x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Dobre, bardzo dobre
Nowa seria odkrywa kolejne elementy układanki z rodzaju „korporacje i armia w tajemnicy robią swoje”. Wyścig technologiczny połączony z wyścigiem zbrojeń, w tle bohaterskich dokonań pionierów kosmosu czai się brudna polityka i kosmiczne zyski tych, którzy na tymże kosmosie chcą zarobić.
Wydaje się, że w następnej odsłonie dojdzie do eskalacji napięcia i otwartej wojny, dlatego nie mogę się już doczekać, żeby to zobaczyć.
Bardzo dobry film
Re: Strata czasu
Re: Nie byłem w stanie obejrzeć do końca
Szkoda, kurde, bo wizualnie wyglądało to całkiem zachęcająco.
Nie byłem w stanie obejrzeć do końca
Jak sądzę, problem polega głównie na tym, w jaki sposób historia została opowiedziana. Początek pokazano tak, jakby film był kontynuacją pierwszej serii (a przecież takowej nie było), ja zaś powinienem świetnie znać bohaterów i wydarzenia, wokół których kręci się opowieść. Żadnego wprowadzenia, wstępu, nic z tych rzeczy. To sprawiło, że od razu czułem się zagubiony i poirytowany, co mnie bardzo do filmu zraziło. I do tego jeszcze postać Menmy, tak irytująca dziecinnym (choć w tym przypadku zrozumiałym i umocowanym w fabule) zachowaniem. Miałem wrażenie, że pochodzi z anime przeznaczonego dla o wiele młodszej grupy wiekowej. Do reszty bohaterów pasowała jak pięść do nosa. Plus, pojawiające się co i rusz retrospekcje zakłócały narrację, a w konsekwencji odbiór całości. Wszystko to razem nie pozwalało mi, niestety, cieszyć się filmem.
Wydaje mi się, że anime powinno wrócić na stół montażysty i zostać zmontowane od nowa. W jego obecnym kształcie, przynajmniej dla mnie, stanowi kąsek trudny do przełknięcia.
Strata czasu
Scenariusz woła o pomstę do nieba. Zupełnie, jakby napisała go dwunastoletnia córka producenta, który zdecydował się wyprodukować anime tylko po to, żeby dziecko dało mu wreszcie spokój i pozwoliło zabrać się za poważniejsze przedsięwzięcia. Innymi słowy: seria jest nudna. Bohaterowie – nijacy. Każdy kolejny odcinek pogłębia tylko moją frustrację łudząc nadzieją, że może teraz zacznie się opowiadanie jakiejś historii. Co tylko pojawia się nowy bohater drugoplanowy, niemal natychmiast potencjał, jaki ze sobą wnosi, jest marnowany. Wątki, jeżeli w ogóle można tu mówić o wątkach, są raczej sugerowane, niż przedstawiane. Do tego na tyle niejasno i nieśmiało, że rodzi to frustrację kiedy w końcu zorientujesz się, że wątek (jeśli w ogóle to był on) urwał się odcinek wcześniej, w najmniej oczekiwanym miejscu. Miałem jeszcze cień nadziei w ostatnim epizodzie, ale jak się okazało, była to nadzieja płonna: seria kończy się tak bez sensu, jak mało która. Zupełnie, jakby ktoś ukradł połowę finału. Za coś takiego scenarzysta i producent powinni zostać rozstrzelani.
Wiem na pewno, że jeśli kiedykolwiek powstanie druga seria, to nie obejrzę jej, choćby mi szczerym złotem płacili.
Aha: jeszcze jedno. Film należy do gatunku nie tylko komedia i romans, ale i science fiction. Dlaczego? Czterdziestoletnie kobiety nie wyglądają tak, jak Meme‑chan, niestety. :/
Dobra seria
Nic szczególnego
Do tego Kazuya denerwował mnie swoim zachowaniem od początku aż do przedostatniego odcinka. Bić , kopać, poniżać i wyzywać dają się zwykle masochiści: normalny człowiek ma limit tolerancji na podobne zachowania. A ten nic, zupełnie jak nieczuły android, któremu przepalił się bezpiecznik poczucia własnej godności. Dopiero w ostatnim odcinku chłopak zmądrzał i wydoroślał, ale żeby tak się stało, wcześniej musiała wojna wybuchnąć. Trochę za późno, żeby uratować serię, która wypada zaledwie poprawnie i przeciętnie. Szkoda.
Miła odskocznia od rzeczywistości
Do tego film niesie ze sobą wyraziste i dodające mnóstwa dobrej energii przesłanie. Przypomina, że każdy przychodzi na świat z darem, który wystarczy odnaleźć, a następnie rozwijać. I że żadna wada czy ułomność, żadna krzywda ani strata doznana od losu nie oznaczają końca świata. Przeciwnie: pchają nas na nowe, nieznane i egzotyczne ścieżki, którymi w innym przypadku nigdy byśmy nie podążyli. Tak że głowa do góry i do przodu!
Miła odskocznia od zalewających nas zewsząd filmów o niczym.
Coś pięknego
Arietty jest bajką i jest to bajka przepiękna. Prosta historia, ale wspaniale opowiedziana. Kolorowa, namalowana (tak, to dobre słowo: namalowana) niczym żywy obraz. Wiele razy łapałem się na tym, że śledząc postaci na ekranie, łapczywie zerkam na tło, gdzie w rogu na chwile pojawia się mała, czerwona biedronka wpełzająca na soczyście zielone źdźbło trawy, albo znowuż moją uwagę przykuwa intrygujący deseń liści bluszczu, po których wspina się główna bohaterka. Nie wiem tego na pewno, ale prawdopodobnie oglądałem film z otwartymi z zachwytu ustami, co niezbyt często mi się zdarza.
Scenografia, jeśli mogę użyć tego słowa, pokazuje świat, którego już praktycznie nie ma. Stary dom z cegły, pełen wiekowych mebli z rozsuwanymi drzwiczkami, z wielkim zegarem z wahadłem, głośno wybijającym godziny. Pokoje, gdzie na drewnianych komodach wyściełanych koronkowymi serwetkami stoją porcelanowe figurki pamiętające czasy, gdy wszyscy panowie chodzili w kapeluszach, a panie czesały włosy w kok. T dom pełen zakamarków, zakurzonych tajemnic, ogrzany Słońcem i żyjący – zwłaszcza po zmroku – własnym życiem. Ze ścianami i spadzistym dachem oplątanymi bluszczem. Na uboczu, otoczony zielenią, jakby zapomniany przez czas. Coś jak nieistniejący już dom mojej babci. Idealne miejsce do tego, aby pod podłogą zamieszkały skrzaty albo rodzina Pożyczalskich.
Choć główną bohaterką filmu jest czternastoletnia Arietta Pożyczalska, to tak naprawdę głównych bohaterów jest dwoje, bowiem z chłopcem imieniem Sho tworzy Arietty znakomitą, uzupełniającą się nawzajem parę. Oboje uczą się od siebie nawiązywania relacji i przełamywania uprzedzeń. Zaufania. Okazywania bezinteresownej pomocy. Wiary w ludzi (i w dziesięciocentymetrowych liliputów). Co najważniejsze, robią to z dobrym skutkiem, szybko stając się parą wypróbowanych przyjaciół. Nic, tylko uczyć się nam od nich, zanim będzie za późno i wyrośniemy na egoistów z sercem zamkniętym na wielką, przerdzewiałą kłódkę, do której klucz schowaliśmy tak dobrze, że już sami nie potrafimy go znaleźć.
Postaci jest tu mniej, niż palców obu rąk, ale wszystkie zasługują na brawa. A już sama rodzina Pożyczalskich w szczególności. Ojciec Arietty szczególnie przypadł mi do serca: silny, rozsądny, troskliwy, kochający i zaradny. Sprawiedliwy i przewidujący. Można na nim polegać, potrafi wszystko naprawić i wszystkiemu zaradzić: gdybyż wszyscy ojcowie byli tacy. Jest tu młody, dzielny myśliwy Spiller, sam w sobie zasługujący na oddzielny film o jego przygodach, których z pewnością miał zatrzęsienie. I nawet gruby, leniwy kocur, który początkowo polował na małą Ariettę jak na smaczną, choć z wyglądu bardzo dziwną myszkę, koniec końców okazuje się być porządnym facetem z charakterem, na którego w razie potrzeby można liczyć.
Film przekazał mi tyle ciepła i dobrych myśli, że starczyło ich jeszcze na długo po zakończeniu seansu. Zupełnie, jakbym wypił magiczny „Eliksir wewnętrznego spokoju”. Jeśli dodać do tego nastrojową, delikatną muzykę w wykonaniu Cécile Corbel, towarzyszącą widzowi niemal przez cały film, to nie pozostaje nic innego, jak polecić „Karigurashi no Arrietty” wszystkim, którzy szukają chwili wyciszenia i nie wstydzą się obudzić w sobie, choć na chwilkę, szczęśliwego i beztroskiego wewnętrznego dziecka.
(Próbkę tego, co potrafi zrobić z uchem i sercem słuchacza muzyka Cécile Corbel, można znaleźć tutaj [link][link][/link]
Odradzam
Film opowiada o wojnie, wojsku, starciach flot i pojedynkach mechów, ale jest przy tym tak niedorzeczny w kwestiach taktyki i fizyki, że aż śmiech ogarnia. Podobne podejście scenarzysty do kwestii militariów zwyczajnie, po ludzku boli. A fakt, że można z łatwością robić uniki przed wiązką laserową mknącą z prędkością światła, ale jest nie do pomyślenia, aby uniknąć wystrzelonej linki z kotwiczką unieruchamiającej kończyny mecha, zakrawa na kpinę ze zdrowego rozsądku.
Żeby było gorzej, dialogi są drewniane i sztuczne, niczym meble z Ikei. Do tego pełne pompatycznych słów i frazesów w rodzaju: „Przez takich jak ty trwa ta wojna i giną ludzie!”, po czym wypowiadający te słowa bez mrugnięcia okiem zabija kopę przeciwników i nawet brewka mu przy tym nie tyknie. W ogóle W trakcie walki przeciwnicy więcej czasu spędzają na gadaniu ze sobą, niż na strzelaniu.
Miłośnikom militariów, SF i zdrowego rozsądku szczerze odradzam oglądanie Gundam Zeta.
On – kurduplowaty nastolatek z ADHD, z ego rozdętym do wymiaru Zeppelina – na przemian jest albo nadęty i rozgniewany, albo obrażony i mrukliwy. Żadnych autorytetów, żadnej samokontroli. Większość kwestii wypowiada podniesionym głosem, chętnie krzyczy na lepszych od siebie. Jakimś cudem był pierwszym, przejął na własność podrasowanego mecha, dzięki czemu krzykliwa niedojda wybiła się na pozycję najlepszego pilota (nie, żeby miał talent albo umiejętności: po prostu jego – niezasłużenie – maszyna jest najlepsza).
Ona – pilot maszyny bojowej delikatny i wrażliwy jak mimoza, inteligencją ledwo dorównujący stereotypowej blondynce (choć sama – ruda). Z masochistyczna przyjemnością znosi cierpliwie, kiedy na nią krzyczą, każą zamknąć dziób i spadać w podskokach. Poniewierana prywatnie i publicznie, w dowód wdzięczności za doznane upokorzenia będzie szykowała swemu oprawcy pyszne żarełko. Dlaczego? Bo oprawca ma najlepszą, najwspanialszą maszynę i czasami zabiera dziewczynę na wspólne nią przejażdżki. Dita zachowuje się jak blachara i trudno jej to wybaczyć, a jeszcze trudniej zrozumieć.
Całe szczęście, że bohaterowie drugoplanowi są o wiele ciekawsi, na co recenzent zwrócił zresztą uwagę. Na przykład Gascogne, albo Rabat – ten zresztą bije innych drugoplanowców na głowę.
Scenariusz zawiera sporo interesujących wątków, którym jednak nie pozwolono odpowiednio się rozwinąć. Tak jest z wzajemnym docieraniem się obu płci (za mało kontrastów, za infantylnie i prawie aseksualnie, jakby wszyscy członkowie załogi do posiłków łykali brom ). Podobnie z motywem „od zera do bohatera”, bo Hibiki jest tak samo irytujący, nieodpowiedzialny i nieskory do słuchania dobrych rad aż do końca serii: przez 13 odcinków praktycznie niczego się nie nauczył, matoł jeden.
A jednak, nie wiedzieć dlaczego, oglądało mi się to anime całkiem przyjemnie. Trudno to wytłumaczyć… Może zaważyły tu ładne animacje walk w przestrzeni, może sprawnie rozwijana, oryginalna intryga związana z pochodzeniem wroga? Tak czy owak ocena 6/10 to wszystko, na co seria zasługuje.
Obejrzałem z przyjemnością
Dla mnie Astarotte no Omocha! to historia młodego ojca – mającego dobrze poukładane w głowie, obdarzonego empatią i dużą dozą zwyczajnej, ludzkiej wrażliwości – który w poszukiwaniu pracy przeprowadził się z rodziną do nowego miasta i co z tego wynikło. Tak naprawdę film jest o wychowywaniu dzieci: swoich i cudzych, o budowaniu relacji rodzic‑dziecko (matka‑córka, ojciec‑córka) i o dorastaniu, a wszystko to podane w bardzo zabawnym, kolorowym opakowaniu. Lotte i Naoya nawet na cal nie przekraczają granicy miłości platonicznej i chwała scenarzyście za to. A że od któregoś momentu mała dama jest zafascynowana dorosłym mężczyzną i jej serduszko bije tylko dla niego? Przecież to całkowicie normalne: w pewnym wieku chyba każda dziewczynka przechodzi etap, na którym ze śmiertelną powagą deklaruje, że "jak będę duża to wyjdę za tatusia" (pod warunkiem, że tatuś nie jest ochlaptusem i że nie spędza całych dni przed ekranem komputera oglądając anime). Naoya, który pełni tu rolę zastępczego ojca, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Wie też, że takie uczucie minie, kiedy tylko dziecko trochę podrośnie, bo z całą pewnością przechodził już ten etap z własną córką. A ponieważ Lotte właśnie dorośleje, jestem zupełnie spokojny o kierunek, w którym rozwiną się relacje między głównymi bohaterami.
Każdego zaniepokojonego zestawieniem słów: „dziesięciolatka, dorosły facet, miłość, wymiana płynów fizjologicznych” pragnę uspokoić i zapewnić, że Astarotte no Omocha! z całą pewnością nie zostało stworzone przez i dla dewiantów. Tak jak napisałem w tytule: obejrzałem całość z przyjemnością i uśmiechem na twarzy, i dobrze się przy tym bawiłem. :)
Żadne słowa dobrze tego nie oddadzą
Porzuciłem serię w trakcie oglądania kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że mam do czynienia z produkcją ocierającą się o hentai. A przecież początkowo nic tego nie zapowiadało. Paskudna pułapka, w którą wpadłem jak do dołu z gnojówką, bo zanim wziąłem się za oglądanie, wcześniej nie przeczytałem uważnie recenzji i komentarzy w sieci. Mądry Polak po szkodzie.
Ostatni raz dałem się tak nabrać, ostatni raz.
Re: Fajnie jest znowu, choć przez chwilę, być dzieckiem
(Naprawdę szkoda, że nie ma opcji edytowania raz opublikowanych komentarzy).
Fajnie jest znowu, choć przez chwilę, być dzieckiem
Jest tu coś z klimatu „Kopciuszka”, choć zamiast krasnoludków mamy do czynienia z robotami. Pojawiają się m.in. naiwny i fajtłapowaty Gapcio (tu: Spike), spokojny i zrównoważony Mędrek a nawet Gburek w postaci Angeli. Źli nie są do końca źli ani straszni, łatwiej pokonać wroga okazując mu serce i dużo dobrej woli zamiast obcinać głowę itd.
Na mojej wirtualnej półce z anime postawiłbym tę historię w sąsiedztwie „Muminków” czy „Mego przyjaciela Totoro”, bo chociaż jestem starym koniem to Kurogane Communication obejrzałem z prawdziwą przyjemnością.
A mogło być tak ciekawie...
Niestety, jest to potencjał zmarnowany. Zamiast wciągającej historii bazującej na zestawieniu i konflikcie kontrastów, otrzymujemy słabiutką opowieść dla dzieci, z serii „moja pierwsza miłość”. Do tego komedię (chyba). Na dokładkę w uroczej i słitaśnej (znowu chyba) oprawie (ukwiecona gałązka wiśni jako broń, do tego trzymana nie w pochwie, a w trzewiach udomowionego potworka, w razie potrzeby wyciągana z zębatej gęby; durne, nie?).
Gdyby tylko scenariusz zdecydowanie poprowadził akcję w stronę mrocznych klimatów! Niestety, tu bohaterowie są płascy niczym deska do prasowania. Kolejny fajtłapowaty chłopak zestawiony z silną dziewczyną (co ona w nim widzi, doprawdy?), albo nawet dwiema. Jedynie Riken to facet z jajami, tylko dlaczego za obiekt uczuć wybrał sobie najbardziej wycofane i nieśmiałe dziewczę? To już nie jest możliwy związek dusz miedzy dwojgiem normalnych, o podobnej sile osobowości, młodych ludzi? Sztampowo, standardowo, nieoryginalnie. Nudno.
Gdyby producenci mierzyli w nieco starszą wiekiem widownię, byłaby z tego świetna seria 15+. A tak… Szkoda gadać. Obejrzałem do końca, bo miałem nadzieję na choć trochę dramatu czy opowieści z dreszczykiem, ale nic z tego. Jeśli nawet będzie druga seria, ominę ją szerokim łukiem.
Dobra opowieść
Czytam w komentarzach mnóstwo zastrzeżeń co do ecchi, które jakoby psuje serię. Cóż, ja dziękuję twórcom za elementy ecchi, bo bez tego seria byłaby ponura i ponad miarę epatowała grozą oraz brutalnością. Swoja drogą, najbardziej erotycznie wyglądające sceny to nie te, w których główne bohaterki pokazują majtki czy biusty. To sceny, w których zombie dobierają się do uczennic w budynku szkoły albo sceny z autobusu, z nauczycielem „wielbionym” przez uczennice. Rzecz nie w majtkach i stanikach, a w gestach i spojrzeniach. Ale to już zupełnie inny temat, na inną dyskusję.
Wracajać do meritum. Ujeło mnie to, że męscy bohaterowie zasługują na najwyższe uznanie. Takashi to facet z charakterem. Konsekwentnie wykazuje się nim już od pierwszych scen. I bardzo dobrze, bo nie znoszę opowieści, w których płaksy i mięczaki awansują na bohaterów tylko dlatego, że okoliczności podjeły decyzję za nich i zmusiły maminsynków do popracowania nad charakterem. Również specjalista od broni – Kohta – jest świetny. Może i był odludkiem, i dziwakiem nieprzystosowanym do życia w społeczeństwie przedapokaliptycznym, ale również posiadał charakter. I, co tak samo ważne, inteligencję. Błyskawicznie przystosował się do nowej sytuacji, gdy tylko ta pozwoliła mu wykorzystać jego rzadkie umiejętności i wiedzę, niepraktyczną w „zwyczajnym” świecie. Zobaczysz: jeśli i nas spotka podobna katastrofa, przeżyją jedynie szczury, karaluchy oraz miłośnicy fantastyki, bo ci nie będą mieli najmniejszych problemów z przystosowaniem się do nowych realiów. A wyczytana z książek czy „wyoglądana” z filmów znajomość pomysłów na przetrwanie w ekstremalnych okolicznościach, uratuje życie im i tym, którzy pójdą za nimi.
Niechby jeszcze tylko uratowała się jedna czy druga Saeko Busujima, a wtedy świat, który znamy, spokojnie może trafić szlag. :)