x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Po prostu cudowne...
W pewnym sensie wybrałam to na chybił trafił, jeden z filmów dostępnych na „przeglądzie filmów anime” w Multikinie. Trafiony wybór. Do tego stopnia, że aktualnie czekam na przesyłkę z właśnie tym anime. I nie mogę się doczekać.
Zakochałam się na dobre, i mam ogromną nadzieję, że mi nie minie.
Taki niesamowity klimat… po prostu magia Studia Ghibli. To było trzecie oglądane przeze mnie ich anime i jak dotąd najbardziej mi się podoba. Tam wszystko się dzieje tak po prostu i nikt, także widz, nie zadaje pytań. „Dlaczego?”, „Jak to możliwe?”, „W jaki sposób?” – to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Nagle znowu można patrzeć na świat jak dziecko. I to jest po prostu wspaniałe.
Postacie… w Hauru zakochałam się od pierwszej sceny, Calicifera [czy jak mu tam jest ;)]też. A do Sophie musiałam się przyzwyczaić, ale ostatecznie bardzo ją polubiłam.
Scena ze zmianą koloru włosów… bezcenne. Cała sala się śmiała…
Grafika to też było coś pięknego. Dawno [nigdy?] nie widziałam tak dopracowanej pod tym względem produkcji. Pokój Hauru to coś, czego nie długo nie zapomnę…
To jest jedno z niewielu anime, które dostało ode mnie 10/10. W dodatku wystawione bez wahania. Jakiekolwiek zastanawianie się nad oceną było zbędne.
Ostatnia rzecz, o której chcę napisać to ocena na Tanuki. Co prawda była pisana w 2005 roku, ale i tak muszę zaprotestować.
Trzy za muzykę? TRZY? Pierwsza lepsza haremówka dostaje 5 albo 6! Ocena za postaci też jest zaniżona, oczywiście tylko moim zdaniem… Aż by się chciało pisać alternatywną recenzję, ale nie wydaje mi się, żebym dała radę…
Re: ehhh...
Co prawda, jest ryzyko, że spartolą zakończenie, ale pożyjemy zobaczymy…
A więcej napiszę jak już obejrzę całość ^^
9/10
I co? Na początku nic. Kilka odcinków, mogących równie dobrze znaleźć się w pierwszej serii. Trzymających tamten klimat, ale także odrobinę nudzących („No niech coś się w końcu wydarzy!”). Później kliknij: ukryte ponownie powtarzanie szkoły przez Nagisę, zakończenie roku, samodzielnie życie Tomoyi, w końcu powracający temat ojca no i zawarcie małżeństwa. Zrobiło się ciekawiej. Ale tak naprawdę poruszyło mnie dopiero ok. 15, 16 odcinka, oczywiście, kiedy kliknij: ukryte Nagisa umarła. W tamtym momencie byłam tak zszokowana, że nawet nie płakałam. Raczej wpatrywałam się w ekran szeroko otwartymi oczyma. Może uroniłabym łezkę, gdyby nie ten koszmarny ending, który natychmiast wybił mnie z rytmu. Mimo, że teoretycznie wiedziałam, nie spodziewałam się tego, miałam nadzieję, że to się jednak nie wydarzy, a nawet jeśli, to nie spodziewałam się tak szybko. No i płakałam dopiero przy następnym odcinku, przełomowy okazał się moment, kiedy kliknij: ukryte zobaczyłam ją w openingu, chociaż już jej nie było… Dalsze odcinki były równie wzruszające, a za jakiegoś powodu naprawdę poruszyła mnie historia ojca Tomoyi. No i oczywiście kliknij: ukryte odnajdywanie więzi z córką, to było piękne. Do samej końcówki mam mieszane odczucia. Od początku nie podobało mi się, że kliknij: ukryte Ushio zachorowała. Moja wersja zakończenia zakładała, że kliknij: ukryte żyłaby sobie szczęśliwie z ojcem. To by było takie słodko‑gorzkie zakończenie i bardzo by mi pasowało. Z drugiej strony, kliknij: ukryte restart do porodu bardzo mi się podobał, bo kliknij: ukryte cały czas nie mogłam się pogodzić ze śmiercią Nagisy.
Postacie w Clannadzie to jest dla mnie swego rodzaju rewolucja. Chodzi mi o to, że ja po prostu nie znoszę postaci żeńskich z gatunku tych nieśmiałych, cichych, delikatnych i słodkich dziewczątek. Mam na nie alergię, i zwykle oglądanie czegoś, w czym taka właśnie dziewoja jest jedną z głównych postaci, jest dla mnie męką. A tu stała się rzecz dziwna: mój wykrywacz oczywiście od razu zareagował na Nagisę, Ryou i Kotomi, i początkowo automatycznie mnie od nich odrzuciło. Ale potem, niezauważalnie wszystkie je bardzo polubiłam. Zwłaszcza Nagisę. Nie wiedziałam, jak bardzo ją lubię do momentu, gdy kliknij: ukryte umarła. Jest niesamowicie ciepłą, uroczą postacią i jako taka mnie urzekła. kliknij: ukryte Bardzo mi jej brakowało, tego podśpiewywania („Dango, dango, dango, dango, Dango Daikazoku”) i ogólnie kojącego sposobu bycia. Jedyne co do końca mnie w niej irytowało, to dodawanie na końcu każdego zdania nieszczęsnego „desu”.
Tomoya jest naprawdę dobrą postacią męską, taką, którą rzadko spotyka się w haremówkach. Tutaj rzeczywiście te wszystkie dziewczyny mają powód, żeby tak się koło niego tłoczyć. I nie zgodzę się z tym, że to, jak kliknij: ukryte płakał za każdym razem gdy wspomniano o Nagisie było nierealistyczne i bezsensu. Było bardzo z sensem, zwłaszcza, jeżeli kliknij: ukryte przez pięć lat strał się w ogóle o niej nie myśleć i nie rozpamiętywać, odrzucał od siebie fakty. W takim wypadku, kliknij: ukryte w momencie w którym się otworzył było tak, jakby ona dopiero co umarła. Trudno jest się pogodzić ze kliknij: ukryte stratą kogoś tak bliskiego, naprawdę. Widziałam podobną sytuację na własne oczy i wiem co mówię. Tak naprawdę nigdy nie można się do tego całkiem przyzwyczaić… Jak już o tym mowa, to bardzo podobał mi się sposób, w jaki ukazano związek jego z Nagisą. Może to prawda, że nie pokazywano bardziej intymnych momentów ich życia i ja także byłam tym odrobinę rozczarowana. W zamian za to, przepięknie pokazano jak bardzo się nawzajem potrzebują. Wspierali się nawzajem, chcieli być blisko siebie. Po prostu widać było jak bardzo się kochają. I za to ma Clannad ode mnie ogromny plus.
Wracając do postaci do wszystkie je naprawdę lubiłam: Kyou, Ryou, Kotomi, Tomoyo, Sunoharę (był świetną postacią komediową, nie zapomnę jego kliknij: ukryte randek z Sanae ani momentu, w którym kliknij: ukryte powrócił do naturalnego koloru włosów). No właśnie, Sanae i Akio – jedne z najlepszych jakie widziałam w ogóle. Gagi z nimi naprawdę śmieszyły, a w poważniejszych momentach bardzo pięknie pokazano jak ważna jest dla nich rodzina, więzi łączące wszystkich jej członków.
Żeby nie przedłużać napiszę tylko, że grafika jest naprawdę śliczna, zarówno tła jak i postacie (i pod tym względem znowu Air przegrywa z Clannadem, bo Ariowe oczy były nie do wytrzymania i wszystko psuły). Muzyka towarzysząca poszczególnym scenom śliczna i nastrojowa, zwłaszcza rozczulała mnie zawsze melodia z Dango Daikazoku. Opening piękny, lepszy od tego z pierwszej serii, ending… sam w sobie niezły, ale straszliwie wybijający z nastroju.
No, nie myślałam, że aż tak się rozpiszę.
Na koniec dodam, że anime naprawdę godne polecenia. Nawet jeśli pierwsza seria średnio się komuś podobała, to drugiej warto dać szansę. Jest dużo lepsza.
Szczerze żałuję czasu spędzonego przy tej serii. Nie jestem fanką ecchi, ale obejrzałam parę niezłych pozycji z tego gatunku, które poza fanserwisem miały coś jeszcze do zaoferowania. Takie szczegóły jak fabułę czy humor. Rosario+Vampire teoretycznie jest komedią (a więc czymś co naprawdę lubię), ale nie pamiętam, żebym się śmiała. No, może ze dwa razy. Zadziwiające jest to, że 13‑odcinkowa seria nie ma do zaoferowania praktycznie nic oprócz walorów bohaterek i kilku pseudogagów.
W takich momentach żałuję, że moja natura nie pozwala mi po prostu przerwać oglądania. Lubię kończyć wszystko, co zaczęłam.
Szczerze odradzam wszystkim, za wyjątkiem fanatyków gatunku. Jako przerywnik znacznie lepiej sprawdza się choćby Rental Magica...
Genialne!
Cóż, okazuje się, że dawno się tak nie pomyliłam. Zastanawiam się jak to jest, że tytuły, po których oczekuję wiele i które teoretycznie powinny idealnie trafiać w moje gusta (Air, Clannad – nie twierdzę, że były złe, ale oczekiwałam wiele więcej) zawodzą, natomiast taki Soul Eater, od którego właściwie nie oczekiwałam nic, całkowicie mnie zachwycił i wciągnął w swój świat na dobre.
No, ale obiegam od tematu.
Tym, co (przynajmniej dla mnie) jest siłą tego anime są postacie. Na pierwszy rzut oka dosyć schematyczne, potrafią naprawdę pozytywnie zaskoczyć. Nie są tylko płaskimi obrazami, posiadają głębię. One naprawdę żyją. Ze swoimi wadami i zaletami, nawykami i charakterystycznymi cechami tworzą naprawdę niezwykle sympatyczną gromadkę. Moimi ulubieńcami są Maka, Kid i Soul. Spośród tej trójki nijak nie potrafię wybrać kogoś, kogo lubiłabym najbardziej. Oprócz tego na uwagę niewątpliwie zasługuje Shinigami‑sama, postać, którą nie sposób wpasować w jakiekolwiek schematy, i do której chyba nie da się znaleźć podobnej. Dużo mojej sympatii zaskarbił sobie tatuś Maki oraz Stain. Blair też była bardzo sympatyczna, szkoda, że tak mało czasu antenowego miała.
Skoro jestem przy postaciach warto też wspomnieć o czarnych charakterach. Niewątpliwie prym wiedzie tu Medusa. Mam co do niej bardzo mieszane uczucia. Jedno jest pewne – tak złej postaci jeszcze nie spotkałam. Właściwie to mogę w tym miejscu jedynie zacytować słowa irontoofa:
I właśnie to w pełni oddaje moje uczucia. Przy niej blednie każda z pozostałych negatywnych postaci: Archne wraz z całą Arachnofobią, nie wspominając już o Eruce czy Free. Tę ostatnią dwójkę nawet polubiłam, za to Arachne wypadała jakoś tak nieprzekonująco.
Na pochwałę zasługuje też oddanie relacji pomiędzy postaciami. Są tak naturalne i prawdziwe, że pozostaje mi tylko się zachwycać. Tym bardziej, że jest to, jak by nie patrzeć, shonen, a znam wiele shojo, które powinny brać z niego przykład.
Jeśli chodzi o grafikę to powiem po prostu: nie mam się do czego doczepić. A warto dodać, że jestem osobą naprawdę wybredną jeśli chodzi o te sprawy.
Rzeczy tak podstawowe jak ruch postaci, tła i same sceny walk wyszły wspaniale. Uwielbiam patrzeć na ten niesamowity księżyc, słońce też wyszło bombowo. Nie wiem jak udało się to twórcom, ale naprawdę od razu widać, czy akcja dzieje się w Death City czy też poza nim – to miasteczko ma jakiś taki klimat wspaniale oddany w anime.
Kreska – spodobała mi się jak po raz pierwszy zobaczyłam Soula i Makę, zakochałam się po obejrzeniu openingu. Już serdecznie dosyć mam tych pastelowych bądź jaskrawych kolorów. Dosyć wielkich sztywnych fryzur kawaii czy też moe panienek z większości produkcji. Kreska w Soul Eaterze wymiata! Jest wspaniała, niepowtarzalna, specyficzna i na swój sposób piękna.
Muzyka – polubiłam właściwie wszystkie openingi i endingi. Nie dość, że te utwory same w sobie są bardzo dobre, to jeszcze grafika do nich została idealnie wpasowana. Pod tym względem chyba najbardziej imponuje mi pierwszy opening.
Co do drugiego openingu to jest piękny, to prawda. W połączeniu z grafiką tworzy niesamowity klimat. Klimat dosyć ciężki i zapowiadający jakiś dramat – i właśnie to trochę mi tu nie pasuje. Ale to taka drobnostka, która praktycznie nie przeszkadza w oglądaniu ;)
Fabuła – nie składała się tylko i wyłącznie na walki. Było ich sporo, to jasne. Niespodziewanie, nawet mi się to podobało. Ale, szczerze mówiąc, bardziej potrafiłam docenić te spokojne epizody pomiędzy nimi, przestawiające chwile z codziennego życia bohaterów. To nigdy nie było dla mnie nudne.
Poza tym, Soul Eater rzeczywiście jest komedią. Nieźle się uśmiałam podczas oglądania, parę razy zbierałam się nawet z podłogi.
Sama fabuła jako taka przedstawia się naprawdę solidnie. Nie wszystko wiadomo do razu, kolejne karty odkrywane są przed widzem stopniowo, czasem niespodziewanie. Generalnie nie mam nic do zarzucenia. To prawda, że zakończenie było „pójściem po linii najmniejszego oporu”, jak to ładnie zostało ujęte w recenzji. Moim zdaniem było po prostu dosyć kiczowate i tandetne ( kliknij: ukryte to już mogła tego Kishina „po prostu” rozwalić, chociaż w sumie fajnie było popatrzeć jak się przestraszył – zawsze taki opanowany był…). Ale jestem w stanie to wybaczyć i w sumie nie psuje mi to odbioru całości (jakoś zakończyć musieli, prawda?).
Jest jednak rzecz, której za żadne skarby nie potrafię wybaczyć ani zrozumieć. Ta rzecz nosi imię Excalibur. Pierwszy epizod z nim jeszcze trzymał poziom – było nawet zabawnie, chociaż już wtedy te jego bezsensowne monologi męczyły. Natomiast drugi i trzeci odcinek z jego udziałem to całkowita porażka. Nie było w tym niczego zabawnego (w każdym razie niczego co miało związek bezpośrednio z nim). Dwa całkowicie zmarnowane odcinki, które można było wykorzystać na cokolwiek innego. Na przykład dać trochę więcej Blair, bo w drugiej połowie prawie zupełnie jej nie było.
Excalibura nie znoszę do tego stopnia, że kiedy zobaczyłam go w końcowych odcinkach miałam mniej więcej taką reakcję jak każda postać z Soul Eatera, która miała tę wątpliwą przyjemność poznania go. Poza tym, dopóki nie okazało się, że prawie go tam nie będzie, byłam bliska załamaniu.
Cóż, chyba na tym zakończę swoje wywody, bo wyjdzie mi z tego kolejna recenzja.
Na koniec chcę napisać, że gorąco polecam wszystkim. Naprawdę, każdy powinien spróbować – na pewno nie zaszkodzi, a może bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Niby zgadzam się z recenzją, ale...
A jednak, paradoksalnie, w większości muszę się zgodzić z autorką recenzji, chociaż i tak w dalszej części komentarza zamierzam troszkę serii pobronić.
Po pierwsze, postaci. Według mnie, zasługują na 10/10. Są esencją mangi będącej pierwowzorem i akurat one zostały bezbłędnie przeniesione na ekran. Oczywiście Kyoko – która jest chyba najlepszą i najbardziej oryginalną bohaterką shojo jaką miałam okazję spotkać: całkowicie nieprzewidywalna, a jednocześnie dziecinna i po prostu urocza – ale także cała reszta, Ren, Moko, Sawara czy Yashiro (który stał się jednym z moich ulubionych bohaterów drugoplanowych). Nie zgodzę się z tym, że nie pozwolono im rozwinąć skrzydeł – pokazano każdą z postaci pobocznych na tyle, na ile trzeba było. Poza tym, nie oni są tu najważniejsi, a anime bardzo ściśle trzyma się pierwowzoru, więc tak czy siak nie miało na czym bazować. Lepiej, że tak zrobili, niż gdyby wymyślali jakieś dodatkowe historyjki zajmujące niepotrzebnie czas ekranowy.
Jeśli chodzi o fabułę – jest interesująca i naprawdę potrafi wciągnąć na dłużej. To prawda, że niektóre wątki zostały sztucznie rozciągnięte, ale to naprawdę nie przeszkadza tak bardzo, a przy pierwszym seansie (o ile ma się do dyspozycji wszystkie odcinki) pozostaje właściwie niezauważalne. Z drugiej strony, zgadzam się z tym, że pewne rzeczy można było skrócić zyskując tym samym więcej miejsca na lepsze zakończenie całości.
Nawet reżyserka (Kiyoko Sayama) twierdzi, że nie wyszło to serii na dobre, tłumaczy to jednak zleceniami producenta, który kazał „obsesyjnie trzymać się mangi”. Nie ukrywa też, że Skip Beat! jest historią na co najmniej pięćdziesiąt kilka odcinków
Oprawa graficzna – no cóż, tutaj rzeczywiście widać, że budżet był niewielki. Jednakże przy oglądaniu zupełnie się tego nie zauważa – tak bardzo absorbująca jest przedstawiana historia. Na dodatek, postaci w chibi prezentują się tak uroczo, że za ten widok jestem w stanie wybaczyć wiele.
Muzyka – zarówno pierwszy opening i ending bardzo przypadły mi do gustu, do dzisiaj zdarza mi się słuchać ich od czasu do czasu. Natomiast ich zmiana była dla mnie ciosem, zwłaszcza, że nastąpiła jakoś w 20 odc., więc całkowicie się tego nie spodziewałam. Poza tym, po żywiołowym „Dream Star” drugi opening wypadał strasznie blado, z kolei endingu nie dało się słuchać. Zgadzam się też ze zdaniem recenzentki w kwestii śpiewania Mamoru Miyano – to jedna wielka pomyłka. Jako seiyuu bardzo go sobie cenię, ale na piosenkarza nie nadaje się zupełnie.
No właśnie, seiyuu. Specjalnie zostawiłam ich sobie na koniec. Odwalili kawał naprawdę świetnej roboty. Na szczególne brawa zasługuje oczywiście Marina Inoue. W rolę Kyoko wczuła się tak doskonale, że jedyne co mi postało to piszczeć z zachwytu. To nie jest łatwa rola – główna bohaterka w ciągu paru sekund potrafi przeżywać zupełnie skrajne emocje, poza tym generalnie jest dosyć specyficzną postacią.
Mamoru Miyano spisał się naprawdę dobrze (jak zwykle), według mnie idealnie wczuł się w postać Sho.
Reszta seiyuu spisała się co najmniej poprawnie, właściwie nie mam do czego się przyczepić. Z bliżej nieznanych mi powodów, moją uwagę zwrócili seiyuu Yasuhiro i Ruriko – po prostu jakoś tak wyjątkowo mi przypasowali.
Podsumowując, chcę powiedzieć, że Skip Beat! z pewnością nie jest pozbawiony wad. Właściwie, to ma ich całkiem sporo, z zakończeniem na czele. Jest w nim jednak coś takiego, co niesamowicie przyciąga i pozwala wybaczyć wszystko.
No i dzięki serii natrafiłam na mangę o tym samym tytule. Mangę, która jest jak dotąd moją ulubioną.
Tak więc, mimo wszystko polecam spróbować. I niech moc Corna będzie z Wami!
Re: ...
Dawno nie zapałałam taką niechęcią do jakiejś postaci od pierwszego odcinka. Nienawidzę takich dwulicowych, dzikich, dziwacznych dzieciaków, które myślą że są fajne.
Ale, jeśli chodzi o kliknij: ukryte Sebastiana i Ciela to od momentu, gdy ktoś zapukał do drzwi, wiedziałam, że to Sebastian. Potem już tylko miałam nadzieję, że w tej walizce jest Ciel. A jaką miałam radochę po zobaczeniu endingu i zapowiedzi następnego odcinka, które kliknij: ukryte wskazują na to, że oni nie będą tylko postaciami epizodycznymi!
Re: Bardzo przyjemna seria... do czasu
Ja już nawet pomijam samo zakończenie. Najbardziej denerwuje mnie to, że, tak jak pisałam wcześniej, wybór Junichiego nie ma żadnych podstaw, patrząc zwłaszcza z perspektywy pierwszych dziesięciu odcinków (nie licząc końcówki dziesiątego…)
Re: Świetne?
Bardzo polecam
W zasadzie OVA mogłaby równie dobrze uchodzić za jeden z wypełniaczowych odcinków anime, co idzie zdecydowanie na plus. Humor na wysokim poziomie, no i mamy szansę jeszcze raz zobaczyć wszystkich bohaterów w komplecie (Undertaker i Grell rządzą!).
Graficznie nic się nie zmieniło, znaczy się, jest dobrze.
Cóż, mnie się bardzo podobało, mogłam sobie jeszcze popatrzeć na Ciela i na Sebastiana, i to było wspaniałe – jakiś czas po seansie anime wszystko sobie przypomnieć i znów poczuć klimat.
Myślę, że dla fanów serii pozycja obowiązkowa.
Re: Złamało mi serce
Ja przeżywałam i to bardzo… W pewnym momencie podchodziło to pod masochizm, bo serce mi krwawiło, a ja i tak włączałam kolejny odcinek.
Takich przeżyć nie miałam z żadnym anime i to się chwali. Bardzo polecam wszystkim!
Po prostu świetne
Wciągająca, sprawnie poprowadzona i realistyczna fabuła, z życia wzięta. Zdarzały się sytuacje, których się kompletnie nie spodziewałam i które spadały jak grom z jasnego nieba zarówno na widzów jak i na samych bohaterów. Na ten przykład kliknij: ukryte zerwanie Hachi i Shoujiego albo ciąża Hachiko.
Postaci zazwyczaj lubiłam. Uważam, że są bardzo realistyczne… W sumie to miałam do nich taki sam stosunek jak do ludzi, których spotykam w życiu (co jest w moim przypadku rzadkością). Powiem tak – nikt nie był mi obojętny, niektóre postacie lubiłam, ale z małymi zastrzeżeniami, bo to i tamto mnie w nich irytowało, niektórych nie znosiłam, ale nie miałam wobec nich przynajmniej morderczych zamiarów (bo to też ludzie, a poza tym jeśli by ich zabić to będzie to miało wpływ na to i na to…), inne po prostu uwielbiałam (co nie znaczy, ze zawsze podobało mi się to, co robili…).
Doskonałym przykładem pierwszej grupy jest Nana, drugiej Takumi a trzeciej Shin‑chan i Nobu.
Najbardziej mieszane uczucia mam co do Hachi – od początku ją lubiłam, potem mi podpadła. I od tego czasu, za każdym razem kiedy zyskała w moich oczach robiła coś (ew. działo się coś) od czego dosłownie ręce opadały. W sumie do teraz nie do końca wiem, co o niej myślę – bynajmniej ostatni odcinek zrobił mi duże nadzieje na to, że ostatecznie podjęła decyzję, która bardzo mi się podoba.
Muzyka jest po prostu niesamowita i piękna. Najbardziej polubiłam kawałki Trapnest. Olivia została idealnie dobrana zarówno do postaci Reiry jak i do jej seiyuu (swoją drogą genialnej) Hirano Ayi. Naprawdę miało się wrażenie, że to śpiewa ta sama osoba. To samo tyczy się Anny Tsuchiyi, ale nie aż w takim stopniu moim zdaniem.
No właśnie, seiyuu – odwalili kawał świetnej roboty. Wszyscy bez wyjątku idealnie oddali charaktery postaci, tchnęli w nie jeszcze więcej życia.
Na koniec nieszczęsna grafika. Powiem tak – samej animacji jako takiej nie mam niczego do zarzucenia. Postacie poruszają się płynnie, nie ma tak zwanej lazy animation i ogólnie widać że się do tego przyłożono. Projekty twarzy też są bardzo ładne. Ale… cóż, te ich nieszczęsne sylwetki. No nie mogę, po prostu nie mogę się przyzwyczaić do tej nadmiernej chudości. W zasadzie, to jedyna wada jaką znalazłam w tym anime… Bynajmniej nie oglądać z takiego powodu byłoby czystą głupotą.
Aha, no i na plus idą te stonowane kolory. Miła odmiana po innych produkcjach atakujących nas jaskrawymi barwami.
Wersja kinowa lepsza
Pierwszy plus to kreska. Jest moim zdaniem lepsza od tej z serii TV. Zostało zmienione dokładnie to, co tak mi nie pasowało – oczy. Tamte były, nie dość że tak szeroko rozstawione, na samych skrajach twarzy, to jeszcze takie jakieś… zbyt maślane. Projekt wszystkich postaci przypadł mi to gustu, nie odbiegał zresztą tak bardzo od serialu. Jedynym wyjątkiem jest Haruko – zdecydowanie coś nie pasowało w jej twarzy.
A co do tych wszystkich efektów graficznych z tymi „rysowanymi kredkami” na czele, mnie one się bardzo podobały.
Poza tym, zdecydowanie lepiej wypada fabuła. To prawda, ze brakuje w niej wyjaśnienia, skąd się właściwie bierze dolegliwość Misuzu, ale poza tym jest dużo lepiej. Związek Yukito i Misuzu przedstawiono w dużo lepszy, dojrzalszy i bardziej naturalny sposób, tak samo jak ten pochodzący z legendy. Widz lepiej może zrozumieć motywy bohaterów, gdy doskonale zaprezentowane są ich uczucia.
Troszeczkę mi było szkoda tych wątków pobocznych – o Miinagi i Michiru chyba najbardziej, ale wiadomo, że jest to kinówka, więc całą akcję trzeba było skondensować.
Podsumowując – kinówkę gorąco polecam, chociaż wydaje mi się, że warto obejrzeć ją dopiero po właściwej serii.
Zgadzam się z recenzją
Postaci miłe, grafika ładna, ale bez fajerwerków, muzyka słodziutka, chociaż teraz nie mogę sobie żadnej konkretnej melodii przypomnieć. Fabuła epizodyczna, pod koniec zaczęła się bardziej spójna akcja. W sumie kliknij: ukryte niczego nie zakończono, zaserwowano nam za to typowe „i wszyscy żyli długo i szczęśliwie i byli przyjaciółmi”.
Właściwie, gdyby nie to całe gadanie, że „Mizuho przecież jest chłopcem” powstałoby typowe shojo‑ai. I chyba to by serii nie zaszkodziło, ale tak też w sumie może być.
Reasumując, jest to dla mnie taki typowy zapychacz, odsapnięcie po innych, poważniejszych seriach.
Bardzo przyjemna seria... do czasu
Oczekiwałam czegoś lekkiego i przyjemnego, nie chciałam żadnej rewolucji ani zaskakującej fabuły. I prawie coś takiego dostałam… Ale, jak powszechnie wiadomo „prawie” robi wielką różnicę.
Ale po kolei. Kreska jest miła dla oka, powiem nawet, że bardzo przypadła mi do gustu. Oprawa muzyczna tak samo – niby nic specjalnego, bywało lepiej, bywało też gorzej, ale słucha się przyjemnie.
Bohaterowie niby zwyczajni, ale polubiłam ich. Może i nie są oryginalni, ale na pewno nie irytują (przynajmniej mnie) – a to już jest jakiś plus.
Seiyuu także świetni, rzeczywiście świetnie dobrana ekipa, nic dodać nic ująć.
No i fabuła… Muszę powiedzieć, że przez 10 odcinków była przewidywalna, ale oglądało się naprawdę przyjemnie i nie miałam jej nic do zarzucenia. Jednakże, twórcom w ostatnich dwóch odcinkach zebrało się na oryginalność. Co, dodajmy koniecznie, bynajmniej nie wychodzi serii na dobre. Prawdę powiedziawszy, wygląda to tak, jakby po dziesięciu odcinkach zdali sobie sprawę z tego, że „wszystko już było”, a seria jest przewidywalna, wobec czego postanowili zaskoczyć niczego nie spodziewającego się widza.
Bo, powiedzmy sobie szczerze, że wybór Junichiego nie ma absolutnie żadnej racji bytu. Zwłaszcza, że przez większość serii nacisk kładziony jest na rozwój relacji pomiędzy nim a Yuuhi, tymczasem Minato gdzieś tam sobie jest, jak zawsze, bierze też udział w wydarzeniach, ale nic poza tym. I o ile jej stosunek do Junichiego jest może parę razy delikatnie zasugerowany, to z jego strony nie widać zupełnie nic. Chyba, że gapienie się na cycki Minato o czymś świadczy, jeśli tak to bardzo przepraszam.
To jest pierwszy raz, kiedy całą moją dobrą opinię o danym anime burzą dosłownie dwa odcinki. Jeszcze nigdy nie czułam się tak oszukana i zszokowana, jak można niezłe anime aż tak sposób skopać. Zachowanie bohaterów nagle staje się zupełnie niekonsekwentne i nienaturalne, powiedziałabym, że nie ma ono żadnych podstaw. A szkoda, bo zapowiadał się całkiem udany tytuł, który może i rewolucji by nie zrobił, ale zostawiałby po sobie całkiem miłe wspomnienia. Zamiast tego pozostaje niesmak.
Bo, jak napisała niżej V‑chan, jest to zwyczajne kazirodztwo. I nikt mnie nie przekona, że to takie słodkie i urocze, bo przecież oni tak się kochają…
Bardzo ładne anime
Zaczęłam oglądać i spodobało mi się. I kiedy już zaczęłam się przyzwyczajać do powolnego toru, którym biegła ta historia tak do 5 odc, a który bardzo lubię, nastąpiło duże BACH. Zaczął się jeden z wątków mający związek z Minagi i Michiru. No i przyznaję, że trochę się powzruszałam nad tym fragmentem… a potem nic już nie było tak samo.
Od tamtego momentu historia staję się zawiła i przede wszystkim nieprzeciętna. Chociaż w pewnym sensie zawsze taka była, ale dopiero od tamtego momentu zaczęła się na dobre.
Postaci bardzo polubiłam i w sumie, to dosyć trudno było mi się z nimi rozstać. W zasadzie, to jedną z moich ulubionych stała się Kanna, ale to chyba bardziej po Air in the Summer... nieważne.
Jeśli chodzi o stronę graficzną, to nie ma absolutnie nic do zarzucenia. I grafika, i muzyka, i praca seiyuu jest bez zarzutu. Chciałabym żeby więcej anime stało na tak wysokim poziomie chociaż pod tym względem.
Tytuł z pewnością godny polecenia, zwłaszcza amatorom romansu i osobom, którym nie przeszkadza wolny bieg historii. Fani akcji nie mają tu czego szukać.
Seria nie dla każdego...
Przyjemnie spędziłam czas. Jak dla mnie, fabule i postaciom nie można nic zarzucić.
Inna rzecz, że taka powolna, biegnąca swoim własnym torem historia nie każdemu może się spodobać. Do mnie przemówiła i aż szkoda mi było, że to tylko 6 odc.
Muzyka jest przepiękna…
Nic specjalnego...
Grafika i kreska całkiem ładne, bohaterowie dosyć sympatyczni. Fabuła ociera się o mity japońskie i generalnie jest taka sobie zwyczajna – ratowanie świata.
Tego typu produkcji jest na rynku wiele i ta nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Można obejrzeć, ale nie trzeba. Ja nie żałuję. Całkiem miło spędziłam czas…
Nie taki diabeł straszny...
Pierwsza i najważniejsza rzecz: wcale nie myślałam sobie rzeczy typu „Mój Boże, kiedy to się wreszcie skończy?”. Generalnie, oglądało się przyjemnie i w pewien sposób bezboleśnie: troszkę ciągnęło, nie odpychało. Ciekawiło mnie jak zostaną rozwiązane główne wątki.
Postacie moim zdaniem są całkiem sympatyczne. I o ile mogę się zgodzić z nazywaniem Irie „kłody drewna”, o tyle mówienie o Kotoko, że jest „ścierką do podłogi” jest krzywdzące. Ten pierwszy w pierwszych odcinkach zwłaszcza, rzeczywiście zachowywał się zwyczajnie chamsko. Potem się poprawił i nawet go polubiłam. Natomiast Kotoko potrafiła wykazać się charakterem (za przykład niech posłuży jej mały szantaż wobec Naokiego) i chociaż na pewno nie jest jaką nie wiadomo jak oryginalną postacią, to z pewnością da się polubić. Reszta postaci jest jaka jest, generalnie wszystkich lubiłam, od nikogo mnie nie odtrącało.
Humor wcale nie składa się wyłącznie z prób poniżania postaci, jak napisano w recenzji. Może nie spadłam ze śmiechu z krzesła, ale uśmiech po twarzy krążył przez większy czas oglądania.
Grafika… tu mam mały problem. Generalnie nie przeszkadzała mi jakoś specjalnie, zachwytu też nie wzbudziła. Mogła być bardziej dopracowana itd., ale jakoś specjalnie w odbiorze nie przeszkadzała. Z muzyką jest tak samo. Drugi ending mi się spodobał…
A tak na marginesie, to Yuki miał być właśnie tak narysowany i jest to zabieg celowy.
Kończąc: jest to seria, która miłośnikom gatunku może się spodobać. Rewolucją nie jest, ale ogląda się naprawdę miło i przyjemnie. Nie wraca się raczej do niej, ale wspomina się raczej miło.
Re: Once upon a time... there was a *quack!*...
Chociaż z drugiej strony… siła skojarzeń bywa wielka i jeśli mi się przywidzi Neko‑sensei na miejscy pana młodego to za sobie nie ręczę. Zresztą, uciekłabym nawet gdybym go gdzieś w tłumie zobaczyła. Do psychiatryka.
Re: Once upon a time... there was a *quack!*...
Z jednym tylko wyjątkiem – u mnie Neko‑sensei nie wywoływał tak negatywnych reakcji. Ja go nawet lubiłam. Ale zgodzę się z tym, że Marsz Weselny już nigdy nie będzie brzmiał tak samo. Mój Boże, teraz do mnie dotarło – czy skojarzenie z Neko‑sensei będzie mnie prześladować nawet na moim własnym ślubie?
Swoją drogą jestem totalną idiotką pozbawioną spostrzegawczości. Ja, teraz, dosłownie przed chwilką zauważyłam coś, oglądając dwunasty odcinek (tak, ja też go wprost uwielbiam) przyjrzałam się uważniej endingowi. I zrobiłam to tylko przez to, co napisałaś w swoim komentarzu. A mianowicie, odkryłam, że pod koniec tam w wodzie ktoś się odbija… Odkrywcze, prawda? Zwłaszcza, że widziałam ending duuużo więcej niż te 12 razy <załamana własnym brakiem spostrzegawczości>
A mnie się podobało
Do mnie przemówiło. Historia żywcem z życia wzięta, prawdziwa, realistyczna i w dodatku bardzo ładnie przedstawiona. Taki typ historii bardzo lubię i są mi one wręcz potrzebne.
Historia opowiedziana sprawnie, bez zbędnych ozdobników, bez zapychaczy. Jak widać i bez tych elementów da się zrobić coś, co można obejrzeć z przyjemnością
Grafika jest cudowna, i mam tu na myśli głównie tła, bo projekty postaci mnie szczególnie nie zachwyciły.
To jest coś czego oczekiwałam, coś co na krótka chwilę oderwało mnie od rzeczywistości i urzekło.
Myślę, że warto spróbować – przecież 15 minut to znowu nie tak wiele, prawda?
Re: Jedno z najlepszych w swoim gatunku
Ostatnia rzecz:
Tak, właśnie tak by było! Recenzja służy właśnie to wyrażania swojej własnej, indywidualnej opinii, a nie tego co uważa większość. Jak napisano powyżej, na Tanuki recenzje są z pogranicza recenzji i felietonu. Jak twoim zdaniem autorka miałaby napisać powiedzmy, o postaciach coś innego niż myśli? Nikt ci nie każe się zgadzać z jej opinią, ba, możesz nawet napisać swoją własną recenzję, jeśli uważasz, że zrobisz to lepiej.
Tak więc ja, która uważa Minori za postać ciekawą, mam w tej kwestii tyle samo racji co ty, twierdzący, że jest zbędna.
W takich właśnie kwestiach nie da się ustalić prawdy. Bo każdy lubi co innego.
Natomiast, jeśli ktoś twierdziłby, powiedzmy, że to Słońce krąży wokół Ziemi, wtedy można by spokojnie powiedzieć że nie ma racji. Ponieważ jest to udowodniony naukowo, niepodważalny fakt i nie ma nic wspólnego z preferencjami poszczególnych jednostek.
Jedno z najlepszych w swoim gatunku
Wszystkie postacie mają swój urok, każdą z nich da się polubić. Moimi faworytkami są Taiga i Ami – każda z nich jest zupełnie inna, każdą lubię na inny sposób.
Taiga jest uparta, udaje, że nic jej nie rusza, zachowuje się agresywnie, a jednocześnie, przy bliższym poznaniu okazuje się być niezdarną, uroczą osóbką, która chowa w sobie mnóstwo ciepła przeznaczonego dla najbliższych. Z pewnością przez całą serię ta postać bardzo się rozwija. Ami natomiast uwielbia grać, tworzyć maski, do których potem tak się przywiązuje, że boi się rozstania z nimi. Nie wie, co ludzie pomyślą o jej prawdziwym „ja”, więc skrzętnie ukrywa swoją osobowość. Jednocześnie, nawet jeśli nie chce tego po sobie pokazać, widać jak bardzo troszczy się o przyjaciół, wiadomo, ze nie są jej obojętni, choć ona okazuje to na swój pokrętny sposób. To właśnie Ami pozostaje tak zwanym „głosem rozsądku”, jedyną normalną w momencie, kiedy wszyscy pozostali wariują z powodu uczuć. Jest też doskonałą obserwatorką i to właśnie ona przez cały czas widzi uczucia innych.
Ryuuji także zyskał sobie moją sympatię, można powiedzieć, że wyróżnia się trochę na tle innych postaci męskich występujących tego typu produkcjach. Natomiast niezmiennie bawił i dziwił poziom jego bystrości – i to nawet, jeśli Ami podsuwała mu pewne rzeczy prawie pod sam nos.
Minori i Kitamura – obie postacie lubiłam, obie troszkę straciły w moich oczach podczas seansu. Jednak Minori jest jedną z ciekawszych postaci, jakie spotkałam w anime. I mnie nie irytowała. Smuci odsunięcie Kitamury na dalszy plan w drugiej połowie serii.
Fabuła jest raczej typowa dla serii szkolnych. Mamy wycieczkę klasową, festiwal kulturowy, basen itp. W przypadku Toradory! pojawia się ten szczególny klimat, który sprawia, że oglądając serię po twarzy błądzi uśmieszek. Pierwsza połowa spełnia też swoją rolę komediową – wiele scen wywoływało u mnie ataki chichotu. Natomiast w drugiej połowie robi się już poważniej, co wrażliwszym osobom (w tym mnie) zdarzało się, że oczy wilgotniały. Mnie to odpowiada, zwłaszcza, że taki zabieg doprowadził do porządnego zakończenia, co niestety jest w anime rzadkością…
Muzyka bardzo mnie przypadła do gustu i do teraz od czasu do czasu zdarza mi się słuchać tych utworów. Zwłaszcza pierwszy opening, którego słucham od roku i jeszcze mi się nie znudził.
Seiyuu spisali się bardzo dobrze, czego zresztą należy się po takiej obsadzie spodziewać – Yui Horie, Rie Tanaka, Rie Kugimiya… trzeba wymieniać dalej?
Grafika. Mnie się podoba. Podoba mi się kreska. Ale przecież nie tylko o to chodzi. Przy ocenie grafiki nie chodzi przecież tylko o sposób rysowania postaci, ale też o płynność w ich poruszaniu, tła itp. Moim zdaniem jeśli chodzi o to pierwsze, nie ma się do czego przyczepić. W przypadku teł – tak jak z kreską innym się spodoba, innym nie.
I tak na koniec, odnośnie niektórych komentarzy niżej:
No właśnie w tym rzecz, że nikt nie ucieka. Minori może i próbowała, ale Ami szybko uświadamia jej, ze nie tędy droga. Minori „oddaje” Ryuujiego Taidze, ale to nie jest ucieczka, to jest spowodowane tym, ze Minori uważa, że Taiga potrzebuje Ryuujiego bardziej.
Ami jako bystra osoba wie, że sprawa jest z góry przegrana, więc wycofuje się nie chcąc jeszcze bardziej mącić.
Yuusako uciekła, to prawda, z tym, że ona nigdy nie mówiła, że to coś złego.
Natomiast jeśli chodzi o kliknij: ukryte ucieczkę naszej parki, to Ryuuji jeszcze zanim wsiedli do pociągu uświadamia sobie, że w ten sposób niczego nie osiągnie. Uświadamia mu to zresztą ucieczka matki. Oni tam pojechali po to, żeby pogodzić Yuusako z rodzicami.
A, i ostatnia rzecz, jeśli chodzi o uciekanie, czyli kliknij: ukryte wyjazd Taigi. Zapewne nie zwróciłeś uwagi na to, co ona powiedziała w 24 epku. A powiedziała, że jej ojciec zbankrutował „i zwiał”, a ona powinna się wyprowadzić do matki. W to tylko wmieszała się sprawa z ucieczką. Zakochali by się czy nie, Taiga nie jest w stanie sama się utrzymać, więc musiała wyjechać.
Jeśli chodzi o toczącą się trochę niżej dyskusję:
bzdurą jest osądzanie o cokolwiek recenzenta i twierdzenie, że recenzja jest zła. Możliwe, że niektórzy tego nie wiedzą, ale recenzja jest to jedna z najbardziej, jeśli nie najbardziej subiektywna forma pisemna. Zresztą, zgodnie z wymogami Tanuki, autorka napisała o czym jest seria. Nakreśliła fabułę, w informacjach są podane gatunki do jakich to anime należy. Za całym szacunkiem, ale czego wy się ludzie spodziewacie po szkolnej komedii romantycznej? Ten gatunek stawia przede wszystkim na wiarygodne postaci i relacje między nimi, które pokazuje za pomocą wydarzeń z życia codziennego. No i na humor. To wszystko Toradora! zawiera i niczego więcej się od niej nie oczekuje.
Jedno z moich ulubionych
Zakończenie mnie się nie podobało – chociaż niby jest niezłym podsumowaniem serii i bywało gorzej.