x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Producentów pod ścianę
Szczerze żałuję, że nie dano serialowi rozwinąć skrzydeł, bo pod względem fabularnym prezentował się naprawdę obiecująco. Koncepcja pozornie bajkowego świata, który pod kolorową otoczką wcale nie jest ani taki barwny, ani taki szczęśliwy, bardzo przypadła mi do gustu, bo to wyśmienita okazja do tego, by charakter obu bohaterek został poddany próbie. Niestety, zamiast charakterów testowano wytrzymałość kości czaszki, przy pomocy wspomnianej cegły. Szkoda.
Re: kreska jest okropna
W pierwszym przypadku – strata dobrego filmu. W drugim przypadku – strata czasu.
W pierwszym przypadku strata tym większa, że przecież jest mnóstwo dobrych i bardzo dobrych tytułów sprzed epoki cyfrowej, niejednokrotnie bijących na głowę współczesne produkcje jeśli chodzi o fabułę i bohaterów, albo też filmów niskobudżetowych, które nie mają szans rywalizować pod względem wizualnym z gorszymi, ale technicznie bardziej atrakcyjnymi pozycjami o niczym. Trudno jest mi sobie wyobrazić, że można je tak po prostu odrzucić, z góry skazać na przegraną. To jakbym ja sam odrzucił fabularne kino czarno‑białe i tym samym posłał do kosza „Casablankę”, „Siedmiu samurajów” i… „Czterech pancernych”. Nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
Nie rozumiem takiego podejścia, choć je szanuję. Żal mi tylko, że o wielu dobrych tytułach nie będę miał okazji z tyloma osobami porozmawiać, „bo to brzydkie obrazki były”.
Re: POLECAM
Ale tak czy owak fajnie jest w końcu zobaczyć na ekranie opowieść w stylu fantasy. Mam wrażenie, że literacki pierwowzór może zawierać sporo interesującej treści, tutaj zaledwie zasugerowanej przez epizodyczną obecność obiecujących bohaterów drugoplanowych, miejsc i zachodzących w tle wydarzeń natury politycznej i gospodarczej.
@ recenzja by Slova
Nie podobało mi się i mam cichą nadzieję, że był to jednorazowy eksperyment.
Mam wrażenie, że twórcy próbują tu pożenić ze sobą dwie grupy widzów. Po pierwsze tę, dla której w pierwszym odcinku na ekran wjechała podskakująca i kołysząca się na wszystkie strony mleczarnia. Charakterystyczne, że w kolejnych odcinkach cycki już nie podskakują, a kamera nie podąża za nimi jak zaczarowana. Wniosek: megapiersi to nic innego niż wabik i pułapka, które przestały być potrzebne zaraz po tym, jak pomogły w przyciągnięciu widzów przed ekran. Tyle że w miejsce cycków wspomniana grupa widzów praktycznie nie dostała niczego w zamian. Żadnych bitew, pojedynków, potworów: „mięska”, jak napisałeś w komentarzu wyżej. Nie dziwię się, że przedstawiciele tej grupy widzów mogą poczuć się zawiedzeni.
Z kolei druga grupa – ta, którą przed ekran przyciągnęły nie cycki, a nadzieja na serial podobny do „Spice and Wolf”, wprawdzie dostała to, czego chciała (ja w końcu zrozumiałem, na czym polega wyższość czeropolówki nad trójpolówką, czego nijak nie byłem w stanie zrozumieć z podręczników historii), ale niepotrzebnie podlane śłitaśnym lukrem. Mam tu na myśli fakt, że z pary głównych bohaterów uczyniono osoby niepełnosprawne emocjonalnie, nieporadne w wyrażaniu uczuć. Dorośli ludzie, a w sprawach męsko‑damskich zachowują się jak dzieci z podstawówki; szablon jakby żywcem wyjęty z animowanych opowieści o szkolnych perypetiach miłosnych. Najbardziej jaskrawy przykład: nie widzieli się od roku i oto raptem spotykają się nocą w jej sypialni. Półmrok, za oknem muzyka i fajerwerki, w pałacu ani żywej duszy poza zakochaną parą, ona w nocnej koszuli, wytęskniona. I co? Nawet się nie pocałowali, choć w tym momencie cały świat robił dosłownie wszystko, żeby poszli ze sobą do łóżka. Żeby taką okazję zmarnować. Frajer, a nie żaden Bohater. Wrrrrr…
W rezultacie wychodzi na to, że Maoyuu Maou Yuusha to ni pies, ni wydra. Takie lody malinowe w sosie cebulowym dla jednych, albo whisky z keczupem dla drugich. Niby pożywne, niby ma wszystkie potrzebne procenty ale czy naprawdę smaczne? Pocieszam się, że dopiero połowa serialu i jeszcze nie wszystko stracone, lecz przeczucie podpowiada mi, że zamiast rozkoszy podniebienia skończy się to niestrawnością. Obym się mylił.
Przewrotnie fajne 3/10 :)
To zaskakujące, jak przyjemnie można spędzić czas przed ekranem, jeśli w jednym filmie scenarzysta upchnie judaizm i buddyzm, KGB i CIA, śmigłowce szturmowe Mi‑24 i miecz Muramasy, wnuka Rasputina i kosmitów, archeologów i yakuzę. Gdyby ktoś kiedyś zdecydował się połączyć przygody Indiany Jonesa z Commando oraz Gwiezdnymi Wrotami, jak amen w pacierzu otrzymałby właśnie „Crystal Triangle”.
Oczywiście, pod względem wartości artystycznej film plasuje się niziutko, ale to nie zmienia faktu, że można się dobrze bawić w trakcie seansu. Pod jednym wszakże warunkiem: wybór takiej rozrywki musi być dokonany świadomie, podobnie jak w przypadku piątkowego wypadu do klubu ze striptizem; tu i tam narzekanie na niski poziom programu artystycznego byłoby rażącym nieporozumieniem.
Może i nie ma w „Crystal Triangle” skomplikowanej intrygi i oryginalnych bohaterów, może i scenariusz przypomina chaotyczną kompilację tanich komiksów sensacyjnych, której fabularnej realizacji podjąłby się co najwyżej Uwe Boll, ale właśnie dzięki temu znalazły się tu sceny, w których piękna kobieta z szelmowskim uśmiechem całuje lufę pistoletu swego partnera, a wnuk Rasputina naparza wszystkich i wszystko pociskami z granatnika przeciwpancernego. Tego nie obejrzysz ani w „Sword Art Online”, a już na pewno nie w „Moim przyjacielu Totoro”.
Do zestawu polecam dużą paczkę chipsów o smaku bekonowym, Piwo Kowboyskie (1,65 puszka) i obowiązkowo plakat z Samanthą Fox.
Re: Anime żywym (?) dowodem, że gier tego typu ekranizować nie warto
Ale nie w tym rzecz. Już choćby te dwie siódemki, o których wspominasz, dowodzą, że generalizowanie „gier tego typu ekranizować nie warto a wręcz nie powinno się” kłóci się ze stanem faktycznym, skoro na wybranych przykładach widać, że odpowiednim nakładem pracy i wyobraźni można osiągnąć więcej niż zadowalające rezultaty, co też starałem się pokazać Riannon93, zachęcając ją, by nie przekreślała z góry i definitywnie ekranizacji „gier tego typu” niezależnie od tego, czy chodzi o eroge czy otome game.
Re: Anime żywym (?) dowodem, że gier tego typu ekranizować nie warto
Pozwolę sobie nie zgodzić się z Tobą. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie: warto ekranizować eroge – podobnie jak inne źródła noszące w sobie potencjał gotowy do rozwinięcia w interesującą historię – pod warunkiem, że włoży się odpowiednio dużo pracy w adaptację. Rezultat może być bardziej niż zadowalający.
Zerknij na tanukowe zestawienie anime o „eroge'nnych” korzeniach klik!: jak widzisz, można w nim znaleźć aż nadto tytułów ocenionych przez Redakcję na 7 i więcej punktów, czyli uznanych za dobre lub bardzo dobre. Jeśli przyjrzysz się ocenom wystawionym przez czytelników portalu, pozycji uznanych za wartościowe będzie jeszcze więcej.
Re: Prawie ideał
Olbrzymia doza nostalgii, o której wspominasz, rzeczywiście wydaje się być tu bardzo silna. Dla Europejczyka pewnie mniej wyczuwalna, ale dla Japończyka? O ile mnie pamięć nie myli, swego czasu utwór robił (czy nadal robi?) za nieoficjalny hymn japońskiej marynarki wojennej. I akurat tej popularności się nie dziwię, bo współczesne, oficjalne pieśni marynarki JSDF są ze względu na zaszłości historyczne, przepraszam za słowo, gejowskie do bólu. Nie ma w nich tej dumy ani siły, które mieć powinny, bo jeszcze ktoś by sobie pomyślał, że to wyraz tęsknoty za duchem Cesarskiej Marynarki (Niemcy mają ten sam problem, bo największymi zwycięstwami, z oczywistych względów, nie mogą się pochwalić ani do nich nawiązać). Dla porównania: pieśni z tamtego okresu brzmiały tak [link][link][/link], a współczesne brzmią tak: [link][link][/link].
Oczywiście, to żart: nie jest aż tak źle. Ale dobrze też nie jest. Na szczęście istnieje kosmiczny pancernik Yamato i jego tytułowa pieśń.
„Żegnaj Ziemio! Okręt, który rusza w rejs
To kosmiczny pancernik Yamato.
Zaczyna podróż do Inkandaru,
Ku krańcom kosmosu niosąc swoje przeznaczenie”.
Czy to nie piękne?
Re: Prawie ideał
A przy okazji, właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że wielkim plusem utworu jest fakt, iż jest on marszem, o prostej melodyce i mocnym rytmie, przez co bardzo łatwo go zapamiętać i zaśpiewać. Nawet osoba o drewnianym uchu nie będzie miała z tym większych problemów, czy to maszerując w szyku plutonu, czy dołączając do rozbawionego chóru podczas karaoke. Kto wie czy nie miało to wpływu na popularność pieśni o kosmicznym pancerniku.
Re: Prawie ideał
Fantastyczne jest to, że buszując po youtube w poszukiwaniu klipów z tą pieśnią, natknąłem się na gigantyczną ilość nagrań prezentujących wykonanie tego utworu na żywo przez orkiestry symfoniczne, kameralne, zespoły wojskowe, szkolne, zawodowe i amatorskie itd. Czy można na tej podstawie zaryzykować stwierdzenie, że tytułowa pieśń z Uchuu Senkan Yamato to prawdopodobnie najpopularniejszy i uznany utwór wywodzący się rodem z anime, jaki kiedykolwiek został skomponowany? Zwłaszcza, kiedy słucha się muzyki z tego serialu w wykonaniu orkiestry marynarki wojennej Japońskich Sił Samoobrony [link][link][/link].
Re: Strata czasu
A przecież podstawowe założenie scenariusza jest barzo proste: gracze znajdują się w sytuacji bez wyjścia i muszą grać według reguł narzuconych przez organizatora. W tym sensie to, co widzimy na ekranie, nie spełnia owych założeń. Starałem się to wykazać: sytuacja graczy na wyspie nie jest sytuacją bez wyjścia i istnieje więcej niż jeden, narzucony przez organizatorów sposób wykaraskania się z opresji. W dodatku przesłanki sugerujące taki stan rzeczy zostają bohaterom podsunięte jak na talerzu; inna rzecz, że ci z nich nie korzystają. Świat gry i środowisko, w którym gra się toczy, ma za dużo słabych stron, które można i powinno się wykorzystać. A to, że postaci na ekranie nie próbują tego robić, nie tylko źle świadczy o grze, ale też o bohaterach. I o scenarzyście, których wskazanych przeze mnie luk i wątpliwości nie załatał, pozostawiając widza z naiwną historią pełną dziur nieudolnie zamaskowanych gejzerami emocjonalnych i pirotechnicznych wybuchów.
Re: Strata czasu
kliknij: ukryte Gdyby Sakamoto naprawdę zastanawiał się nad tym, co się dzieje, dostrzegłby albo zwyczajnie wydedukował fakt, że wyspa jest usiana urządzeniami do monitoringu graczy i ten fakt wykorzystał. Wiedza, że jest się obserwowanym daje przewagę nad tymi, którzy tej wiedzy nie posiadają, ewentualnie pozwala wprowadzić w błąd organizatorów (zrobili to bohaterowie Battle Royale, z dobrym skutkiem). Na wyspie musi być masa sprzętu monitorującego, a ten wymaga nadzoru technicznego. Choćby pielęgniarka (żywy dowód na to, że bez klejnotu można być niewidzialnym i nie liczyć się jako cel), która żyła sobie nie niepokojona przez nikogo, powinna to zauważyć i wyciągnąć wnioski, jak tę wiedzę obrócić na swoją korzyść. Bo to, że helikopter zabierze zwycięzcę, to pewnik. Ale to, że latają tu regularnie helikoptery obsługi technicznej, jest równie oczywiste, a ich porwanie dużo łatwiejsze, jest równie oczywiste. Wystarczyłoby sfingować własną śmierć i poczekać na odpowiedni moment, na przykład do etapu między grami. Znowu pielęgniarka jest na to dowodem. A Sakamaoto nie jest głupi i sfingowanie własnej czy cudzej śmierci w sytuacji, gdy zna się karty rozgrywającego, nie byłoby dla niego specjalnie trudne. W ten sposób znowu dochodzimy do pozbycia się klejnotu, który stanowił urządzenie śledzące i na sto procent powodował aktywację urządzeń monitorujących znajdujących się w pobliżu. Tu nic takiego nie miało miejsca.
Wspomniany przez ciebie fakt dotrzymania słowa przez organizatorów jest moim zdaniem jednym z najsłabszych punktów intrygi. Jak napisałem wyżej, to akt co najmniej nierozsądny. Nikt nie jest w stanie zagwarantować organizatorom, że zwycięzca będzie milczał, a utrzymanie rozgrywek w tajemnicy jest podstawą sukcesu całej operacji, która ma charakter cykliczny i inwestorom zależy na tym, aby trwała. Podam najprostsze z możliwych zagrożenie: zwycięzcę, który jest przecież mordercą, dopadają wyrzuty sumienia i decyduje się oddać w ręce policji. Ludzie są tylko ludźmi i takie zachowanie należy uznać za mniej lub bardziej prawdopodobne. Postaw się na miejscu ludzi, którzy zorganizowali całe przedsięwzięcie, wyłożyli olbrzymie pieniądze i zajęli się zorganizowana zbrodnią. I teraz wyobraź sobie, że wypuszczają na wolność jedyną osobę, której już samo istnienie stanowi zagrożenie dla ich zysków i wolności.
- „Wypuścimy cię, ale daj nam słowo, ze nikomu nie powiesz, okej?”
- „Okej”.
Naprawdę?
Wydaje mi się, że zabicie zwycięzcy i w ten sposób usuniecie zagrożenia jest jedynym rozsądnym zakończeniem, jakie powinni zaplanować organizatorzy. Nie zrobili tego, co oznacza, że albo są głupi (złodzieje złomu zabijają wspólników z bardziej błahych powodów) albo historia jest dęta.
Zresztą, ponowne zesłanie zwycięzcy do piekła jest niczym innym niż złamaniem danego słowa i nie stanowi, jak piszesz, innej pary kaloszy: to zwyczajne złamanie umowy. Oczywiście, można podnosić fakt, ze przecież nikt mu nie obiecał, że nie wróci na wyspę. Ale musisz przyznać, że to pokrętne i naciągane rozumowanie, które ma się nijak do umowy obiecującej darowanie życia i wolność od tego całego koszmaru. Na kilka dni, albo tygodni. Kto jak kto, ale postawiony w takiej sytuacji doktor, inteligentny przecież człowiek, nie powinien już szczególnie palić się do rzezi, której wygnanie nie daje żadnych gwarancji wolności, i zamiast tego zacząć myśleć, czy być może jest inny sposób na ratowanie skóry. Ponownie, nic takiego nie miało miejsca.
Napisałem w pierwszym komentarzu, że fabularnie serial jest bardzo słaby i zdania nie zmienię. Za dużo w scenariuszu dziur logicznych i założeń, że gracze będą zachowywali się dokładnie tak, jak wymyślili to sobie organizatorzy, a są to założenia bardzo proste i naiwne. Ich nieodpowiedzialność i brak wyobraźni, dotyczący zresztą i samych graczy, są dla mnie po prostu niewiarygodne. Dla porównania: we wspomnianym Battle Royale scenarzysta zdawał sobie sprawę z tego, że pozostawienie graczom wolnej ręki może doprowadzić do wydarzeń, których Mistrz Gry nie był w stanie przewidzieć. Dlatego biednych uczniów praktycznie poganiano tam do szybszego zabijania się, przemieszczania z miejsca na miejsce itd, nie dając wiele czasu na myślenie i ewentualną organizację. W Btooom! nic takiego nie miało miejsca co w moim mniemaniu stanowi kolejny dowodem na to, jak naiwna jest sama historia i jak słaby jej scenariusz. A że w tego typu opowieściach właśnie fabułę cenię sobie najwyżej, nie byłem w stanie czerpać przyjemności z oglądania Btooom! i czas spędzony przed ekranem uważam za stracony.
Strata czasu
kliknij: ukryte Uwierzyłbym, gdyby za wszystkim stała CIA organizująca supertajne przedsięwzięcie na podobną skalę, pakująca wielkie pieniądze i nie wahająca się przed popychaniem ludzi do popełniania zbrodni w celu schwytania Osamy bin Ladena. Ale producent gier? Do betatestów? Naprawdę?
Jak łatwo skłonić grupę ludzi do tego, by wyłączyli myślenie i bezrefleksyjnie zaczęli zabijać się nawzajem! Jakim cudem nikt z uczestników nie zadał sobie pytania, jaki cel przyświeca organizatorom, skoro poznanie odpowiedzi być może odkryłoby inną drogę ocalenia niż rzeź? I czy organizatorzy masakry rzeczywiście zamierzają dotrzymać słowa i wypuścić na wolność zwycięzcę, jedynego świadka masakry i zarazem człowieka stanowiącego potencjalnie największe niebezpieczeństwo dla korporacyjnych interesów? Jeśli dotrzymaliby słowa, to nie świadczyłoby najlepiej o organizatorach. Jeśli złamaliby słowo, to bezkrytyczna wiara w dobrą wolę zbrodniarzy nie świadczyłaby najlepiej o uczestnikach. Już nawet nie wspominam o tym, że nikt z graczy nie wpadł na pomysł, aby z miejsca pozbyć się klejnotu przy pomocy zwykłego noża i tym samym zapewnić sobie niewykrywalność, albo i wyrzucić czy ostentacyjnie zdetonować wszystkie bomby, dodatkowo zapewniając sobie immunitet.
Zaryzykuję stwierdzenie, że pierwsi z brzegu ludzie grający w tradycyjne, papierowe RPG, o ile tylko znaleźliby się na wyspie, przewróciliby cały ten wydumany biznes do góry nogami i przyprawili organizatorów o coś więcej niż ból głowy.
W dwóch słowach: strata czasu.
Zaskakująco przyjemne
Naprawdę dobrze się bawiłem.
Gratuluję, ale...
A propos widza, który chciałby obejrzeć SAO po lekturze recenzji: odnoszę wrażenie, że na jej podstawie miałby kłopoty ze zorientowaniem się, o czym właściwie jest ten serial? Na czym zbudowano główne wątki opowieści i czego dotyczą? Czy jest tu w ogóle jakaś fabuła czy może SAO to jedynie montaż kolorowych klipów ze scenami walk? To przygodówka, serial akcji, dramat czy może komedia romantyczna? Jeśli jest tu jakaś historia, to czy jest ona skomplikowana czy prosta? Wielowątkowa i ciekawa, czy może prosta i nudna? Dla bardziej wymagającego odbiorcy czy dla fanów kolorowej oranżady? Sam opis bohaterów, wstęp do historii i zarysowanie realiów świata MMO to moim zdaniem stanowczo za mało, aby czytelnik mógł wyrobić sobie jakieś pojęcie o tym, czy warto sięgać po serial. Unikanie spoilerowania to jedno, ale ignorowanie fabuły serialu jakby była nieistotna, to coś zupełnie innego. W rezultacie, żeby dowiedzieć, o czym tak naprawdę jest ten serial, musiałbym poszukać odpowiedzi na innych portalach. Same wyróżniki gatunkowe zamieszczone obok tekstu to stanowczo za mało i nie powinny zastępować recenzji. Gdyby przy wyborze materiału do oglądania kierować się nimi, recenzja w ogóle nie byłaby potrzeba, a tak przecież nie jest.
Re: 7 grzechów SAO
Ja ze swojej strony dorzuciłbym jeszcze jeden powód, wpływający na ocenę całości w przypadku tych widzów, którzy nie siedzą w SF i fantasy, a mimo to pierwsza część serialu bardziej przypadła im do gustu: to różnica gatunkowa. I nie mam na myśli gatunku w sensie jakości, choć pod względem fabularnym ta jest więcej niż wyraźna: chodzi mi o gatunek w rozumieniu typologicznym.
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pierwsza część SAO jest w gruncie rzeczy historią obyczajową czy środowiskową z elementami opowieści przygodowej; to, mniej lub bardziej, „okruchy życia”, jak przyjęło się nazywać ten gatunek na Tanuki. Mamy tu bohatera, który z wyboru jest odludkiem i nawet znajdując się w sytuacji ekstremalnej odruchowo stroni od ludzi, nie chcąc angażować się w jakiekolwiek relacje. W kolejnych odcinkach obserwujemy, jak jego postawa stopniowo zmienia się. Kirito zaczyna się angażować i uczestniczyć, wykształca się w nim swego rodzaju poczucie bezinteresownej odpowiedzialności za innych w sytuacjach, w których jeszcze do niedawna wybrałby neutralną obojętność. Nawiązuje pierwsze przyjaźnie, przeżywa nieuchronnie związane z takimi relacjami wzloty i upadki, w końcu znajduje miłość. Z czasem cel, do niedawna główny, jakim było ukończenie gry, traci na znaczeniu, a w życiu bohatera zaczyna odgrywać coraz większą rolę inny, nie mierzony punktami doświadczenia, złotem czy poziomami system wartości. Ustatkowuje się, zakłada rodzinę, adoptuje dziecko. Do walki na frocie z potworami wychodzi z domu jak do zwykłej pracy, po wszystkim wracając do ciepłego, przytulnego, rodzinnego gniazdka. Wydaje się, że w wirtualnym świecie w końcu znalazł swoje miejsce. Miejsce, w którym może być szczęśliwy. Nie na przygodach, walkach, miłosnych dramatach zbudowano pierwszą część Sword Art Online: to opowieść o bohaterze, który pod wpływem nowego środowiska przechodzi wewnętrzną przemianę. To opowieść o wirtualnym środowisku, które taką przemianę umożliwia.
W historii obyczajowej czy środowiskowej brak żywej akcji i obecność pozornie nic nie wnoszących wątków pobocznych, a są to argumenty najczęściej pojawiające się w zarzutach przeciwko tej części serialu, wydaje się być czymś naturalnym i nie razi. Oczywiście, ci widzowie, którzy po historii rozgrywającej się w świecie MMORPG spodziewali się kina akcji czy opowieści przygodowej, mogli poczuć się zawiedzeni, bo serial nie spełnił ich oczekiwań, ale to wcale nie znaczy, że pierwsza część serialu jest gorsza od drugiej: jest po prostu inna, ponieważ należy do innego gatunku. To, czego chcieli, dostali w części drugiej, kosztem i ku zawodowi tych, którym pierwsza część przypadła do gustu. Inny gatunek filmu, inny typ bohatera, inna historia.
Re: Więcej nie znaczy lepiej.
Tak czy owak to nie daje odpowiedzi na pytanie, z jakiego założenia wychodzi producent oddając prace nad poszczególnymi odcinkami w ręce coraz to innych ludzi, skoro to musi mieć negatywny wpływ na obraz całości. Jak w przypadku orkiestry, która z każdym kolejnym wykonaniem utworu zgrywa się i daje coraz lepsze brzmienie. Tutaj z odcinka na odcinek zwalnia się skrzypków i dobiera innych wiolonczelistów, a za pulpitem staje inny dyrygent. Praktycznie niemożliwym jest, aby w tej sytuacji powstał zgrany zespół, a przez to niemożliwe jest, aby jakość pracy twórców z odcinka na odcinek była coraz lepsza.
Nie, żebym z tego powodu nie mógł spać po nocach, ale zwyczajnie nie daje mi to spokoju. O ile mi wiadomo, w zachodnich produkcjach animowanych czy fabularnych, nie stosuje się takich praktyk, dlaczego więc tak się dzieje w przypadku anime? Czy to kwestia kulturowa czy wynikająca ze sposobu produkcji? Bo w to, że więcej ludzi zatrudnionych przy produkcji daje lepszy wynik, zwyczajnie nie mogę uwierzyć.
Re: Więcej nie znaczy lepiej.
Z chęcią obejrzałbym jakiś odpowiednik Bakumana dziejący się w światku twórców i realizatorów anime, tak aby można było podejrzeć proces twórczy i wydawniczy, i lepiej zrozumieć mechanizmy nimi rządzące. Np. dlaczego w SAO lista twórców zajmujących kluczowe stanowiska w procesie produkcji to kilkadziesiąt nazwisk, a w takim Showa Monogatari mniej niż dziesięć. Dlaczego jedni oddają kolejne odcinki w ręce coraz to innych ludzi, a drudzy od początku do końca trzymają się jednego, sprawdzonego zespołu. Czy ma to wpływ na jakość całości? Zrozumiałbym, gdyby wiele odcinków powstawało jednocześnie w różnych zespołach, tak aby przyspieszyć proces powstawania całości. Ale może jest inna przyczyna? Może chodzi np. o to, by dać zajęcie jak największej grupie ludzi, którzy w innym przypadku pozostawaliby bez zajęcia? Czy może tak jest po prostu taniej? I jak wydawcy wywierają nacisk na twórców w przypadku, gdy anime nie cieszy się taką oglądalnością jak się spodziewano i trzeba coś szybko zrobić, zanim serial spadnie z anteny. Bardzo chętnie obejrzałbym coś w tym stylu, anime od kuchni.
Re: Więcej nie znaczy lepiej.
Więcej nie znaczy lepiej.
Całkiem niezłe
W pierwszym odruchu tragiczna historia Yuuko wydała mi się sztuczna i nieprawdopodobna: kliknij: ukryte kto w połowie dwudziestego wieku, w cywilizowanym kraju, składałby ofiarę z dziecka, skazując je na śmierć w męczarniach, żeby przebłagać bogów? A potem przypomniałem sobie, że jakieś dziesięć lat wcześniej przed pokazywanymi na ekranie wydarzeniami, zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od mego domu, jedna grupa ludzi zagoniła drugą grupę do stodoły by tam spalić ją żywcem, w imię większego dobra, lepszego jutra i z przekonaniem, że wykonują zbożne dzieło. Dlatego teraz dziękuję twórcom, że skupili się na szkolnych duchach, a nie na prawdziwych potworach w ludzkiej skórze, dzięki czemu serial przez większość czasu zachowuje lekki charakter. Ale nie zapominam, że w tle kryje się wyjątkowo ponura i tragiczna historia, która byłaby znakomitym materiałem na pierwszorzędną opowieść grozy. I w niej na pewno nie byłoby happy endu.