczkolwiek to chyba najsłabszy element tej produkcji.
Natomiast oprawa audiowizualna Thunderbolt Fantasy jest świetna, rewelacyjna, genialna, mistrzowska, niezwykła, cudowna, wciskająca w fotel i znajdźcie sobie jeszcze z dwa tuziny podobnych przymiotników. Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem, zwłaszcza lalkarzy i wykonawców zarówno lalek, jak i teł. Tu każdy detal był doprowadzony do mistrzostwa. Nie będę się rozpisywała o szalenie efektownych scenach walki, ale takich drobiazgach, jak posiłek, poruszanie palcami, sceny tańca, powiewające szaty, fantastyczne lokalizacje pełne detali i „niepotrzebnych” ozdobników nadających im pozór życia. Same szaty postaci były tak naładowane haftami, ozdobami, zapinkami, kamieniami i innymi drobiazgami, że głowa boli. Nosić tego na pewno by się nie dało, ale jak wyglądało! Nie ukrywam, że dużym plusem dla mnie było natężenie mojego ulubionego fetyszu, czyli „bladych, długowłosych, androgenicznych azjatów”. Tu mamy ich z pół tuzina, co usatysfakcjonowało mnie bardziej niż w pełni. Pozostałe składniki oprawy – czyli muzyka (świetna!) i głosy były dobrane cudownie. Naprawdę aktorzy spisali się na medal – nie mówiąc o frajdzie jaką daje np. usłyszenie Michiru w roli demona, czy Hieia jako seryjnego mordercy. Za samo to należy się punkt do frajdy oglądania.
Tak, ten komentarz jest jednym wielkim piskiem niezrównoważonej fanki, ale odkładając to na bok – w recenzjach zwłaszcza gier komputerowych ważnym składnikiem końcowej oceny była tzw. miodność. Czyli ile dziecięcej radości sprawia nam dany produkt. W moim przypadku, po obejrzeniu iluś tam produkcji standardowych, przeciętnych, fajnych ale typowych, Thunderbolt Fantasy było jak objawienie. Powiew świeżości w skostniałym rynku. Coś czego jeszcze nie widziałam (a jestem dobrze po pół tysiącu obejrzanych anime). Dało mi masę zwykłej radochy, wypieków na policzkach i zachwytu nad maestrią wykonania.
Nie jest to seria głęboka, wstrząsająca, zmieniająca obraz świata. To zwykły produkt rozrywkowy, nic więcej, ale w swojej kategorii zachwycający pod każdym względem. Przynajmniej mnie.
Mocne 9/10.
To naprawdę przyzwoity horror w starym, dobrym stylu. Polecam.
Wrażenia po wersji Complete
Mimo swoich lat, technikalia są bez zarzutu. Oglądałam wersję BluRay, na przyzwoitej jakości telewizorze i szczęka kilka razy mi opadła. Krople wody, strumienie Lifestream, dynamika walk, praca kamery i światło… Zupełnie nie było do czego się przyczepić. Widać, że twórcy postawili na wizualny wodotrysk i udowodnienie, że da się. Oj, się da. Niedawno widziałam kilka innych animacji na bazie gier, i to dużo nowszych, i żadna nawet nie zbliżyła się do poziomu FF.
Natomiast muzyka od początku świetnie się broniła i często towarzyszy mi w trakcie dłuższych wyjazdów samochodem.
Tak więc, oceniając pierwotną wersję na 5/10, poprawioną nie mogę ocenić niżej niż 8/10. I polecić do oglądania na dużym ekranie. Jak rzadko – tutaj rozmiar ma wielkie znaczenie.
Po namyśle daję 5/10. Ale z rekomendacją, żeby obejrzeć. Bo wrażenie robi.
Wersja którą oglądałam, miała angielską ścieżkę dialogową, więc, jak zwykle, głosy postaci były masakrycznie niedobrane, ale lekko jazzowa muzyka w tle wyjątkowo mi się podobała, była i klimatyczna, i świetnie podkreślała nie do końca poważny charakter produkcji.
Generalnie bawiłam się dużo, dużo lepiej niż na większości produkcji na bazie gier, a do ostatnich pozycji obejrzanych na bazie bijatyk w ogóle nie ma porównania. Świetny przykład na to, że o ocenie produkcji nie świadczą oceny składniowe.
Jak ktoś lubi się grzebać w historycznych OVA, i nie przeszkadza mu marna animacja, to polecam. Przynajmniej ja bawiłam się świetnie.
Przeklęta niewiedza
Na domiar złego, fabuła, nawet jak na gatunek, jest słaba i prawie nie trzyma napięcia (z drugiej strony, po co, skoro są cycki?).
Plusy? Efektowna animacja, niezłe projekty postaci i klimaciarska muzyka, idealnie pasująca do tematyki. Pewnie, gdybym była facetem, oceniłabym wyżej. Gdybym była graczem pewnie jeszcze wyżej. Ale nie jestem, jestem za to fanką mordobić i strzelanek, która mimo wszystko czegoś od anime wymaga. Ale i tak było dużo lepiej, niż w animowanej wersji duchowego pierwowzoru Bayonetty czyli Devil May Cry. Tam to dopiero była masakra i zgrzytanie zębami.
Produkt tylko dla koneserów animowanego mordobicia.
Po pierwsze, dałam radę obejrzeć z przyjemnością mimo wyjątkowo kretyńskiego angielskiego dubbingu. A po drugie – całość była prześlicznie skomponowana kolorystycznie. Kadry były niemal monochromatyczne, w tonacji zależnej od miejsca akcji, z bardzo ładnym światłocieniem i niezłą animacją ruchu. Naprawdę czuło się, że akcja nie dzieje się na ziemi, tylko w obcym, dziwnym świecie. Aż przyjemnie było popatrzeć (oczywiście, czytając moje pochwały, należy brać poprawkę, ma wiek produkcji).
Bardzo podobała mi się też postać dowódczyni zespołu do którego należy główny bohater – fajna, charakterna kobieta mająca więcej jaj niż niejeden facet, a jednocześnie zupełnie nie przegięta i normalnie ludzka. Rzadko kiedy spotyka się tak udane postacie. Inni bohaterowie też dawali radę, choć w moim odczuciu protagonista był chyba najmniej ciekawym i najsłabszym ogniwem. „Obcych” nie liczę, bo byli raczej jednowymiarowi, zaprogramowani na jedną z dwóch opcji.
Generalnie – dzieło przełomowe to to nie jest, życia nie zmieni i na pewno nie jest to perła z lamusa, ale całkiem przyzwoity kamień półszlachetny już tak. Jak kogoś nie przeraża wiek, a lubi klimaty S‑F to polecam, naprawdę można miło spędzić godzinkę.
Oczywiście, dla współczesnego widza Madox to tylko ramotka, nie warta nawet zerknięcia, ale dla miłośników staroci może nie „perła z lamusa” i „musisz‑to‑zobaczyć”, ale na pewno przyjemne 40 minut i niezła głupawka.
Ja daję solidne 6/10.
P.S.
Gdyby nie data produkcji, powiedziałabym że anime jest z początku lat 90‑tych, projekt postaci, płynność animacji, mechadesign sprawiają wrażenie około 5 lat młodszych, niż są w rzeczywistości, a to spory plus. I zaznaczam, że anime oglądałam z angielskim dubingiem, i nawet on nie popsuł mi zbytnio frajdy z oglądania (no, może poza głosem ukochanej głównego bohatera – reaguję alergią na taki sposób intonacji i mówienia).
Do tego fabuła, która może i sprawdza się w grach z typu survival horror, gdzie ważny jest klimat, a nie meandry historii, w filmie wypada naprawdę blado. Jasne mogło być gorzej, nawet dużo gorzej, a i (trzeba przyznać) kilka scen akcji było naprawdę ładnych, ale nadal to nic, co mogłoby zainteresować współczesnego widza. Ani to ładne, ani straszne, ani ciekawe. Co najwyżej ciekawostka – jak to dawniej wyglądało. Raczej nie polecam.
Ja przepraszam, ale każdy kolejny pomysł twórców na wroga był przesunięciem jeszcze dalej natężenia obrzydliwości, sięgnięciem po kolejny skrajny fetysz.
Może kogoś bawiły pomysły autorów, ale osobiście zaliczam to anime do pierwszej dziesiątki najbardziej porąbanych, i to w negatywnym znaczeniu, anime jakie oglądałam. Może założeniem reżysera, była zabawa formą, może nagromadzenie fetyszy miało być sztuką dla sztuki, ale to do mnie nie przemówiło.
Zdając sobie sprawę, że pewnie będą osoby oceniające ten twór zupełnie inaczej, daję całe 3/10. Jak dla mnie granica dobrego smaku została tu zbyt mocno przekroczona.
Anime tylko dla osób w pełni pełnoletnich.
PS.1. I niech ktoś mi u licha wytłumaczy – skąd się wziął w tytule wampir? Bo nie zauważyłam nawet śladu krwiopijców.
PS.2. I co miała do treści czołówka? Bo nic z tego co w niej było nie wystąpiło w serialu. kilkadziesiąt sekund zupełnie od czapy.
To w żadnej mierze nie jest dobre anime, w żadnej. Postacie wyglądają jak cienkie kopie innych postaci Minekury – dla odmiany, w zmienionych kolorach włosów. Są płaskie, nudne, brzydko narysowane (co boli, zwłaszcza że kreskę autorki kocham i wielbię od wielu lat), a jedyna wybijająca się poza mizerię, wybija się wybitnie na minus (jak ja bym temu blondasowi ten dysk wsadziła…). Fabuły nie ma. Tak, nie ma. Bohaterowie gadają, leją kogoś po mordzie, jedzą, gadają, znów kogoś leją po mordzie, a potem jedzą, i tak przez godzinę… masakra. Grafika jest słaba – zgadzam się, że najładniejsze były tła – ale muzyka naprawdę mi się spodobała. Innych zalet praktycznie nie widzę, wad od groma, i to piszę ja: wielka miłośniczka produktów z gatunku „ręka, noga, mózg na ścianie” zwanych powszechnie mordobiciami.
Jednak muszę przyznać, że w momentach akcji oglądało się całkiem przyzwoicie. Był dynamizm, efektowność i potrafiło zaciekawić. Choć jednocześnie paskudna, niskobudrzetowa kreska psuła część zabawy. No i to zakończenie, pokazujące, że to powinien być tak naprawdę początek czegoś dłuższego. To bolało, bo może w 13 odcinkach jakiś potencjał by był.
Podsumowanie? Oglądaj tylko, kiedy cierpisz na ostry głód animowanych bijatyk. I broń ci Panie Boże nie miej wymagań. Inaczej się załamiesz.
Re: To nie Utena-Moon to Pony-Moon
Re: To nie Utena-Moon to Pony-Moon
Naprawdę liczysz, że stanie się cud i nieumiejący śpiewać facet z kiepskim kompozytorem zrobią dobrą piosenkę? Oczywiście, cuda się zdarzają, ale śmiem mocno wątpić.
To nie Utena-Moon to Pony-Moon
Psioczyłam na opening, na ending pierwszego sezonu, na kreskę, postacie, na wszystko, ale to co zaprezentowali twórcy przerosło moje najczarniejsze wizje. Wybaczcie emocjonalny post, ale jestem w szoku estetycznym. Ciężkim szoku.