Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

3/10
postaci: 1/10 grafika: 6/10
fabuła: 2/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

3/10
Głosów: 3
Średnia: 3,33
σ=1,25

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Enevi)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Brain Powered

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 1998
Czas trwania: 26×25 min
Tytuły alternatywne:
  • ブレンパワード
Postaci: Obcy; Miejsce: Azja, Japonia; Czas: Przyszłość (postapokaliptyczna); Inne: Mechy
zrzutka

Konflikt o ocalenie Ziemi w postapokaliptycznej przyszłości, czyli kolejny projekt twórcy Gundamów. Jeśli seria miała jakikolwiek potencjał, to w trakcie tworzenia szczegółowego planu wszystko się zwyczajnie… rozpłynęło.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Wszystko zaczęło się od ogromnego obiektu pozaziemskiego, który niespodziewanie spadł na naszą planetę, wywołując apokalipsę. Ludzkość z trudem przetrwała i zaczęła odbudowywać cywilizację na zgliszczach poprzedniej. Jak się jednak okazało, człowiek jest tak zdolny bądź zniszczenia wcale nie były tak straszne… Tymczasem ów tajemniczy gość, który po jakimś czasie zadomowił się na dnie oceanu, otrzymał uroczą nazwę „Sierotka” („Orphan”). Czym właściwie jest? Właśnie… Wiadomo, że ma na swoich usługach wybitnych naukowców i potężne roboty zwane Wnuczętami (Grand Child), które zajmują się głównie zbieraniem ni stąd, ni zowąd pojawiających się na Ziemi tak zwanych spodków… Jaki jest cel tego gościa? Skąd wzięli się tam ludzie? Jak właściwie się tam dostali? Spokojnie, wszystko po kolei…

Kolejny spodek zaatakował jedno z wielkich miast, pogrążone w całkowitym chaosie. Hime Utsumiya i trójka innych dzieci próbuje skryć się w bezpiecznym miejscu, niespodziewanie pojawia się jednak spodek. Chwilę potem bohaterka staje się świadkiem przebudzenia kolejnego robota, zwanego Brain Powered. Sama nie wie o nich zbyt wiele, jednak czuje, że „nowo narodzony” Brain potrzebuje opieki… Tym bardziej, że pojawiły się Grand Children, a ich celem jest zabranie, jeśli nie Spodka, to przynajmniej robota. Zupełnie przez przypadek Hime nawiązuje kontakt z jednym z pilotów, który nazywa się Yuu Isami. Któż by pomyślał, że to spotkanie tak bardzo zmieni ich życie…

W tym momencie następuje niespodziewany przeskok o rok do przodu. Przenosimy się do „Orphanu”, gdzie udający się na spotkanie z rodzicami Yuu zastanawia się, czemu nikt nie pamiętał o jego siedemnastych urodzinach i wspomina spotkaną przed rokiem Hime. Wchodząc do centrum dowodzenia nagle wyjmuje broń, gotów zabić swoich najbliższych. Oświadcza, iż nie spodziewał się, że mogą być oni tacy bezduszni i gotowi pomóc Sierotce powrócić w przestrzeń kosmiczną nawet za cenę zniszczenia życia na Ziemi. Spłoszony przez swoją starszą siostrę, Iiko, postanawia uciec i odnaleźć Hime.

No dobrze, prawda jest taka, że właściwie nie bardzo wiem, od czego zacząć, postaram się jednak pisać w miarę składnie. Pytanie: „O co chodzi?” jest jak najbardziej na miejscu, ponieważ po seansie pierwszego odcinka widz może być całkowicie zdezorientowany, szczególnie, że zostaje wciągnięty w sam środek wydarzeń bez wyraźnie zarysowanego wstępu, a scenariusz przytłacza przyspieszonym rozwojem wydarzeń, które niekoniecznie muszą tworzyć logiczny ciąg przyczynowo­‑skutkowy. Wspomniane wyżej założenia fabuły wypływają dopiero po pewnym czasie i trzeba je łapać jak leci, bo nikt nie pofatygował się, aby zebrać je razem do kupy. Nie mówię tu o instrukcji obsługi, a o najzwyklejszej spójności. Prócz bałaganu już na samym początku rzucają się w oczy dziury w scenariuszu, które z każdym kolejnym odcinkiem stają się coraz większe. Zrobiony z gumy szkielet rozciąga się i nagina w zależności od kaprysu scenarzysty i reżysera, który występuje w jednej osobie Yoshiyukiego Tomino, twórcy Gundamów. O ile w przeszłości udało mu się stworzyć, coś, co przetrwało niemalże jako legenda, o tyle Brain Powered już nie jest takim udanym produktem. Seria, która z założenia miała mieć charakter fantastyczno­‑naukowy, w wielu miejscach ociera się o granice absurdu i to nie tylko w dziedzinie nauki, ale chociażby polityki czy życia codziennego. Mamy zarysowany początek i koniec, jednak najważniejszym składnikiem jest rozwój akcji, która z założenia powinna być w miarę spójna. Tymczasem na ekranie dzieje się zatrważająco dużo i z lupą szukać trzeba kluczowych scen, ginących pod zwałami zupełnie niepotrzebnych i wciśniętych na siłę wątków, których sens jest również wielce wątpliwy. Teoretycznie przydałoby się wyjaśnić, czym jest „Orphan”, jakie są jego zamiary wobec Ziemi i jej mieszkańców. Niektórych zdziwić może personifikacja czegoś, co teoretycznie jest statkiem, jednak od samego początku widzowi wciska się informacje, że ów obiekt jest żywym organizmem posiadającym własną wolę. Podobnie jest z robotami, które pilotują młodzi bohaterowie. Dochodzi nawet do tego, że muszą oni uspokajać swoje maszyny, które na przykład czegoś się boją. Jakoś nie wyobrażam sobie pilotowania czegoś, co żyje, a przy tym ma „umysł” dziecka, które poznaje świat i notorycznie ulega emocjom. Wyjątkowo głupim i niebezpiecznym posunięciem jest przebywanie w potężnym robocie, nad którym praktycznie nie ma się żadnej kontroli i ostatecznie można do niego mówić, jak do rozhisteryzowanego kilkulatka, że w szafie nie ma potworów, albo wyjaśniać potrzebę walki bez używania jakichkolwiek argumentów… Strategia dwóch wrogich „obozów” również nie przedstawia się jakkolwiek spójnie i kolejne decyzje wynikają z zupełnie niezrozumiałych motywów. Świetnym przykładem jest „Novis Noah”, statek skonstruowany po to, aby powstrzymać „Orphan” przed „ucieczką” w kosmos, którą teoretycznie ma poprzedzić dosłowne wyssanie życia ze wszystkich ziemskich organizmów… Właśnie na pokład tej elitarnej jednostki przyjmuje się załogę z przypadku, bez jakichkolwiek kwalifikacji, wpuszcza się potencjalnego wroga, nie podejrzewając żadnego podstępu z jego strony czy awansuje w przyspieszonym tempie pokładową pielęgniarkę do rangi kapitana, od którego decyzji zależeć mają losy Ziemi. Wiele innych przykładów potwierdza tylko brak umiejętności planowania fabuły i tworzenia realiów świata. Ujawnione pod sam koniec szczegóły dotyczące nieproszonego gościa i łopatologiczne przesłanie pogrążają Brain Powered jeszcze bardziej.

Poważny problem miałam również z odebraniem zachowań bohaterów, ponieważ jeśli nawet od strony fizycznej są oni stuprocentowymi ludźmi, to już w sferze psychicznej zaczynam mieć poważne wątpliwości. Wszystkie główne postaci zostały hojnie obdarowane traumą z przeszłości, która sprawia, że obecnie są całkowicie rozchwiani emocjonalnie i cierpią na przypadłość długich monologów, wygłaszanych zwykle w samotności lub podczas walki. Zupełnie jak katarynka, która nakręcona powtarza non stop tę samą melodię. Prócz bagażu poważnych doświadczeń życiowych, bohaterom brakuje jakichkolwiek ludzkich odruchów. Właściwie są to roboty z wgranym programem, losowo prezentujące wybrane emocje, zupełnie jak w kalejdoskopie. Mamy tu typ postaci, która dużo gada, pozostając jednocześnie bierna na rozwój wydarzeń, albo działa pod wpływem impulsu bez jakiejkolwiek analizy sytuacji. W jednym i drugim przypadku ich zachowanie pozostaje całkowicie niespójne i bezsensowne nawet w sytuacjach codziennych, a co dopiero w momentach stresowych. Taka mieszanka cech spowodowała, że nie można jednoznacznie określić charakterów postaci, ale nie jest to bynajmniej zaleta. Tym razem bowiem pstrokacizna zlała się w jednolicie bury kolor. Jest to coś gorszego niż schematyczni bohaterowie, po których wiadomo, czego się spodziewać, nawet jeśli jest to coś głupiego. Natomiast w tym przypadku niemal na każdym kroku zaskakiwała mnie bezgraniczna głupota i naiwność. Może dałoby się to jakoś przełknąć (nie wiadomo czy strawić), gdyby nie liczba bohaterów. Po ekranie pałęta się stado postaci, które najwyraźniej nie wiedzą, co mają robić, więc gadają bez ładu i składu. Nawet pozornie emocjonalne dialogi są jak gra na bębenku: głośno lub cicho, różne barwy i teoretyczna wymowa, a pod naciągniętą skórą pusta przestrzeń. Prezentowana przez niektórych filozofia życiowa jest co najwyżej godna pożałowania. Mamy tu na przykład kobietę, która ma wręcz obsesję na punkcie bliżej niezidentyfikowanego bóstwa i rozmawia z nim w najbardziej dramatycznych chwilach. Z kolei ktoś ciężko chory nie chce poddać się leczeniu, gdyż, jak widać, taki jego los i musi się poświęcić dla dobra ludzkości. Prawda jest taka, że kuracja nie tylko nie przeszkodziłaby mu w pilotowaniu mecha, ale wręcz pomogła, jednak nawet wspomniana wcześniej pani kapitan twierdzi, iż nie jest w stanie nic poradzić i zamiast odsunąć go od pilotowania, głęboko mu współczuje i proponuje akupunkturę, jako metodę alternatywną na leczenie, uwaga: leukemii… Cała załoga „Novis Noah” zachowuje się zresztą równie nieprawdopodobnie. Jeżeli ktoś powierzyłby ratowanie świata takiej bandzie idiotów, chyba też zaciągnęłabym się na pokład „Orphan” albo popełniła samobójstwo, ponieważ tam lepiej też nie jest (co ciekawe, bohaterowie stamtąd uciekają, motywując swoją decyzję ciepłą i rodzinną atmosferą „Novis Noah”. Przepraszam to jest przytułek dla udręczonych duszyczek, czy ostatnia nadzieja ludzkości?). Szalone małżeństwo naukowców, które przedmiotowo traktuje swoje dzieci (w porządku, tylko czemu co chwila histerycznie się wydzierają, że im na nich zależy?), tajemniczy koordynator, który poprzez zniszczenie ludzkości pragnie ją czegoś nauczyć, młody psychopatyczny pilot z tragiczną przeszłością, który sam nie wie, czego chce, a jego uczucia względem znienawidzonej osoby ulegają zmianie o 180 stopni w najmniej oczekiwanym momencie. Pojawia się również dziewczyna, która praktycznie nie ma kontaktu z innymi ludźmi, cały czas spędza ze swoim robotem i wcale nie martwi się faktem, że zabiera on jej życiową energię i sprawia, że jest ona z dnia na dzień bliżej śmierci, bo przecież ona go tak bardzo kocha… Prawdopodobnie całe to nagromadzenie tragicznych przeszłości, teraźniejszości i przyszłości miało wywołać wzruszenie, a tymczasem u mnie pozostawiło jedynie niesmak swoją sztucznością.

Grafiki na pewno nie można porównywać z najnowszymi produkcjami, a w konfrontacji z równolatkami i starszymi seriami może mieć szanse na remis. Kreska prezentuje się przyzwoicie, całkiem zgrabnie przedstawiono również bohaterów. Czasami zdarzają się im gorsze chwile, w których wyglądają jakby połknęli kij i poruszają się jak kukły, ale całokształt jest w miarę udany. Patrząc na głównych bohaterów, chyba już wiem, skąd czerpano przy projektowaniu Romeo x Juliet studia Gonzo. Animacja również utrzymuje niezły poziom, chociaż w dynamicznych scenach czasem traci płynność. Widoczne są również śladowe ilości stosowania grafiki komputerowej przy ujęciach wody. Biorąc pod uwagę, że Brain Powered ma dziesięć lat, nie należy spodziewać się udanego 3D, ale na szczęście wyłapałam tylko dwie takie sceny. Ponieważ jest to anime o mechach, dobrze byłoby stworzyć im ciekawe i oryginalne projekty, aby zachęcić fanów gatunku. Cóż. W sumie zależy od tego, co kto lubi, jednak mnie ich wygląd niezbyt się podobał. Nie ma w nim nic, czego już kiedyś nie widzieliśmy. Potężne kończyny, stosunkowo wątły (jak na robota) tułów i kokpit w dość… hm… nietypowym miejscu: z przodu, na wysokości ludzkiej miednicy.

Znamy Youko Kanno, prawda? Jeśli znamy, to wiemy, że potrafi komponować naprawdę udane ścieżki dźwiękowe, niezwykle różnorodne, oryginalne i pasujące do anime. Ten przypadek jest jednak szczególny. Kiedy słuchałam utworów w oderwaniu od obrazu, miałam wrażenie, że kompozytorka może nie miała świetnego pomysłu na muzykę, ale i tak wykonała pracę porządnie, wkładając w nią odpowiedni trud. Trud tym większy, że – jak wyczytałam – tworzyła, nie wiedząc nawet, co tak właściwie owe utwory mają ilustrować… W świetle tej informacji jasne stało się dla mnie, dlaczego w niektórych momentach miałam wrażenie niedopasowania podkładu do scen. Tak czy siak muzyka jest dobra, ale nie wybija się szczególnie. W anime ich nie uświadczymy, ale na ścieżce dźwiękowej obecne są również piosenki artystów ściśle współpracujących z Youko Kanno. Znalazły się na niej Light of Love w wykonaniu Maayi Sakamoto i True Love Steve'a Conte. Jednak utworem, który oczarował mnie na długi czas, pozostanie Ai no Rinkaku, śpiewane przez Kokię. Przepiękna i nostalgiczna piosenka, towarzysząca napisom końcowym, naprawdę jest warta uwagi. Inaczej ma się sprawa z openingiem, który sam w sobie jest w porządku, jednak nijak ma się do treści anime. Wydaje mi się również, że jego oprawa graficzna miała być jakąś formą fanserwisu. Na początku każdego odcinka można bowiem podziwiać roznegliżowane bohaterki na tle raf koralowych, starożytnych świątyń czy sfinksa. No cóż. Kwestia gustu.

Ostatecznie z bełkotu, jakim jest Brain Powered, wyłowić można oczywiste i podane w absurdalnych okolicznościach przesłanie o potędze miłości, która łączy wszystkich bez wyjątku. Owszem, szlachetne, tylko wyeksploatowane. Brak sensownych rozwiązań i nagromadzenie niewyjaśnionych pojęć wprowadza chaos i dyskwalifikuje tę serię jako kino ambitne, brak wartkiej i uzasadnionej nawet najgłupszym motywem akcji sprawia, że anime nie sprawdza się nawet jako lekka rozrywka. W efekcie wyszła pozycja przeznaczona dla nikogo, w której zgromadzono przeróżne pomysły, ale niestety zmiksowano je w niemożliwy do przełknięcia sposób.

Enevi, 28 czerwca 2008

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Sunrise
Autor: Hajime Yatate, Yoshiyuki Tomino
Projekt: Mamoru Nagano, Mutsumi Inomata
Reżyser: Yoshiyuki Tomino
Scenariusz: Yoshiyuki Tomino
Muzyka: Youko Kanno