Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Komentarze

Sezonowy

  • Avatar
    A
    Sezonowy 6.06.2020 14:20
    Miłośnikom cyberpunka - szczerze polecam
    Komentarz do recenzji "Altered Carbon: Resleeved"
    Oba fabularne sezony „Altered Carbon” obejrzałem z przyjemnością. Serial w zasadzie został zamknięty, historia Takeshi Kovacsa – dopowiedziana. Koniec, kropka. A tu proszę, kontynuacja i to w dodatku animowana!

    Od razu powiem, że zasiadając przed ekranem miałem co do tego filmu poważne obawy. Na moje szczęście – nie sprawdziły się. Co więcej, bawiłem się kto wie czy nie lepiej niż przy wersji fabularnej! To prawdopodobnie zasługa tego, że film jest bardziej, jakby tu powiedzieć… konkretny? „Altered Carbon: Resleeved” to już bowiem nie mieszanka SF i cyberpunka, a cyberpunk pełną gębą. Klimat filmu tylko na tym zyskał, bo scenariusz skupił się tym, co na ziemi, pod nogami, w zasięgu ręki, nie rozpraszając uwagi widza wizją pozaziemskich społeczeństw i światów oraz filozoficznymi kwestiami związanych z etyką i psychologią cybernetycznej długowieczności. Tu mamy do czynienia z czystym kinem akcji i sensacji. Do tego tak scenarzysta, jak i graficy nawet nie próbują udawać, że to opowieść dla wszystkich: trup ściele się gęsto, krew pojawia się na ostrzach, ścianach, rękach, cybernetyczni ninja walczą z cybernetyczną policją, yakuza dziurawią wszystko dookoła ołowiem tak jakby świat miał się jutro skończyć. Knujstwo, intrygi, japońscy gangsterzy należycie wytatuowani i okrutni, faceci silni i z kwadratowymi szczękami, kobiety silne i piękne.

    Wszystko to wizualnie wygląda świetnie, tak scenografia, jak i postaci. Ktokolwiek był odpowiedzialny za to, jak za pomocą kreski najlepiej wyrazić emocje na twarzach postaci, odwalił kawał porządnej roboty. Do tego dochodzi przekonujące pokazanie malowniczego świat yakuzy z przyszłości, połączenie tysiącleci tradycji z najnowszymi zdobyczami techniki, starych obyczajów i zasilanych cybernetycznie rytuałów.

    Za sprawą sugestywnej estetyki, do której należałoby jeszcze dorzucić muzykę, w trakcie seansu miałem momentami wyraźne i pozytywne skojarzenia ze światem przedstawionym przed laty w „Ghost in the Shell”. Mógłbym się założyć, że gdy na ekranie Takeshi i Gina robią krwawą miazgę z przeciwników, w tym samym czasie, na Ziemi, pani Major i Batou po raz kolejny próbują uratować społeczeństwo przed rozpadnięciem się na kawałki. Nostalgia, jeśli umiejętnie serwowana przez artystów w swoim fachu, to wspaniała sprawa.

    Jeśli już miałbym mówić o jakichkolwiek zastrzeżeniach do filmu, to te skupiłyby się wokół drobnych niezręczności scenariusza. Kilka scen, gdzie scenarzysta na siłę starał się wzbudzić we mnie konkretne emocje, przez co scena, zamiast ekscytować, wypadała sztucznie i nieprzekonująco, a dialogi stawały się „drewniane’. Na szczęście, nic co miałoby wpływ na rytm czy logikę opowieści. Z drugiej strony, osoby które nie znają „Altered Carbon”czy to z serialu czy też z książki, mogą czuć się nieco zdezorientowane ideą ludzkiego ciała jako wymiennego, czasowego „pokrowca” dla niemal wiecznej duszy, wokół której kręci się opowieść. To samo dotyczy podających od czasu do czasu nazwisk, nazw planet czy organizacji a przede wszystkim tego, co tak naprawdę łączy ze sobą parę głównych bohaterów. Jeśli jednak poznałeś już wcześniej świat pokazany w „Altered Carbon” – będziesz czerpał przyjemność z rozpoznawania tych wzbogacających historię detali.

    Zakończenie filmu jest otwarte co daje nadzieję, że być może pojawią się kolejne części. Jeśli tak się stanie, będę przeszczęśliwy.
  • Avatar
    Sezonowy 14.10.2019 20:32
    Re: Odc. 14
    Komentarz do recenzji "Vinland Saga"
    Niewykluczone, że jest tak jak piszesz.

    Z drugiej jednak strony, właśnie wyczytałem, że manga była początkowo celowana w demografię shounen, a później podjęto decyzję o podniesieniu demografii o jedną kategorię wyżej, w stronę bardziej dojrzałej widowni. Może tu jest pies pogrzebany? Może oglądamy właśnie ekranizację tomów mangi wydawanych w okresie przejściowym, gdy autor zmieniał narrację z myślą o demografii seinen? Stąd takie a nie inne rozwiązania fabularne, wysunięcie na plan pierwszy Askeladda i elementów dramatu historycznego, na niekorzyść przygodowego bitewniaka? Jeśli tak jest, to może i z czasem narracja poprawi się, uładzi, kiedy zekranizowane zostaną tomy już w stu procentach „dorosłe”.

    To tylko moja hipoteza, ale jeśli mam choć trochę racji to by znaczyło, że dla animowanej Vinland Saga jeszcze nie wszystko stracone. Zobaczymy. :)
  • Avatar
    Sezonowy 14.10.2019 15:37
    Re: Odc. 14
    Komentarz do recenzji "Vinland Saga"
    Mi również podobał się ten odcinek, jako że tak bardzo odstawał od poprzednich jeśli chodzi o klimat i konwencję. Niestety, jest to również dowód na to, że scenariusz opowieści pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Nie wiem, czy to zasługa autora materiału źródłowego czy samych scenarzystów anime, ale ktoś tu naprawdę nie przemyślał tego, jak taki sposób prowadzenia narracji może być odebrany przez widzów.

    Bo w gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę gatunki filmowe, z jakiego rodzaju serialem mamy tu do czynienia? Przygodowym? Pierwszych kilka odcinków wydawało się to sugerować. Akcji? Następne odcinki, gdzie Thorfinn daje popis sztuki walki bronią krótką, akrobatyki, gdzie oglądamy pojedynki jeden za drugim, niewolne od akcentów komediowych, mogłyby na to wskazywać. Dramatem historycznym? Odcinki, w których obserwujemy sceny z życia ludności, w której koleje losu zamieszani są bohaterowie, wątek duńskiego książątka, byłyby na to dowodem. Mam wielki problem z nadążaniem za zmieniającym się charakterem, tonem, klimatem opowieści, bo te przypominają kolorowy patchwork, naprędce pozszywany z kawałków innych opowieści. Rytm i ton opowieści są tak nierówne i z odcinka na odcinek do siebie niepodobne!

    I kto tak naprawdę jest bohaterem Vinlandzkiej Sagi? Przez pierwsze trzy odcinki byłem pewien, że jest nim Tors. Potem, z oczywistych względów, okazało się, że protagiem jest Thorfinn, choć sami scenarzyści wydawali się nie być o tym do końca przekonani. Dwa ostatnie odcinki zdecydowanie na pierwszy plan wysunęły Askeladda, który jest w tej chwili najjaśniejszą gwiazdą serialu i skupia an sobie uwagę widza, podczas gdy Thorfinn został odesłany na ławkę rezerwowych.

    I to właśnie postaci Thorfinna jest mi autentycznie żal. Sposób, w jaki została napisana, z góry przekreślił szanse na to, bym naprawdę przejmował się kolejami jego losu. I nie mam tu nawet na myśli jego charakteru, wiecznie naburmuszonego, mrukliwego nastolatka, który „cierpi wewnętrzne katusze”.

    Od momentu dołączenia do oddziału Askeladda postać chłopaka jest skończenie pasywna. Jego rola sprowadza się do wykonywania poleceń, poza nimi nie przejawia żadnej inicjatywy. Nawet w odcinku, gdzie spędził czas kurując się w rodzinie brytyjskich wieśniaków, z dala od swego mocodawcy, zachowywał się jak bezwolny robot. Trudno oprzeć się wrażeniu, że świat dookoła Thorfinna poznajemy nie przez niego, a przez osoby, które go otaczają. Podobnie akcja serialu posuwa się do przodu wyłącznie dzięki osobom trzecim, sam chłopak nie ma na nią wpływu, który wynikałby ze świadomie podjętych decyzji, samodzielnego myślenia, inicjatywy. Jeśli znajduje się w punkcie A to dlatego, że ktoś go tam posłał. Jeśli wykonuje działanie B to dlatego, że tak mu kazano. Co więcej: po czternastu odcinkach jedynymi postaciami, które w tej opowieści wydają się mieć własny arc, są kapłan­‑moczymorda i zniewieściały książę. Thorfinn jak był bezwolną marionetką, tak jest nią nadal. I żadne strojenie groźnych min nie zmieni faktu, iż zachowuje się jak bohater drugoplanowy. Powiedzmy sobie szczerze: bez Thorfinna historia Askeladda i jego drużyny potoczyłaby się tak samo. Pewnie, kilka walk wyglądało by inaczej, kto inny zostałby wysłany na zwiady, zamiast nastoletniego zabijaki z nożami w stronę przeciwnika posłano by precyzyjnie wymierzoną strzałę – z tym samym skutkiem. Nie pamiętam momentu, w którym postać chłopaka świadomie wydawała się być kluczowym elementem opowieści, języczkiem u wagi, który świadomie decyduje o tym, którym nurtem popłynie opowieść. Bohater drugoplanowy.

    To smutne.

    Naprawdę szkoda.

    Po czternastym odcinku, jakkolwiek interesujący by on nie był, moje rozczarowanie serialem jako całością jest aż za duże. I jeśli jeszcze czegoś oczekuję, na coś czekam, to na rozwinięcie wątku zniewieściałego księcia i arturiańskiego pochodzenia Askeladda. A sam Thorfinn… cóż, wszystko wskazuje na to, że na uratowanie postaci i całego wątku jest już za późno.
  • Avatar
    A
    Sezonowy 10.10.2019 09:55
    Więcej niż pozytywne zaskoczenie
    Komentarz do recenzji "Kanata no Astra"
    Ukryta pod konwencją anime, z jej wszystkimi ogranymi kliszami i atrybutami (mieliśmy nawet odcinek plażowy z defiladą kostiumów kąpielowych), kryje się świetna, porządnie napisana opowieść SF. Opowieść, która przeniesiona do kina fabularnego i wyreżyserowana na poważną nutę, prawdopodobnie przypadłaby do gustu dorosłym widzom, miłośnikom kosmicznych thrillerów i kryminałów, fanom gwiezdnej eksploracji.

    Scenariusz przemyślany pod względem struktury i tempa, gdzie pojawiającym się z odcinka na odcinek wątkom dano wybrzmieć do końca, a bohaterom rzetelnie przedstawić się widzowi i dać poznać z więcej niż jedna strony. Nikogo nie pominięto, nikogo nie zepchnięto na boczny tor. I co już zupełnie niezwykłe, każdy z bohaterów (a jest ich tu dziewięciu, czy nawet dziesięciu, jeśli liczyć rosyjską kosmonautkę) ma swój arc i na koniec opowieści jest innym człowiekiem, niż w chwili, w której zaczynał podróż w nieznane. Tyle splatających się ze sobą osobistych wątków i historii, a mimo to żadnego większego zgrzytu, fabularnych dziur i cudów wziętych z kapelusza, żeby tylko scenariusz się nie posypał (z jednym istotnym wyjątkiem, o czym dalej). Przeciwnie: wszystko tu zostało przemyślane by działało precyzyjnie i niezawodnie jak szwajcarski zegarek.

    Sposobu, w jaki odsłaniane są kolejne warstwy intrygi, nie powstydziłby się pierwszej wody kryminał. Raz, bo cały czas historia trzyma się kupy, a nowe wątki są porządnie umocowane w tym, co już nam opowiedziano i co do tej pory mogliśmy zobaczyć. Nie mogłem oprzeć się pragnieniu znalezienia na własną rękę odpowiedzi na dręczące bohaterów pytania „co, kto, dlaczego”, dając wodzić się za nos autorowi i będąc pozytywnie zaskakiwanym, gdy moje koncepcje brały w łeb jedna po drugiej.

    Dwa, bo przez cały czas towarzyszy nam atmosfera czającego się gdzieś w tle nieustannego zagrożenia, świadomie zamaskowanego pozornie beztroską radością z eksploracji nowych planet, budowaniem przyjacielskich więzi, byciem nastolatkiem i cieszeniem się nieograniczona swobodą po raz pierwszy w życiu.

    Trzy, bo kolejne etapy odsłaniania kulisów dramatu, który skazał bohaterów na kosmiczną poniewierkę, są jak puzzle. Nie tyle obalają i obracają wniwecz wcześniejsze hipotezy i wątki, co dołączają kolejne elementy do skomplikowanej układanki, powoli nabierającej intrygującego i zarazem złowieszczego kształtu.

    W tym kontekście oczywistym kiksem fabularnym jest sposób, w jaki wprowadzono do gry rosyjską kosmonautkę z jej statkiem, bez których historia zakończyłaby się katastrofą. Tu szczęśliwe zbiegi okoliczności wyglądały tak, jakby tego akurat dnia i w tym właśnie miejscu urządziły sobie zjazd rodzinny. Całe szczęście, że akcja toczy się na tyle wartko, iż pozwala szybko zapomnieć o tym potknięciu. Mimo to, można było Polinę wprowadzić do gry w lepszy, bardziej przemyślany i wiarygodny sposób.

    Satysfakcjonujące zakończenie. Przyjemnie było ujrzeć bohaterów po kilku latach, już w dorosłym, dobrze poukładanym, a jednocześnie dopiero się rozpoczynającym, nowym życiu.

    Dobre kino, dobra historia. Oby takich pojawiało się więcej.
  • Sezonowy 11.07.2019 11:22:17 - komentarz usunięto
  • Avatar
    Sezonowy 13.03.2019 22:16
    Re: Wszystko na plus, tylko...
    Komentarz do recenzji "Cowboy Bebop"
    Tylko czy to aby na pewno było złe zakończenie?

    Pozwolę sobie przedstawić całkowicie odmienny punkt widzenia. Mam nadzieję, że wyda się interesujący bo z mojej perspektywy – to było dobre zakończenie. Więcej nawet – to było idealne zakończenie.

    Zacznę od tego, że jeśli spojrzeć na opisy czy charakterystyki serialu tak na Tanuki jak i w innych portalach specjalizujących się w anime czy sztuce filmowej, Cowboy Bebop jest klasyfikowany gatunkowo jak film akcji, SF, dramat, komedia, przygodówka. Nieliczne odnotowują, że Cowboy Bebop to również western, w sensie założeń fabularnych i tropes a nie kostiumów czy scenografii. Nie zauważyłem ani jednego, choć nie wykluczam, iż takie są, który by napisał, że to również serial z gatunku noir, co ma w tym konkretnym przypadku znaczenie kluczowe.

    Pół roku temu kanał Wisecrack na YT zamieścił interesujące video poruszające m.in. ten temat: „The Philosophy of Cowboy Bebop”, którego obejrzenie gorąco polecam.

    Nie będę tu powtarzał tego, co można obejrzeć na YT, bo Wisecrack robią to doskonale. Ważne, żeby przyjąć założenie, że Cowboy Bebop w gruncie rzeczy może być (i jest) dużo mądrzejszy i poważniejszy niż większość internetowych recenzji mogłaby sugerować, a korzeniami tkwi naprawdę głęboko w kinie zachodnim, w miejscach, do których miłośnicy anime zaglądają bardzo rzadko. Mam tu na myśli western i kino noir.

    Za pierwszym obejrzeniem serialu wiele niuansów zawartych w pojedynczych scenach czy dialogach umyka, to naturalne. Za kolejnym obejrzeniem można dostrzec, że Spike od początku został pokazany jako bohater tragiczny, którego los jest przypieczętowany przez tragiczną przeszłość, od której nie ma ucieczki. Fatum, przeznaczenie czy jak chcielibyśmy to nazwać pchnęło go na ścieżkę, z której nie ma odwrotu. Spike może wydać się momentami beztroski, zabawny, czasami nawet naiwny. Zobaczymy dziesiątki scen komediowych z nim w roli głównej, będziemy się śmiać z tego, do jakich szalonych rzeczy zmusi go głód, z jaką dziecinną łatwością sprytna Fay dla własnej wygody czy korzyści wyprowadza go w pole przy lada okazji, jak Ed gasi go intelektem czy Jet ratuje z opresji dzięki życiowemu doświadczeniu. Tyle że to wszystko fasada.

    W tych krótkich scenach, w których Spike na moment uchyla maskę beztroskiego łowcy nagród, spogląda na nas chłodnymi i spokojnymi oczami człowieka pogodzonego z losem, zdeterminowanego, a zarazem świadomego tego, co czeka go na końcu drogi, którą podąża. Z odcinka na odcinek autorzy prezentują nam pojedyncze kawałki łamigłówki, którą dla widza (i dla Fay Valentine, jeśli już o bohaterów chodzi) jest Spike. Z czasem te kawałki zaczynają układać się w całość, a my zaczynamy dostrzegać tak kim naprawdę, pod maską którą nosi na co dzień, jest Spike. I że od pierwszej chwili, w której zobaczyliśmy go na ekranie, przeznaczenie nieuchronnie prowadzi go ku tragicznemu finałowi.

    Znowu odsyłam do Wisecrack, oni wykładają to znakomicie.

    Mając to wszystko na uwadze, łatwiej będzie mi uzasadnić twierdzenie, że śmierć Spike’a to prawdziwie „dobre” zakończenie serialu. Że pięknie wpisuje się tak w kanon westernu jak i kina noir. Człowiek, który dopełnił swego przeznaczenia, doszedł do końca długiej i bolesnej drogi, za którą nie ma już nic – zasługuje na to, by jego śmierć była „dobra”. Godna. Honorowa. Heroiczna. Nagroda, w żadnym razie strata. I taką właśnie śmierć Spike dostaje, w najpiękniejszym z bohaterskich stylów.

    A jak wielką wagę przywiązują twórcy do tego, w jakim stylu bohaterowie znikają z ekranu, można zobaczyć na przykładzie odcinków, w których umierają bohaterowie drugoplanowi, kluczowe postaci poszczególnych epizodów. Sceny ich śmierci to sceny dramatyczne, ale za każdym razem można odnieść wrażenie, że w ich przypadku śmierć jest bardziej nagrodą, wybawieniem. Łaską, pozwalająca utrapionej czy zagubionej duszy odejść w spokoju. I za każdym razem jest to ta „dobra”, honorowa i godna śmierć, której życzylibyśmy przyjaciołom znajdującym się w tej samej co oni sytuacji. I że również Spike zasłużył sobie na nią całym swoim życiem.

    Podam dwa przykłady.

    W pierwszym odcinku, „Asteroid Blues”, mamy do czynienia ze złoczyńcą imieniem Asimov, za którego głowę wyznaczono nagrodę, którą to Spike i spółka zamierzają zgarnąć. Asimov podróżuje w towarzystwie swojej dziewczyny, Katherine i pod presją podejmuje jedną złą decyzję za drugą. W końcu zostaje zapędzony w matnię, z której nie ma ucieczki. Nabuzowany bojowym narkotykiem, pozbawiony samokontroli i zachowaniem przypominający bardziej zwierzę niż człowieka, za chwilę zginie pod ogniem jeśli nie policji, to łowców nagród czy zabójców z syndykatu. I co w tej sytuacji robi jego dziewczyna? Obejmuje go czule i strzela mu w głowę. W ostatnim słowie żegna się ze Spike’m: „Adios!”Chwilę potem ich statek zostaje zniszczony.

    Dlaczego Katherine zastrzeliła swego kochanka, skoro za chwilę i tak oboje mieli zginąć? Jestem przekonany, że zrobiła to z miłości. W tej ostatniej chwili, jaką spędzali razem zadbała o to, by jego śmierć była tak bardzo honorowa, jak to tylko możliwe w tych okolicznościach. By ocalić choć odrobinę jego godności, która mu jeszcze pozostała. I tak Asimov odchodzi z tego świata nie jak zaszczute, zapędzone w pułapkę zwierzę, a jako człowiek, którym w gruncie rzeczy nadal jest. Ginie nie od kul bezwzględnych myśliwych, a z ręki ukochanej kobiety, która zdecydowała się dzielić z nim los do samego gorzkiego końca, co jest jednocześnie tragiczne i romantyczne, w gorzkim i ponurym stylu noir.

    I drugi przykład. W odcinku trzynastym, „Jupiter Jazz (Part 2)", Spike spotyka Grena – pilota i żołnierza, na którego drodze przewrotny los postawił Viciousa, Julię i w końcu Faye Valentine. Faye staje się zapalnikiem, który uruchamia lawinę wydarzeń doprowadzającą ostatecznie do pojedynku Grena z Viciousem, z którego ten drugi wychodzi zwycięsko. Dla umierającego Grena to nie tylko przegrany pojedynek: to zaprzepaszczona szansa na wyrównanie rachunków z Viciousem i odegranie się za zdradę i prywatne piekło, przez które latami musiał przechodzić nieświadom, komu je zawdzięcza.

    Przegrana, porażka, gorzki koniec. A mimo to, za sprawą Spike’a, który towarzyszy mu w ostatnich chwilach, odchodzi z godnością i podniesioną głową. Jak bohater i wojownik, na które to tytuły w pełni sobie zasłużył. Sceny pokazujące ostatnie chwile z życia Grena, jego śmierć, „pogrzeb” w przestrzeni kosmicznej, ilustruje wspaniała muzyka. „Space Lion” jest najdłuższym ze wszystkich utworów zamieszczonych na siedmiu płytach ze ścieżką dźwiękową do CB i pięknie spina wspomniane sceny w jedną całość. W ostatniej scenie, wciąż ze Space Lion grającym w tle, przeniesiemy się na Ziemię i zobaczymy starego Indianina z wnuczką, siedzących przy ognisku. Dziewczynka wskaże na spadającą gwiazdę widoczną na nocnym niebie, na co starzec odpowie, że to nie gwiazda: to dusza wojownika odchodząca do Krainy Wiecznych Łowów, do Wielkiego Ducha. Napisy. Space Lion towarzyszy nam do samego końca.

    Czy to nie jest dobra, honorowa śmierć, godna prawdziwego bohatera?

    Jeśli teraz spojrzymy na śmierć Spika w kontekście podanych przez mnie przykładów, trudno oprzeć się wrażeniu, że jeśli śmierć Asimova czy Grena były dobre, godne i pozwalające zachować honor, to już finałowe sceny Cowboy Bebop czynią śmierć Spike’a wręcz doskonale heroiczną i wzniosłą. Taką, która przechodzi do legendy. Nagrodą, bo po wszystkim przez co przeszedł, Spike prawdziwie zasłużył sobie na ostateczny spokój. I jeśli taka śmierć nie jest śmiercią w wielkim stylu, godną największych bohaterów, to już nie wiem co mogłoby nią być.

    I tak sobie teraz myślę, że w chwili, kiedy Spike skonał, ta sama indiańska dziewczynka siedząca przy ognisku ujrzała na niebie kolejną spadającą gwiazdę, może tym razem jaśniejszą i większą niż inne. Tym razem niepotrzebne byłyby żadne słowa, bo już wiemy i pamiętamy, czego jesteśmy świadkami. Wystarczyłoby, żeby w tle ponownie zabrzmiał „Space Lion”.

    (Kurczę, rozpisałem się, ale zwyczajnie poniosło mnie bo Cowboy Bebop należy do tych anime, które cenię sobie najbardziej).
  • Avatar
    A
    Sezonowy 6.03.2019 13:44
    Podobało mi się
    Komentarz do recenzji "Kokkoku"
    Już samo założenie istnienia Stazy, na którym zbudowano serial, zasługuje na uznanie. To jeden z tych rzadkich przykładów scenariusza, który autentycznie daje do myślenia, nawet po odejściu od ekranu. Co ty sam zrobiłbyś mając możliwość swobodnego wchodzenia w Stazę? Zwiedzałbyś świat, jego najbardziej tajemnicze i na co dzień niedostępne dla zwykłego śmiertelnika zakamarki? Zwolnił moralne hamulce i bezkarnie dał upust wszystkim seksualnym fantazjom i fetyszom? Zagrabił, zebrał, nakradł, złupił majątek, który pozwoliłby ci później na życie w luksusie w „normalnym” świecie? Wsiadł na rower i pojechał do Moskwy by zapoznać bliżej pana Putina ze swoim starym przyjacielem, kluczem francuskim? Zapytaj o to samo przyjaciół w trakcie najbliższego spotkania przy piwie, a przekonasz się, że podsuną ci jeszcze bardziej odjechane persperktywy.

    Dobry pomysł na budowanie świata – i zaskakująco dobra realizacja. Wszyscy bohaterowie, tak pierwszo- jak i drugoplanowi, są tu prawdziwie pełnokrwistymi postaciami. Indywidualnościami o pełnowymiarowych charakterach, bogatym wnętrzu. A że akcja toczy się powoli, zwłaszcza w drugiej części serialu, jest czas, by pozwolić postaciom prawdziwie zagrać, wybrzmieć, pokazać niuanse ich osobowości, targające nimi wątpliwości, sprzeczności. To szczególnie ważne w przypadku trojga „złych” postaci, które później przejdą, jedna pod drugiej, na stronę głównej bohaterki. W ich przypadku zmiana stron ma sens i jestem w stanie ją zrozumieć właśnie dlatego, ze serial dał mi czas na zapoznanie się z tymi postaciami. Obserwowanie ich działań, poznanie motywacji, zrozumienie tego, kim są i czym się kierują. Wszystko dzięki temu, że narracja nie goni i nie pędzi, że pozwala „zagrać” postaciom a nie tylko pokazać przyklejoną na czole etykietkę „bad guy No1” czy „supporting character – comic relief type”. Są w „Kokkoku” sceny, którym można by przypisać konotacje dramatyczne w rozumieniu dramatu klasycznego, a nie przypisanego do anime dramatu „patrzcie jak ja strasznie przeżywam”. Może nawet elementy dramatu psychologicznego, co już w ogóle brzmi tu niemal jak herezja.

    Kiedy się nad tym zastanawiam, to Kokkoku” okazuje się być świetnym materiałem na kino SF w tradycyjnym filmowym wydaniu, swobodnie korzystające z dobrze znanych schematów. Oprócz scenografii nie trzeba by wiele zmieniać by Świat Stazy stał się obcą planetą, gdzie rozbił się jakiś kosmiczny transportowiec. Świat przypomina nasz, są ruiny cywilizacji, nieznane potwory, jesteśmy obcy w obcym świecie i walczymy o kontrolę nad MacGuffinem, który pozwoli zwycięzcom wrócić do domu. Łatwo też mogę wyobrazić sobie, że zamiast po ulicach zamarłego miasta, bohaterowie przemykają korytarzami pozbawionego energii gigantycznego statku kosmicznego, jakiegoś „Prometeusza”. Klaustrofobiczne uczucie bycia uwięzionym w miejscu, które niby tak dobrze znane i swojskie raptem zamieniło się w więzienie, z którego nie ma ucieczki – w gruncie rzeczy jest bardzo podobne. A już gdy główny antagonista łączy swoje geny z genami kosmicznego potwora, by zyskać władzę nad światem, nie mam najmniejszego problemu ze wpisaniem takiej historii w uniwersum takiego np. „Obcego”.

    Najsłabszą stroną scenariusza jest bez wątpienia zakończenie. Przez dwanaście odcinków bohaterowie robili swoje w gruncie rzeczy nie zastanawiając się poważniej nad tym, czym jest miejsce, w którym się znaleźli, jak działa i jakie rządzą w nim prawa. Nie zauważyłem wielu przejawów choćby zwykłej ciekawości, takiej, co to zmusza do trącania kijem człowieka leżącego w rowie na poboczu, żeby sprawdzić, co tak naprawdę jest grane „(Pijany? Chory? Nieprzytomny? Samochód go potrącił?”). To do pewnego stopnia zrozumiałe, bo w końcu bohaterowie walczyli o życie, ale nawet kiedy Juri zostaje już zupełnie sama, jest skończenie pasywna i wydaje się być niezainteresowana poznaniem, jak działa świat dookoła niej, do czego jest zdolny i co można w nim (z nim) zrobić. Więcej na temat tego czym jest Staza i na ile można sobie w niej pozwolić dowiadujemy się od „tych złych”, gdy bez skrupułów korzystają z faktu, że zatrzymani w czasie ludzie są całkowicie bezbronni wobec tego, co z nimi i ich własnością może zrobić czarny charakter. Ale i tego jest za mało, o wiele za mało.

    Gdy w ostatnim odcinku znienacka pojawia się nowa (nie do końca) postać i wygłosi wykład odpowiadający na wiele (nie wszystkie) dotyczących Stazy pytań „co, jak, i dlaczego” – jest już za późno. Raz, bo to żadne zamknięcie historii, ponieważ po dwunastu odcinkach zdążyłem już zapomnieć, że ta postać mignęła na chwilę na ekranie w pierwszym odcinku. Dwa, że między pierwszym a ostatnim pojawieniem się – nie ma po niej śladu i nie odgrywa ona żadnego znaczenia w opowieści. A tu, na zakończenie, niespodziewanie uderza grom z jasnego nieba i raptem wszystko ma być jasne! Gdyby autor choć zadbał o to, żeby od czasu do czasu przemycać w historii nawiązania, tropy czy sugestie co do postaci i roli kobiety z jej mężem, dzięki którym cała ta historia ze Stazą w ogóle była możliwa – jej pojawienie się na koniec faktycznie domykałoby opowieść, łączyło pojedyncze kropki w jeden pełny obraz, dawało odpowiedzi na pytania, wyjaśniało tajemnice, które bohaterowie próbowali rozwikłać (nie próbowali). A tak – niezbędny był cały wykład, żeby na koniec wszystko miało ręce i nogi.

    Ale może jednak wcale nie był taki niezbędny? Jestem przekonany, że gdyby całkowicie usunąć „Matkę Stazy” (nie pamiętam jej imienia, niestety) ze scenariusza, historia tylko by na tym zyskała. Bo czy w tym przypadku otwarte zakończenie nie byłoby lepsze? Na przykład takie, że Juri mimo wszystko zostaje w Stazie z dzieckiem, nie odsyła go do „normalnego świata”. Niechby się okazało, że dziecko, które w końcu urodziło się w Stazie i ten Świat jest dla niego domem, zdradza objawy posiadania nadzwyczajnych talentów, o istnieniu których Juri nawet nie śniła? Talentów, które niosą ze sobą nadzieję i obietnicę nowej, szczęśliwej przyszłości, a już na pewno powrotu na łono rodziny. Ostatnia scena mogłaby pokazywać Juri w ukwieconym ogrodzie, z uśmiechem na twarzy witającą poranne Słońce. Obok – kołyska z uśmiechniętym, gaworzącym maluchem, kołysana jednym, potwornym palcem przez gigantycznego Handlera. Bo przecież wszystko będzie dobrze i do zobaczenia w następnym sezonie.

    Nie tym razem, niestety, ale i tak obejrzeć warto.
  • Avatar
    Sezonowy 8.06.2015 15:44
    Re: Nie wiem o co tyle szumu
    Komentarz do recenzji "Grobowiec świetlików"
    Nie mam najmniejszego problemu z tym, że nie widzisz tego samego co ja. Namaluj na kartce kółko i jeden zobaczy w nim tylko kółko, ktoś inny – symbol solarny, jeszcze inny – znak wskazujący damską toaletę. Naturalna kolej rzeczy i jak napisałem, kwestia gustu i indywidualnego odbioru. Nie musimy zgadzać się ze sobą, to oczywiste. Wyjaśniłem Ci natomiast, na czym polega różnica między moim a Twoim spojrzeniem na Grobowiec Świetlików, żebyś lepiej mogła zrozumieć punkt widzenia drugiej strony i ewentualnie odnieść się do niego. Gdyby tej różnicy nie było, nie byłoby o czym pisać i każdy zgadzałby się z każdym we wszystkim, a świat byłby przeraźliwie nudny. Na szczęście, przynajmniej na Tanuki, nie jest. :)
  • Avatar
    Sezonowy 8.06.2015 12:13
    Re: Nie wiem o co tyle szumu
    Komentarz do recenzji "Grobowiec świetlików"
    Nie ma nic złego w tym, że film Ci się nie podobał: to kwestia gustu i każdy ma tu prawo do własnego zdania. Ale nie rozumiem, jak mogłaś nie dostrzec pacyfistycznego przesłania? Krzywda dzieci, które cierpią i umierają na wojnie rozpętanej przez dorosłych w imię „dorosłych” idei? Żadne z nich niczym nie zawiniło, a oboje ponoszą najcięższą z możliwych karę za grzechy dorosłych, którym nie dość mordowania się nawzajem w okopach, na wodzie i w powietrzu. Gdzie tu sens, gdzie rozsądek, gdzie sprawiedliwość?

    Dla widza z tzw. Zachodu film może mieć też dodatkowe, drugie dno, jeśli ma się pewne kompleksowe pojęcie o historii drugiej wojny światowej i umiejętność rozsądnego słuchania i ważenia głosów obu stron konfliktu. Grobowiec Świetlików dotyka niewygodnej prawdy o uprawianym przez lotnictwo strategiczne aliantów ludobójstwie na cywilnej ludności Japonii, a w Europie – na ludności Niemiec. Fajnie ogląda się filmy o bohaterskich lotnikach w rodzaju „Memphis Belle”, ale kiedy niespodziewanie zdasz sobie sprawę, że duża część ich działań sprowadzała się do tego, żeby z premedytacją zabić jak najwięcej Seitów, Setsuko i ich rodziców, a tych co przeżyją pozbawić dachu nad głową i całego dobytku, to może odezwie się w widzu coś z pacyfistycznego ducha i refleksja, że może, jako zwycięzcy, nie byliśmy w tej wojnie tacy znowu wspaniali, dobrzy i cudowni, jak nam to pokazywano przy okazji innych filmów, w szkole, na wykładach. To dodatkowa, gorzka pigułka, którą niejednemu niełatwo będzie przełknąć.
  • Avatar
    Sezonowy 27.05.2015 14:49
    Komentarz do recenzji "Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo"
    „Ale ja nie polemizuję z recenzją, tylko krytykuję jedno, konkretne zdanie, którego wydźwięk mi się bardzo nie podoba. "

    I tu jest prawdopodobnie pies pogrzebany. Wydźwięk. Bo skoro recenzent pisze, że od serialu dorośli odpadną, a Ty przecież nie odpadłeś, to brzmi to tak, jakby zarzucił Ci, że nie jesteś dorosły, a przynajmniej nie dość, żeby prawidłowo ocenić ten serial. Nie pomyślałem o tym wcześniej, przyznaję, ale rozumiem wywołane podobną sugestią emocje i Twoją reakcję.

    W gruncie rzeczy – to mało istotny drobiazg. Tak pół żartem pół serio: gdyby Gamer sformułował rzecz inaczej, np. „od której niektórzy dorośli odpadną” albo „od której dorośli mogą odpaść”, byłaby jakaś droga ucieczki od paskudnej a nieuniknionej etykietki niedorosłego, prawda? A tak, przyszło bronić honoru.

    Jeśli już współwyznawcy animowanego kościoła zarzucają nam zdziecinnienie, to dopiero powiedzieć o mugolach, takich co to tylko Kieślowski, Polański i „Dom nad rozlewiskiem”? :)
  • Avatar
    Sezonowy 27.05.2015 13:53
    Komentarz do recenzji "Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo"
    Sam też namieszałem z tym czytaniem ze zrozumieniem. :)

    „I wysublimowany gust (...) w stanie się cieszyć”?
    Naprawdę jestem w kropce. "

    Zignoruj ten akapit, proszę. Brak wyrafinowanego gustu u starego widza pozwala się cieszyć tanią rozrywka, rozumiem. :)
  • Avatar
    Sezonowy 27.05.2015 13:29
    Komentarz do recenzji "Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo"
    Cthulhoo napisał(a):
    No, ale taki widz jest tylko stary, a nie dorosły, bo nie ma wysublimowanego gustu i jest w stanie się cieszyć prostą i łatwo przyswajalną rozrywką.


    Nie rozumiem.

    „Stary” widz nie ma wysublimowanego gustu? Nie pojmuję. Ale wcześniej, kiedy był młodszy, to miał? A teraz już nie? Dlaczego? Ukradli? Zabrali? Zgubił? Pożyczył komuś i już mu go nie oddano? Niby że im dłużej ogląda anime, to tym bardziej psuje mu się gust? (akurat z tym stwierdzeniem wiele osób, które same anime nie oglądają, mogłoby się zgodzić).

    I wysublimowany gust pozwala cieszyć się oglądaniem typowej rozrywki klasy B? Czyli że osoba bez wyrafinowanego gustu skazana jest na Mushishi i produkcje eksperymentalne? O co chodzi? Chyba że opuściłeś jedno „nie” i miało być „nie jest w stanie się cieszyć”?
    Naprawdę jestem w kropce.

    Ale wracając do rzeczy i tego, co w Twoich komentarzach zwróciło moją uwagę. Na podstawie krótkiego sformułowania: „dorosły widz”, przypisałeś recenzentowi, moim zdaniem wzięte z powietrza, myśli, jakoby zarzucał serii raz, że jest niepoważna i płytka, a dwa, już w odpowiedzi na mój komentarz, że kino akcji nie jest dla niego i dlatego nie wystawił wysokiej oceny. Tymczasem w recenzji padają zarzuty infantylizmu i naiwności, a nie prostoty czy braku powagi. Jeśli dobrze zrozumiałem recenzenta, to jego zdaniem serial jest głupawy, a nie za mało poważny, za prosty, a już na pewno nie jest wadą to, że to rozrywkowy serial akcji. I wszystko byłoby nie tak znowu źle, gdyby serial nie próbował mieszać konwencji i uśmiechać się do starszej publiczności, co zdaniem Gamera, wyszło źle.

    Mam wrażenie, że chcąc polemizować z recenzją Gamera, powinieneś raczej polemizować z jego argumentami, a nie z jego subiektywną opinią i zarzucać mu, że się do tego akurat serialu, jako widz, zwyczajnie nie nadaje. Jestem przekonany, że jako wielokrotny recenzent na pewno sam doceniłbyś taką postawę, gdybyś spotkał się kiedyś z podobnymi zarzutami.
  • Avatar
    Sezonowy 27.05.2015 10:49
    Komentarz do recenzji "Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo"
    Mam wrażenie, że niepotrzebnie szydzisz. Nie oglądałem recenzowanego serialu, ale przeczytałem recenzję i zwróciłem uwagę na powtarzające się zarzuty wobec naiwności i infantylności fabuły, bohaterów, ich zachowań. Może właśnie tu jest pies pogrzebany?

    Może recenzentowi nie chodzi o to, że seria nie jest poważna i głęboka, jak piszesz, bo co to zarzut i skąd go wytrzasnąłeś? Może chodzi przede wszystkim o to, że ze względu na wspomniane słabości seria jest najzwyczajniej w świecie głupawa?

    I akurat ten zarzut: głupota i dziecięca naiwność fabuły i bohaterów w serialu, który puszcza oko w stronę doroślejszej części publiczności, jestem w stanie zrozumieć.
  • Avatar
    Sezonowy 18.05.2015 09:43
    Re: Rozczarowałam się :<
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    Dziękuję za wyjaśnienie jak się rzeczy mają. Teraz widzę, że mój pomysł z purgatorium nie ma racji bytu, mogę przestać zawracać nim sobie głowę. Pozostaje, jak zawsze, zważać na język, kierować się zdrowym rozsądkiem i nie dawać Moderacji pretekstu do interwencji.
  • Avatar
    Sezonowy 18.05.2015 05:50
    Re: Rozczarowałam się :<
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    Mam wrażenie, że to co proponujesz, praktycznie równa się zakończeniu dyskusji. Raz, bo trzeba się skrzyknąć i umówić, a dwa że tu zostałaby istotniejsza połowa dyskusji, zaś jej ewentualna reszta już znajdowałaby się gdzie indziej. Jak znam życie, to nie zadziałałoby, bo sprawa byłaby zbyt błaha, żeby do jej kontynuowania chciało się ludziom skakać z miejsca na miejsce w internecie. A już nie daj boże po raz kolejny logować się. Na pewno jest jakaś reguła mówiąca, że im więcej kliknięć trzeba wykonać, tym większa szansa na to, że osoba przed monitorem oleje sprawę. Ja bym olał.

    No i najważniejsze: zamiast zatrzymywać czytelników na miejscu i zachęcać do wypowiadania się, a innych do czytania, domyślną opcją jest w tej chwili ucinanie dyskusji, z iluzoryczną i niepraktyczną opcją „idźcie gdzie indziej”. Co zaś do samego Kotatsu, które podlinkowałaś, to o ile mnie pamięć nie myli, kiedyś było ono częścią Tanuki, a później, z tych czy innych powodów, przestało. Teraz, kiedy patrzę na jego dział „manga i anime”, widzę jeden, góra dwa komentarze dziennie, a czasem nie pojawia się tam żaden przez kilka dni. Jakikolwiek był faktyczny powód rozwodu, tematyka m&a nie wyszła na tym najlepiej.

    Dla mnie, czytelnika Tanuki, konsekwencje wyglądają tak, że rozmawiając teraz na Tanuki o funkcjonalności portalu Tanuki, łamię regulamin, jasno przestrzegający przed pisaniem komentarzy nie dotyczących utworu, przy którym zostały zamieszczone. Owszem, moglibyśmy rozmawiać o tym na profilu moim czy Twoim , ale wtedy pies z kulawą nogą by tego nie przeczytał. Żeby było dziwniej, w regulaminie Tanuki jest parokrotnie mowa o Forum Tanuki, którego już nie ma.

    Może więc pomysł z fikcyjnym tytułem purgatorium, który umożliwiałby skanalizowanie offtopów i pozwolił czytelnikom piszącym kontynuować co ciekawsze dyskusje nie na temat, a lurkerom czytać je, nie jest taki zły? Tym bardziej, że prawdopodobnie nie wymagałby wprowadzania jakichkolwiek zmian technicznych w strukturze czy funkcjonalności portalu. I gdyby teraz Moderacja zechciała przerwać tego offtopa, to zamiast jak najbardziej słusznie go zamykać (w końcu nie piszemy tu o Arslan Senki), mogłaby go przenieść do purgatorium i nasza publiczna dyskusja trwałaby w najlepsze, a my nie musielibyśmy kryć się z nią gdzieś po zakamarkach internetu, jak jacyś spiskowcy.
  • Avatar
    Sezonowy 17.05.2015 22:29
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    Zapewniam Cię, że moje zdanie nie bierze się z tego, co wyczytałem, a jedynie z tego, co obejrzałem. Nadzwyczaj cenię sobie samodzielne myślenie. Zauważ, że zawsze popieram moje słowa konkretnymi przykładami, bardzo często porównaniami, wyciągam i przedstawiam wnioski, nawet jeśli w żartobliwym tonie. Przy odrobinie dobrej woli możesz prześledzić mój tok rozumowania. Zaś to, że więcej osób wyraża podobne zdanie o tym czy innym aspekcie serialu dowodzi tego, że nie jestem w swoich poglądach osamotniony, co cieszy.

    Detale, którymi radzisz mi się nie przejmować, jeśli stanowią część fabuły czy charakterystyki bohaterów, naprawdę potrafią podziałać jak kubeł zimnej wody. Sam wspominasz o kiksach fabularnych, o których tu zresztą już pisałem. Potknięcia fabuły, uproszczenia, ordynarne przerabianie postaci i scen, byle tylko trafić do widzów określonej płci, w określonej grupie wiekowej, to już wystarczająco wiele, żeby kręcić nosem na tę adaptację. Tym bardziej, jeśli widziało się wersję poprzednią i ma się na jej temat dużo lepsze zdanie. Szkoda, bo miałem nadzieję na wciągającą opowieść, a spotkało mnie tylko bolesne rozczarowanie. Cóż, będę z tym żył, a dla poprawy nastroju sięgnę po coś innego.
  • Avatar
    Sezonowy 17.05.2015 21:58
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    To, że doczepiłem się to Twego komentarza nie znaczy, że chcę polemizować (znam Twoje zdanie odnośnie starej wersji i szanuję je). Jak Ci pisałem wcześniej: „nie to dobre, co dobre, ale co się komu podoba”. Nawiązaniem do pani F. zainspirowałaś mnie do podzielenia się myślami. Jak muza, proszę pani. :D

    Co do Gieve'a, to jest to również moja ulubiona postać, choć znowu w wersji staroarslanowej, ze zdroworozsądkowym dystansem do siebie i świata, z lekko cynicznym uśmieszkiem w kąciku ust. Taki… jakie by tu oryginalne porównanie zrobić… może z LoTHG, ze względu na osobę autora powieści: takie skrzyżowanie brygadiera Schönkopfa (dużo) z komandorem Poplanem (mniej).

    Co do zalotów królewskich: zgadzam się w całej rozciągłości i nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej, bo przecież nie takich tuzów Tahamenay wcześniej owijała sobie wokół palca. Król nie wygląda na osobę silnego, a co najwyżej obrzydliwego charakteru, kobieta zje go w całości na dwa łyki, bez popitki. Może nawet widziałbym w Tahamenay coś z egipskiej Kleoptary? Byle tylko wcześniej się nie przeziębiła w tych skąpych szatkach, bidula. :P
  • Avatar
    Sezonowy 17.05.2015 18:49
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    A ja im dłużej oglądam nowego Arslana, tym bardziej tego żałuję. I po raz pierwszy chyba na czoło zarzutów wysuwa się grafika, a konkretnie projekty postaci. I właśnie wspomniana przez Ciebie Farangis stała się zapalnikiem, który zainicjował u mnie wybuch złości. Co oni tu najlepszego zrobili z kobietami? Co jedna, to wygląda jak ostatnia dziwka. Farangis paraduje półgoła, z ledwie zakrytymi cyckami, w przepasce na biodrach. Naprawdę? Gdybym nie wiedział, że to kapłanka to bym pomyślał, że uciekła z zamtuza. Aż się boję co dalej będzie w scenach, w których pokażą ją grającą na flecie, jak w oryginale. Ze względu na oczywiste podteksty seksualne modlę się, żeby grała na flecie poprzecznym, a nie prostym. Do tego, chociaż śmiga prawie na golasa pod palącym bliskowschodnim Słońcem, cała jest blada jak upiór, ani cienia opalenizny. Dlaczego? Przecież jasne paski nieopalonej nagiej skóry, wyłaniające się spod przekrzywionego ramiączka stanika na pewno spodobałyby się shounenom? A, prawda: w tej wersji Farangis nie nosi stanika.

    A królowa Tahamenay? W starym Arslanie, w cenie posłuchania udzielanego bardowi w nagrodę za honorowy strzał do torturowanego Parsa, królowa jest egzotyczną, tajemniczą pięknością i pozostaje nią do końca. Nie dość, że ubrana od stóp do głowy, to jeszcze twarz schowana za nieprzejrzystą woalką i jej legendarnej urody możemy się tylko domyślać. Zwyczajnie nie jesteśmy godni, żeby dostąpić zaszczytu oglądania jej oblicza. W nowym Arslanie nie ma mowy o choćby cieniu królewskiej godności. Tahamenay siedzi na tronie ubrana w stanik, stringi i praktycznie przezroczysty peniuar czy inną piżamę. Jeśli tak ubiera się królowa, to jak ubierają się dziewczyny z domów publicznych? W listek strategicznie przyklejony w kroku i pawie pióro zatknięte w tyłku? No gdzieś chyba jest jakaś granica zdrowego rozsądku, której nie powinno się przekraczać?

    Kiedy do starego Arslana projektowano postaci bohaterów, starano się oddać je tak, jak zostały opisane w powieści. Manga, na podstawie której powstał nowy Arslan ma już postaci zaprojektowane tak, aby spodobały się shounenom, stąd golizna i cyckomania. I jeszcze te karykaturalne przerysowania charakterów w stronę dobra lub zła. Król Lusitanii, w starym Arslanie zwyczajny mężczyzna w średnim wieku, z racji tendencji do popadania w dewocję raczej kiepski materiał na władcę, tutaj jest monstrualnie otyłym oblechem. Niedojrzałym, głupim, i ewidentnie złym królem, który wygląda i zachowuje się jak syn Yubaby z „W krainie bogów”, a nie jak władca kierujący dynamicznie rozwijającym się, agresywnym imperium. Gruby oblech i półnaga piękność w kajdanach: chciałbym zobaczyć scenę, w której Jego Wysokość Salceson będzie przekonywał Tahamenay, żeby była posłuszna jego woli, bo jak nie…

    Kpię tu sobie i żartuję, ale tak naprawdę wcale nie jest mi do śmiechu. To była taka fajna opowieść fantasy… I komu to przeszkadzało, no komu?
  • Avatar
    Sezonowy 16.05.2015 14:20
    Komentarz do recenzji "Durarara!!x2 Shou"
    Pozwolę sobie wtracić trzy grosze.

    Vorona to po rosyjsku wrona (ворона). W języku Puszkina pierwszą sylabę tego słowa pisze się „wo-", ale już czyta się „wa-", tak że moim zdaniem kwestia omawianej tu różnicy wynika nie z (braku) talentów językowych Japończyków, a z chęci dochowania wierności oryginalnym (rosyjskim) pisowni i brzmieniu słowa.

    ворона

    Podobnie ze słowami wojna (война), fala (волна) itp.: co innego czytasz, co innego słyszysz.
  • Avatar
    Sezonowy 15.05.2015 14:48
    Re: Rozczarowałam się :<
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    Szczerze mówiąc, szkoda. Śledziłem tę wymianę zdań z zainteresowaniem i żałuję, że ją uśmierciłaś. Dyskusja prowadzona na poziomie, przez ludzi na poziomie, na temat jak najbardziej związany z anime. Chętnie poczytałbym dalszą wymianę myśli, a tu raptem ciach! i koniec wątku. Dalsza dyskusja w profilach? Nawet jeśli zdarzały się wcześniej takie pojedyncze przypadki kontynuacji, w co trudno mi uwierzyć, to osoby nie będące jej uczestnikami, nie mówiąc już o niezalogowanych, stracą ją z oczu i więcej jej nigdy nie zobaczą.

    Rozumiem, kiedy wątek zejdzie na politykę, utarczki słowne ad personam czy o duszy Maryni, wtedy tak, wtedy kill them all. Ale to było naprawdę fajne, psiamać. A że Tanuki nie ma swego forum, to gdzie mają się wypowiadać czytelnicy, jeśli chcą zboczyć nieco z oryginalnego wątku? Iść do konkurencji? Bo przecież nie na profile, z powodu, o którym wspomniałem. I nie na IRC'a, z powodów, mam nadzieję, oczywistych.

    Ja rozumiem, że regulamin rzecz święta, ale może jednak większa odrobina tolerancji przyniosłaby więcej pożytku niż szkody?

    Chciałbym być nie tylko narzekaczem, ale i czytelnikiem produktywnym. Może więc zamiast zabijać interesujące dyskusje, kiedy tylko odbiegną mniej lub bardziej od tematu, przenosić je do innego wątku, tak aby mogły toczyć się dalej, a wszelkiej maści lurkerzy mogli je dalej śledzić? Jako że tanuki.pl to nie forum i pozbawione jest jego funkcjonalności, to może dałoby się stworzyć w tym celu jakiś fikcyjny tytuł w rodzaju „All about anime and mayhem” i do niego przenosić podobne dyskusje, o ile na to zasługują, wcześniej nadając im adekwatny tytuł? Sterować ruchem komentarzy, zamiast go uśmiercać?

    Niechby nawet to „All about anime and mayhem” działało jak purgatorium, gdzie wszystkie komentarze są kasowane po upływie tygodnia od chwili pojawienia się wątku, ale niech dane będzie rozmówcom dokończyć dyskusje, które na takie dokończenie zasługują, a czytelnikom doczytać ją do końca.
  • Avatar
    Sezonowy 11.05.2015 19:36
    Komentarz do recenzji "Dungeon ni Deai o Motomeru no wa Machigatte Iru Darouka: Familia Myth"
    blob napisał(a):
    chociaż mordercą bym jej nie nazwał, ostatecznie to nie ona przecież zabiła(by)


    Żaden tam ze mnie karnista, ale jestem pewien, że zabójstwo popełnia ten, kto zabija człowieka działając w zamiarze bezpośrednim lub ewentualnym. Tak że myk w rodzaju „panie sędzio, przecież to nie ja go zabiłam tylko orki” nie uratowałbym Lili przed krzesłem elektrycznym czy inną magiczną gilotyną.

    Całkowicie zgadzam się z Tobą, że Lili jeszcze odkupi swoje winy. Mogę nawet zgadywać, jak potoczą się dalsze losy duetu Lili­‑Bell, bo przecież Lili to nie tylko killerdere, ale i damsel in distress. Najpierw będzie jeszcze trochę fochów i tarć, następnie Bell – jak na błędnego rycerza przystało – uwolni Lili od ścigających ją prześladowców i kłopotów, które przecież nie bez powodu nam wcześniej pokazano. Porażona bezinteresownością i ofiarnością bohatera dziewczyna straci dla niego głowę i tym samym dołączy do wianuszka wielbicielek i followerek Bella, z całej siły starając się mu „wynagrodzić” popełnione wcześniej winy. Oczywiście, choćby nie wiem jak bardzo się starała, nie ma szans na wyjście na czoło, bo bogini Hestia ma na swoje poparcie dużo większe „argumenty”. Easy :)
  • Avatar
    Sezonowy 11.05.2015 11:27
    Komentarz do recenzji "Dungeon ni Deai o Motomeru no wa Machigatte Iru Darouka: Familia Myth"
    Obawiam się, że scena z Lili zostawiającą bohatera na pastwę losu to jednak jest scena morderstwa z zimną krwią i nie ma w tym cienia przesady. Cytowane przez Ciebie słowa dziewczyny zostały wypowiedziane z zimną satysfakcją, były cyniczne i okrutne, ponieważ wcześniej zadbała o to, aby Bell nie miał szans wyjść cało z pułapki, którą na niego zastawiła. Oglądałeś Matrix'a? Jest tam scena na dachu, w której Trinity przystawia do głowy agenta lufę pistoletu i pociąga za spust, ze słowami: „dodge this”. Obie sceny, z filmu fabularnego i z anime, mają praktycznie tę samą wymowę.

    Spójrz na to w ten sposób: wcześniejsza próba kradzieży magicznej broni zakończyła się niepowodzeniem. Lili została złapana i zdemaskowana, choć formalnie rzecz cała została obrócona przez Bella w nieporozumienie. Być może postanowił jej wybaczyć i puścić rzecz całą w niepamięć, a być może po prostu jest głupkiem i jego naiwna natura wypiera oczywistą myśl, że słodka supporterka nie jest taka niewinna, bezbronna i słodka, na jaką wygląda.

    Możemy mówić o Lili co chcemy, ale na pewno nie jest głupia. Nawet ona zdaje sobie sprawę z tego, że gdy magiczny scyzoryk Bella znowu „zniknie” bez śladu, ona będzie pierwszą podejrzaną i kradzież sprowadzi na nią same kłopoty, a tych ma przecież aż nadto. I nawet jeśli jakimś cudem udałoby się jej po raz kolejny otumanić Bella i uniknąć kary, to chłopak ma swoje dziewczyńskie followerki, z boginią na czele, które głupie nie są i nie darują konkurentce zamachu na ich lubego.

    W tej sytuacji Lili planuje morderstwo doskonałe.

    Najpierw gra słodką i niewinną, żeby urobić Bella do eksploracji poziomu podziemi, na który jest ewidentnie za słaby. Miejsca, gdzie zabicie jednego potwora automatycznie ściąga w to miejsce kolejne. W końcu, gdy jest już otoczony przez przeważające siły wroga, podstępnie kradnie mu jedyną broń, która daje mu choćby teoretycznie jakąkolwiek szansę na wyjście z tego cało.

    Gdyby wszystko poszło według planu Lili, Bell poległby w walce z potworami, z dala od ludzi i bez świadków. Kto w tej sytuacji podejrzewałby supporterkę? Przecież chłopak sam polazł tam, gdzie nie powinien, w miejsce, które powinien omijać szerokim łukiem. Zginął jak wielu przed nim, którzy przecenili swoje siły i tyle. Pewnie zobaczylibyśmy scenę, w której Lili przez przyjaciółkami Bella przekonująco odgrywa rolę zrozpaczonej po stracie bohatera, może nawet opisuje jaki był dzielny aż do końca, prawdopodobnie uroniłaby też łzę czy dwie. A kiedy opadłyby emocje, poszłaby do lombardu spieniężyć łup.

    Taaa, Lili: skrzyżowanie pijawki ze skorpionem, zimna i wyrachowana złodziejka i morderczyni.
  • Avatar
    Sezonowy 27.04.2015 09:55
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    Oglądanie nowej wersji Arslana tuż po tym, jak odświeżyłem sobie wersję sprzed ćwierćwiecza, dostarcza mi niespodziewanie dodatkowych atrakcji. Porównuję ze sobą oba seriale i z każdym następnym odcinkiem nowej wersji utwierdzam się w przekonaniu, że została poddana zdecydowanym przeróbkom z myślą o widzach z młodszej grupy wiekowej. Nie wiem, czy to kwestia mangi, na podstawie której powstała, czy robota scenarzystów pracujących nad anime, ale ktoś pofatygował się, żeby do opowieści i jej bohaterów na siłę wprowadzić zmiany i „uatrakcyjniacze”. Pisałem już we wcześniejszym komentarzu o tym, jak odmiennie wygląda w obu wersjach scena spotkania Daryuna z Kharlanem na polu bitwy, że stara jest zdroworozsądkowa i trzyma się kupy, a nowa jest widowiskowa, heroiczna ale też bez sensu. Teraz, w odcinku, w którym Arslan spotyka Narsusa, zobaczyliśmy to znowu. W nowej wersji sceny, w której do domu Narsusa przyjeżdżają żołnierze Kharlana, Narsus odmawia przyłączenia się do zdrajcy i dochodzi do konfrontacji, i gdyby nie zapadnia (kto w domu na odludziu buduje zapadnię pośrodku pokoju?!), doszłoby do walki; w starej wersji nikt nie domaga się od Narsusa opowiedzenia się po jednej ze stron i żołnierze nie znalazłszy Arslana i Daryuna po prostu odjeżdżają. To, jak się domyślam, okazało się dla scenarzysty za mało widowiskowe i heroiczne, stąd akcja z zapadnią.

    Wrażenie, że twórcy próbują na siłę uatrakcyjniać świetną historię, odbieram jako przykre. Fabuła Arslana z powodzeniem obroniłaby się sama, choćby tylko dzięki szerokiemu wachlarzowi bohaterów, z których nie zobaczyliśmy jeszcze nawet mniejszej części, a naprawdę są tego warci. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wepchnięto na ekran elementy komediowe, jak slapstikowa scena z Arslanem zerkającym na „malarstwo” Narsusa i upadkiem na plecy, jak od niechcenia rzucanie talerzem w żołnierza próbującego wydostać się z zapadni pod jadalnią itd.), które pasują tam jak pięść do nosa, zwłaszcza w kontekście pojawiających się równolegle scen dramatycznych, jak choćby ta, kiedy Daryun dowiaduje się o śmierci ojca. Nieprzyjemnie przypomina mi to podobne zabiegi stosowane w Broken Blade, gdzie zdarzało się np., że postać wygłaszała dramatyczną, chwytającą za serce przemowę, by na koniec potknąć się o własne nogi i malowniczo paść twarzą na glebę. Takie momenty należały do najsłabszych w Broken Blade i teraz, w Arslanie, podobne sceny niebezpiecznie zbliżają się do tego poziomu.

    Nie piszę tego wszystkiego wyłącznie po to, żeby dać upust swemu rozczarowaniu, bo serial na dobre jeszcze się nie rozkręcił i na w pełni miarodajną ocenę jest za wcześnie. Chcę jednak uczulić widzów, którzy starego Arslana nie oglądali, żeby mieli świadomość tego, iż są w jakimś stopniu manipulowani, że mają do czynienia z wersją nie tyle poddaną renowacji, co z premedytacją poddaną przeróbkom pod niewyszukane gusta bardzo konkretnej grupy widzów. Napisałbym, że chodzi o wersję tuningowaną, jak w przypadku samochodu, ale dodanie spoilerów, fałszywej rury wydechowej, zamontowanie subwooferów i pociągnięcie wszystkiego lakierem metalic to żaden tuning. Mam obawy co do tego, czy takie majstrowanie wyjdzie serialowi na dobre, bo stanowczo zbyt często oglądam na ekranie fiasko podobnych koncepcji. Obym się mylił, bo naprawdę chciałbym dla Arslana jak najlepiej.
  • Avatar
    Sezonowy 20.04.2015 16:21
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    tamakara napisał(a):
    stara wersja zupełnie mi się nie podobała.


    Nie to jest dobre, co dobre, ale co się komu podoba. So, no sweat. :)

    Stara wersja anime oparta na innej mandze, a nie bezpośrednio na powieści? Wiem, że była inna manga, ale że posłużyła za podstawę do pierwszej ekranizacji… Nie trafiłem na odniesienia do tego faktu, ale jeśli to prawda, to to się robi jeszcze dziwniejsze. Głowiłem się nad tym, czy sceny z pierwszego odcinka nowej wersji anime, w których to Arslan bez oporu daje się ciągnąć zbiegowi po dachach i murach jak tłumok, nie wyrażając słowa sprzeciwu, a jedynie zdziwienie i zaskoczenie, są w powieści, czy pojawiły się dopiero w mandze. Zmilczałem, bo nie miałem pojęcia, jaki jest stan rzeczy, choć nie wyobrażam sobie „starego” Arslana robiącego za bezwolnego zakładnika. A może to tak jak we wspomnianej przeze mnie scenie z Daryunem i Kharlanem? Niby jest ona w obu wersjach anime, ale w każdej wygląda inaczej i inaczej przedstawia postaci? Kto wie?

    Co do wieku Arslana, to jeśli dobrze pamiętam, chłopak ma czternaście lat: kawał chłopa, jak na tamte czasy. Lada moment ojciec znalazłby mu żonę, a jego rówieśnicy są już wcielani do armii, to i czas najwyższy byłby trochę dorosnąć. Stanowczo nie lubię „nowego” Arslana, bo to ciućmok i oferma, a takich mam z naddatkiem we wszelkich maści szkolnych komediach, haremówkach i innej maści animowanej sieczce. Weź ty się trochę ogarnij, chłopie, bo ci Srebrna Maska gwizdnie królestwo sprzed nosa, a inni wybiorą sobie za żony co ładniejsze biuściste dziewice, tobie pozostawiając same kostropate i brzydkie. :)
  • Avatar
    Sezonowy 20.04.2015 14:11
    Komentarz do recenzji "Arslan Senki [2015]"
    Obejrzałem ponownie pierwszą wersję Arslan Senki i… nie żałuję. Przy okazji przypomniałem sobie, dlaczego przed laty wystawiłem temu anime bardzo wysoką ocenę. Okazuje się, że przeczucie mnie nie myliło: wersja telewizyjna z tego roku, oparta na mandze opartej na powieści, jest robiona z myślą o widzu z grupy wiekowej dużo młodszej niż wersja poprzednia. Różnice między nimi widać, słuchać i czuć od pierwszego odcinka.

    Co do zasadniczej kwestii czy król Andragoras był dobrym czy złym wodzem: każda z wersji przedstawia tę sprawę w nieco inny sposób. Starsza mówi jasno i wyraźnie, że król od zawsze polegał na sile swoich wojsk i jakości podległych mu dowódców. Podkreślany jest porywczy charakter i to, w jaki sposób zalety ludzi, jakimi się otaczał, równoważą tę porywczość i zapalczywość. A przecież wiadomo, że umiejętność dobierania sobie właściwych doradców i wyznaczania odpowiednich ludzi na właściwe stanowiska to cecha dobrego lidera; dzisiaj uczą tej prawdy na zajęciach w co bardziej odpowiedzialnych szkołach i uczelniach. Tego właśnie król się trzymał i to zawsze zapewniało mu zwycięstwo. Tymczasem jego pierwsza i zarazem ostatnia przegrana bitwa to kwestia zdrady ze strony zaufanego dowódcy, który uknuł rzecz całą z królestwem Lusitanii, a w czasie odprawy podpuścił Daryuna do zakwestionowania królewskiego planu bitwy (kiepskiego, ale nie bez szansy na sukces), co automatycznie uruchomiło wybuch królewskiej złości i zaowocowało odsunięciem od dowodzenia najlepszego dowódcy kawalerii; nikt nie będzie publicznie podważał autorytetu monarchy absolutnego. Sprytne i śmiałe posunięcie, do tego znakomicie wykonane. Tymczasem w nowej wersji król ewidentnie i od początku przedstawiony został jako kiepski wódz, z góry skazany na przegraną. Kwestia knowań Kharlana podczas odprawy zostaje przysłonięta wybuchowym temperamentem króla i można odnieść wrażenie, że Andragoras jest upartym głupkiem, a nie że on i jego dowódcy zostali umiejętnie zmanipulowani i wprowadzeni w misterną pułapkę. Scena schwytania króla w niewolę tylko zdaje się to potwierdzać, bo w starej wersji jest ona dramatyczna i przypomina pojmanie śmiertelnie groźnego, rannego lwa, a w nowej król poddaje się wrogowi jak ostatni ciućmok bez charakteru.

    Mówiąc prościej, nowa wersja Arslana, oparta na mandze, a nie na powieści, głośno i wyraźnie czyni głupiego i upartego króla niemal wyłącznie odpowiedzialnym za klęskę, podczas gdy wersja wierna powieści pokazuje, że został on schwytany w starannie przygotowaną pułapkę, gdzie zdrajca wykorzystał słabe strony królewskiego charakteru i sprytnie obrócił je przeciwko niemu. Był więc Andragoras dobrym czy złym dowódcą? Jak wyjaśniłem to w komentarzach wyżej, nie widzę powodów, z racji jego dotychczasowych dokonań, by zarzucać królowi słabość umysłu i wrzucać do jednego worka z zakałami historii militarnej. Z drugiej strony, z powodu tego, że nowa wersja bardzo sugestywnie stara się pokazać obraz nieodpowiedzialnego króla i kiepskiego wodza, rozumiem chęć do przekreślenia dotychczasowych królewskich zasług na polu bitwy i opatrzenia go etykietką niewłaściwego człowieka na niewłaściwym miejscu. To w końcu jeden z kluczowych motywów opowieści, który zostanie rozwinięty w następnych odcinkach i ma bezpośredni związek z osobą Arslana. Jak się wydaje, można postać Andragorasa odczytywać z powodzeniem na oba sposoby, choć warto mieć na uwadze różnicę w sposobie prezentowania tej kwestii w oryginale i w remake'u.

    Pozostawiając na boku kwestię tego, jakim wodzem był Andragoras, ale mając w pamięci różnice miedzy obu wersjami anime, skorzystam z okazji żeby wyrazić moje rozczarowanie nową wersją, która w porównaniu z poprzedniczką wypada bardziej niż blado i to pod wieloma względami. W moim mniemaniu zaadaptowanie jej w formie mangi tak, by trafiła do widza z młodszej kategorii wiekowej niż ci, do których była adresowane powieść i OAV­‑ka, a następnie obrócenie takiej mangi w anime, zaszkodziło tak samej opowieści jak i jej bohaterom. „Nowy” książę Arslan jest tu pokazany jako duży dzieciak bez charyzmy i charakteru, który nie ma w sobie dosłownie nic z przyszłego króla i stale sprawia wrażenie, jakby nie orientował się w tym, co się wokół niego dzieje. Zamiast tego daje się bezwolnie popychać bohaterom drugoplanowym raz w jedną, to znowu w inną stronę i sprawia wrażenie, jakby nie można go było pozostawić na dłużej samego, bez opieki. Do tego wygląda jak upiór”: blady, siwy, z oczami na pół twarzy i potarganymi włosami. Jakim cudem ludzie z jego otoczenia dostrzegają w nim „coś” i gdzie to zobaczyli, pozostaje dla mnie zagadką. Tymczasem „stary” Arslan to dzielny młodzieniec z charakterem i charyzmą, i już od pierwszej sceny widać, że ma silną osobowość, która szybko się rozwinie. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że dobrze się zapowiada i prezentuje sobą wielki potencjał, dobry i szlachetny materiał na przyszłego władcę. Do tego jest bardzo przystojny, tym szlachetnym i posągowym typem urody, który chętnie oglądamy wybity na złotych monetach czy namalowany na obrazach w galerii narodowej. I zawsze jest wspaniale uczesany, z biżuterią misternie wplecioną we włosy i nawet przez chwilę nie wygląda jak stajenny, czego o „nowym” Arslanie w żaden sposób nie da się powiedzieć, bo ten czasami wygląda wręcz jak stajenny, a nie jak królewski syn.

    I gdyby tylko chodziło o różnice wizualne, a nie napisałem tu o strojach, pancerzach czy architekurze… Podam następujący przykład: obejrzeliśmy niedawno scenę, w której Daryun spotyka się ze zdrajcą Kharlanem i jego ludźmi na polu bitwy, kiedy to armia Pars dostaje baty od Lusitanii. W nowej wersji Daryun jest już z księciem Arslanem, którego poprzysiągł chronić. Atakuje Kharlana i szybko zyskuje nad nim przewagę w pojedynku, przez co zdrajca z miejsca zarządza odwrót całego oddziału: przed jednym zdeterminowanym człowiekiem, choć bezbronny Arslan jest w zasięgu ręki, przewaga miażdżąca a wygrana pewna jak amen w pacierzu. W mojej opinii taki rozwój wypadków jest niedorzeczny, wręcz głupi, a wystarczyło przecież tylko wydać czekającym bezczynnie żołnierzom rozkaz do ataku. Rozumiem, że scena miała pokazać Daryuna jako herosa, siejącego strach w sercach przeciwnika już samą obecnością na polu bitwy, ale bez przesady i bez obrażania zdrowego rozsądku. Na domiar złego, z powodu tej sceny Kharlan jawi się jako tchórz, co nie odpowiada prawdzie jeśli weźmiemy pod uwagę skrajnie niebezpieczną rolę jaką odegrał w doprowadzeniu Andragorasa do upadku, gdzie sam, osobiście pociągał za sznurki stając twarzą w twarz z przeciwnikiem. W starej wersji tej sceny Daryun jest bez Arslana i po konfrontacji z Kharlanem przebija się przez szeregi jego ludzi i zwyczajnie daje nogę, by odszukać młodego księcia. Nic z heroizmu i maczoizmu, za to mnóstwo ze zdrowego rozsądku. Niby ta sama scena, a jak odmiennie ją opowiedziano i w jak różnym świetle pokazała jej bohaterów. A to tylko jeden przykład.

    I na koniec muzyka. Tak jak przepadam za ścieżką dźwiękową do starej wersji, tak nowy soundrack w porównaniu wypada gorzej niż słabo. Muzyka w starym Arslanie towarzyszy nam w większości scen, w dużej mierze odpowiadając za kształtowanie ich nastroju i rytmu. Jest głośna i wyraźna, momentami wręcz dominująca i na pierwszym planie. Niepoślednią w niej rolę odgrywają instrumenty smyczkowe, flet, bębny, dzięki czemu pobrzmiewają w niej wyraźne nuty Bliskiego wschodu. W nowej wersji anime muzyka pojawia się rzadziej i słychać ją w głębokim tle, trochę jak ambient. Dominuje neutralne brzmienie elektroniczne, wyprane z orientalnych akcentów, mało melodyczne, momentami wręcz całkowicie pozbawione charakteru. Nadawałoby się równie dobrze jakiegoś psycho­‑passa czy standardowego fantasy z biuściastymi panienkami z wielkimi mieczami i jeszcze większymi biustami. Po trzech odcinkach wiem już, że nie zapamiętam żadnego utworu i jest mi z tego powodu zwyczajnie przykro.

    Jestem głęboko rozczarowany. Spodziewałem się opowieści fantasy przynajmniej tak samo dobrej jak poprzedniczka sprzed lat, ale zawiodłem się, niestety. Osoby, które starej wersji nie oglądały, z oczywistych względów nie będą podzielały mego uczucia straty, ale gdyby jednak podobny niedosyt u nich się pojawił, gorąco polecam wersję sprzed ćwierć wieku: porządne fantasy z porządnymi bohaterami, malowniczymi pejzażami, egzotyczną architekturą i klimatyczną muzyką, i bez komputerowej animacji, na którą można by narzekać.