Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

7/10
postaci: 6/10 grafika: 7/10
fabuła: 5/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 22
Średnia: 6,73
σ=1,48

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Sezonowy)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Kagaku Ninja-Tai Gatchaman

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 1972
Czas trwania: 105×25 min
Tytuły alternatywne:
  • Battle of the Planets
  • G-Force: Guardians of Space
  • Wojna planet
  • Załoga G
  • 科学忍者隊ガッチャマン
Widownia: Shounen; Czas: Przyszłość; Inne: Mechy
zrzutka

Żadne inne anime w historii gatunku w polskiej telewizji nie cieszyło się równie wielką popularnością. Jeśli sam, z racji młodego wieku, nie oglądałeś, na pewno oglądali je twoi rodzice.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Pisanie klasycznej recenzji w przypadku serialu pochodzącego z czasów, które dla większości dzisiejszych fanów anime kojarzą się z epoką kamienia łupanego, nie wydaje się dobrym pomysłem. Nawet najgorętsze słowa zachęty płynące z mojej strony nie sprawią przecież, że oto nagle rzesze młodych widzów ruszą, by zasiąść przed ekranami i śledzić przygody Technologicznych Ninja, którymi kiedyś pasjonowali się ich rodzice. A już z pewnością nie w przypadku serialu­‑tasiemca, liczącego sobie sto pięć odcinków! Niestety, upływ czasu zrobił swoje i dziś Gatchaman jest produkcją ewidentnie przestarzałą, zarówno pod względem technicznym, jak i fabularnym, co może stanowić przeszkodę nie do pokonania dla widzów nieobytych z produkcjami w stylu retro. Jednocześnie serial pozostaje jedną z najważniejszych pozycji w historii anime, zwłaszcza poza Japonią, i grzechem byłoby nie poznać jej wcale, nawet pod postacią jednego czy dwóch odcinków albo chociaż lektury niniejszego tekstu. Dlatego zamiast recenzji proponuję tym razem coś w rodzaju felietonu, by przypomnieć, że historia anime w polskiej telewizji, w co niektórym pewnie trudno będzie uwierzyć, zaczęła się wiele lat przed Czarodziejką z Księżyca, Dragon Ballem czy Pokemonem.

Kagaku Ninja­‑Tai Gatchaman (Gatchaman) to produkcja z roku 1972, klasyczny przykład fantastycznego kina akcji i przygody dla chłopców. Z tej racji nie sposób oczekiwać tu zawiłości fabuły czy skomplikowanych charakterologicznie postaci. W gruncie rzeczy serial opowiada bardzo prostą historię: oto w niedalekiej przyszłości Ziemia staje w obliczu zagrożenia ze strony tajemniczej organizacji terrorystycznej, znanej jako Galactor. Przy pomocy gigantycznych mechanicznych potworów, produkowanych w tajnych warsztatach i laboratoriach, zaczyna ona siać strach i zniszczenie wszędzie, gdzie się pojawi. Głównym celem terrorystów jest oczywiście przejęcie władzy nad światem, a przy okazji położenie łapy na zasobach naturalnych planety. Na czele Galactora stoi Lider X, postać­‑zagadka. Nikt nie wie, kim jest, ani jak naprawdę wygląda, ponieważ nawet przed swymi najbardziej zaufanymi ludźmi pojawia się wyłącznie w postaci wirtualnej, jako maska wyświetlana na ekranie monitora. To upodobanie do noszenia masek podzielają praktycznie wszyscy ludzie Galactora, w tym również ich bezpośredni dowódca i prawa ręka Lidera X, demoniczny Berg Katse, główny „zły” serialu. Jak to w tego rodzaju produkcjach zwykle bywa, regularne wojsko nie jest dla mechanicznych potworów żadnym przeciwnikiem i dostaje potężnego łupnia, ilekroć stanie im na drodze. Na szczęście istnieje Międzynarodowa Organizacja Naukowa, zrzeszająca najtęższe umysły tego świata i pełniąca rolę podobną do ONZ, choć bez polityków i wojskowych. W odpowiedzi na zagrożenie ze strony terrorystów, pracujący dla MON doktor Kouzaburo Nambu organizuje pięcioosobowy zespół dzielnych młodych ludzi, by odpowiednio przeszkolonych i wyposażonych w najnowsze zdobycze techniki, jako drużynę Technologicznych Ninja Gatchaman rzucić do walki przeciwko Galactorowi. Większość odcinków ma konstrukcję epizodyczną i korzysta z podobnego prostego schematu. Na początku pojawia się mechaniczny potwór i atakuje bezbronne miasto, fabrykę czy statek. Do walki z nim stają regularne armia lub policja i oczywiście dostają lanie. Wtedy na pomoc wzywani są Gatchaman, by w widowiskowy sposób zrobić z potworem porządek. Na Ziemi znowu panuje spokój, aż do następnego odcinka i pojawienia się kolejnego animowanego krewnego Mechagodzilli. Proste, prawda?

Na dobrą sprawę, już po kilku odcinkach widz powinien zacząć narzekać na nudę, schematyzm, powtarzalność i przewidywalność tego, co widzi na ekranie. Tymczasem, choć to zaskakujące, nic podobnego nie ma miejsca. Najlepszym dowodem na niesłabnące zainteresowanie ze strony publiczności jest fakt, że serial liczy sobie aż sto pięć odcinków, a do tego sześć lat później nakręcono drugą serię. Ta niesłabnąca atrakcyjność kolejnych epizodów jest przede wszystkim zasługą samych Technologicznych Ninja. Choć są oczywistym przeniesieniem na grunt japoński sztandarowego symbolu amerykańskiej popkultury – postaci superbohaterów, w niczym nie przypominają swoich odpowiedników z amerykańskich komiksów. Zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym to zwyczajni młodzi ludzie u progu dorosłości. Nie mają widowiskowych supermocy jak Superman. Nie zostali poddani mutacji jak osiłek Hulk czy strzelający pajęczyną Spiderman. Żaden nie chowa pod skórą śmiercionośnych ostrzy jak Wolverine, ani jego czaszka nie staje w płomieniach jak u Ghostridera. Nie mają do dyspozycji plecakowych gigalaserów, wszystkotnących mieczy świetlnych ani nawet porządnego miniguna. Cała ich broń osobista to coś w rodzaju shurikenów­‑bumerangów, którymi można łatwo powalić wrogiego żołnierza, ale nie sposób zniszczyć mechanicznego potwora wielkości Pałacu Kultury i Nauki. Właśnie dlatego nie ma w Gatchaman miejsca na nudę, bo młodzi wojownicy większość zwycięstw odnoszą nie przez uciekanie się do brutalnej siły, a dzięki inteligencji, sprytowi, odwadze i szybkości działania. Nie raz i nie dwa zobaczymy ich przenikających skrycie na pokład pojazdu przeciwnika czy z narażeniem życia infiltrujących którąś z jego tajnych baz, niczym prawdziwi ninja. A ponieważ każdy odcinek przedstawia nowego, nieznanego wcześniej wroga, młodzi ludzie za każdym razem muszą wymyślić inny sposób, aby odnieść zwycięstwo.

W gruncie rzeczy młodzi ludzie superbohaterami stają się dopiero za sprawą użycia nowoczesnej technologii, gdy dzięki procesowi transformacji ich strój na jakiś czas zamienia się w kombinezon umożliwiający latanie; wciąż żadnych gigalaserów, nieśmiertelności czy choćby banalnej odporności na promieniowanie. Do tego, ponieważ Technologiczni Ninja pełnią rolę oddziału szybkiego reagowania, każdy z wojowników porusza się własnym pojazdem (samolot, samochód wyścigowy, skuter, łazik), przypominającym zwyczajny pojazd cywilny. W razie potrzeby pojazd transformuje razem z pilotem, co pokazano w bardzo efektowny jak na owe czasy i możliwości sposób, nadal jednak bez broni atomowej i wodotrysków. Wszystkie wehikuły razem wzięte stanowią składowe Feniksa – latającego pojazdu­‑matki, za sterami którego zasiada Ryu. A to jeszcze nie wszystko, bo i sam Feniks również posiada zdolność transformacji. Przybiera wtedy postać żywego płomienia w kształcie wielkiego ptaka – Ognistego Feniksa, dzięki czemu nie raz i nie dwa pomaga bohaterom wykaraskać się z najpaskudniejszych sytuacji. Ptasie motywy odgrywają tu rolę czynnika spajającego bohaterów w jeden zgrany zespół i spotykamy je zarówno w projektach graficznych kombinezonów, z charakterystycznymi „dziobatymi” hełmami i płaszczami w kształcie skrzydeł, jak i w przydomkach postaci (Ken „Orzeł”, Joe „Kondor”, Jun „Łabędź”, Ryu „Sowa” i Jinpei „Jaskółka”); prawdziwie ptasie komando. W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku to w zupełności wystarczyło, by na długo i bez reszty zawładnąć wyobraźnią dzieciaków i zapewnić serialowi nadzwyczajne powodzenie.

Choć powstał z myślą o młodych i bardzo młodych widzach, Gatchaman nie unika poruszania poważnych tematów, co wydaje się typowe dla wielu japońskich anime z tamtych czasów. Wyraźnie obecne, choć nienachalnie podane, są tu między innymi kwestie dotyczące ochrony środowiska, racjonalnego gospodarowania zasobami naturalnymi czy pokojowego wykorzystania energii atomowej. Pojawia się skomplikowany wątek niezwykłego pochodzenia Berga Katse oraz jego biologicznej i płciowej tożsamości. Poznajemy tragiczną przeszłość Joego i obserwujemy jego równie tragiczny, a zarazem heroiczny koniec. Odkrywamy tożsamość ojca Kena i poznajemy przyczynę, dla której wcześniej zniknął z życia syna. Film nie unika pokazywania obrazów śmierci, zniszczenia, bólu i rozpaczy, oczywiście na skalę i w sposób, jakie dopuszczała ówczesna obyczajowość w przypadku produkcji przeznaczonej dla japońskich dzieci (ale już nie dla amerykańskich, o czym dalej). Dzięki temu, że scenariusz nie poszedł w łatwą, bardziej infantylną czy komediową stronę, Gatchaman nieoczekiwanie zyskał sporą popularność również wśród starszych widzów. To za ich sprawą na scenie muzycznej zrobiła karierę jedna z dwóch piosenek pojawiających się w serialu, Gatchaman no Uta, skomponowana jakby specjalnie dla dorosłego słuchacza: ostra, dynamiczna, niemal drapieżna, do tego brawurowo zaśpiewana przez Masato Shimona; w Japonii doczekała się wielu coverów. Początkowo rozbrzmiewała w zakończeniu, a potem, dzięki rosnącej popularności, przejęła w czołówce miejsce Taosozu! Galactor – piosenki równie udanej, ale śpiewanej przez chór dziecięcy, a przez to przesadnie słodkiej, za co trafiła na zesłanie do endingu. Poza wymienionymi utworami muzyka w serialu ogranicza się niemal wyłącznie do prostych, krótkich utworów instrumentalnych, ilustrujących kluczowe ujęcia. Dziś uznalibyśmy taką ścieżkę dźwiękową za ubogą i nieurozmaiconą, zwłaszcza w przypadku serialu liczącego sobie ponad sto odcinków, ale w pełni odpowiada to ówczesnym oszczędnym standardom ilustracji muzycznej.

Jeśli chodzi o stronę wizualną, Gatchaman to bez wątpienia czterdziestoletni zabytek. Z dzisiejszego punktu widzenia obrazy pokazywane na ekranie są ubogie, mało zróżnicowane, pozbawione głębi i szczegółów. Do tego oszczędna paleta kolorów, niemal pozbawiona półtonów i odcieni, pustawe i statyczne tła. Zdarza się, że w niektórych ujęciach animacja postaci wyraźnie kuleje i bohaterowie poruszają się jak połamane lalki. Również mimika pozostawia wiele do życzenia, najczęściej ograniczając się do ruchu ust w trakcie mówienia. Nawet zwykłe mruganie oczami wydaje się szczytem luksusu. Tu trzeba jednak mocno podkreślić, że taka, a nie inna jakość animacji nie bierze się ze złej pracy grafików czy niskiego budżetu, a wyłącznie z jakości technik produkcji dostępnych i stosowanych przed laty. W porównaniu z sobie współczesnymi tytułami, Gatchaman prezentuje się bez zarzutu i jako taki zasługuje na odpowiednio wysokie noty, zwłaszcza ze strony miłośników gatunku mahou shoujo. Ci powinni być szczególnie wdzięczni studiu Tatsunoko Productions, gdyż ulubione przez nich sceny transformacji dziewczynek w powiewające wstążkami tęczowe czarodziejki mają korzenie tkwiące nie gdzie indziej, jak w scenach przemiany zwykłych nastolatków w Technologicznych Ninja Gatchaman. Innymi słowy: gdyby nie załoga Feniksa, nie byłoby ani Sailor Moon, ani Madoki w takich postaciach, jakie znamy obecnie. Oceniając Gatchaman trzeba o tym pamiętać.

W Japonii serial zrobił furorę. Spodziewając się podobnego efektu w USA, firma Sandy Frank Entertainment zakupiła prawa do emisji, ale nieoczekiwanie stanęła przed problemem. Okazało się, że ze względów obyczajowych anime w oryginalnej formie nie mogło zostać zaprezentowane amerykańskim dzieciom. Jak na ówczesne purytańskie standardy, pokazywało zbyt wiele scen drastycznych, takich jak destrukcja, śmierć czy cierpienie. Nie do pomyślenia było przedstawienie wątku związanego z manipulacją genetyczną na ludzkim zarodku i niejednoznaczną tożsamością płciową Berga Katse, tak jak nie można było pokazać heroicznej śmierci Joe Kondora, pięknie wieńczącej finał serialu, ale niemającej nic wspólnego z tak bardzo pożądanym przez Amerykanów happy endem. Dlatego, aby wyemitować serial po drugiej stronie Pacyfiku, właściciel licencji chwycił do ręki cenzorskie nożyce i wyciął jedną piątą scen, przez co anime ze stu pięciu odcinków uległo skróceniu do zaledwie osiemdziesięciu pięciu! Żeby załatać powstałe w ten sposób dziury w fabule, zdecydowano się wprowadzić nową postać: narratora. Dokręcono sceny, w których występuje i wpleciono między oryginalne wszędzie tam, gdzie efekt pracy nożyc cenzora był najbardziej widoczny i zachodziła potrzeba przedstawienia stosownego komentarza czy logicznego wyjaśnienia niespójności scenariusza. Niejako przy okazji postanowiono też uszczknąć nieco z cudzego, przynoszącego gigantyczne zyski tortu, jakim była niezwykła popularność filmu Gwiezdne wojny, mającego premierę rok wcześniej. W roli narratora obsadzono więc robota podobnego do R2­‑D2, za to mówiącego ludzkim głosem. Z myślą o najmłodszych widzach nadano mu charakter komediowy, wyposażono w osobowość zbliżoną do osobowości C3PO i do kompletu dorzucono elektronicznego psa­‑maskotkę. Pozbyto się oryginalnej czołówki serialu, a w jej miejsce nakręcono nową, z charakterystycznymi dla Gwiezdnych wojen napisami, majestatycznie odpływającymi w głąb kosmosu. Zmieniono imię Jun na Księżniczkę (Princess; dlaczego nie nazwano jej po prostu Leią?), a tytuł na tak bardzo podobny do dzieła George'a Lucasa, jak to tylko możliwe, przez co z Kagaku Ninja­‑Tai Gatchaman stał się on Wojną planet (Battle of the Planets). Starannie usunięto wszystko, co sugerowałoby widzom japońskie pochodzenie serialu. Po pierwsze: wyrzucono piosenki, zastępując je skomponowaną od nowa muzyką instrumentalną. Po drugie: zmieniono orientalnie brzmiące imiona, dzięki czemu Jinpei stał się Keyopem, Ryu – Tiny Harperem, doktor Nambu – dyrektorem Andersonem. Bóg jeden wie dlaczego zmieniono również anglosaskie imiona pozostałych członków załogi Feniksa, nazywając Kena – Markiem, a Joego – Jasonem. Z drugiej strony, w przypadku głównego antagonisty zastąpienie kaleczącego język imienia Berg Katse Zoltarem, wydaje się efektem miłym dla ucha, być może jedynym rozsądnym z tych, które poczyniono.

Podobnie jak wcześniej Kagaku Ninja­‑Tai Gatchaman w Japonii, tak teraz Wojna planet odniosła sukces w USA, przy okazji stając się kamieniem milowym na drodze popularyzacji anime w ojczyźnie coca­‑coli. W roku 1986 ponownie dokonano reedycji serialu, m.in. pozbywając się robota­‑narratora i przywracając część wyciętych scen uważanych wcześniej za zbyt drastyczne, za to po raz kolejny nadając postaciom nowe imiona, tak jakby nie można było pozostać przy starych albo wrócić do oryginalnych. Serial G­‑Force: Guardians of Space wyemitowano w roku 1986.

Dlaczego tyle miejsca poświęciłem amerykańskiej wersji Gatchaman? Dlatego, że Wojna planet to jedno z pierwszych anime, jakie pokazała nasza telewizja. Ściślej mówiąc: drugie, ponieważ o pół roku wyprzedziła je Pszczółka Maja, której pierwszy odcinek wyemitowano 26 grudnia 1979 roku. Wiele lat przed tym, zanim anime jako uznany gatunek filmowy na dobre zaczęło zdobywać popularność w kraju nad Wisłą; 99 % czytelników Tanuki.pl nie było wtedy jeszcze na świecie.

W sobotę 14 czerwca 1980 roku, w ramach wakacyjnego „Kina Teleferii”, zobaczyliśmy pierwsze dwa odcinki (...) „Wojny planet”. Do końca wakacji wyemitowano osiem kolejnych. Niespecjalnie przejmując się oryginalną sekwencją. Tydzień po premierze pojawił się (...) epizod 5 („Statek widmo” – „Ghost Ship Of Planet Mir”), następnie 4 („Kosmiczny wąż – „The Space Serpent”), a dalej… 53 („Kapitan Doom – „Decoys Of Doom”). Serial powrócił na ekrany w czasie zimowej przerwy od nauki, 19 stycznia 1981 roku. Tym razem nadawany był codziennie z wyjątkiem niedziel. Następna dawka przyszła w lipcu 1982, w ramach „Sobótki” (latem z dodatkowym szyldem „Teleferii Telewizji Dziewcząt i Chłopców”, od września już normalnie). Pod zmienionym tytułem – „Załoga G”. Ponownie zastosowano cykl tygodniowy. W miarę regularne emisje skończyły się w maju 1983 roku. Wszystko wskazuje na to, że ostatnim oryginalnym odcinkiem był nadany w marcu „Najazd na centrum kosmiczne” („Invasion Of Space Center Part 2”). Według numeracji: 77. Nie mieliśmy więc okazji poznać zakończenia. (...) W sumie Telewizja Polska pokazała około 60 odcinków serialu. Wystarczyło, by zapewnić gigantyczne powodzenie (Bartek Koziczyński, 333 popkulturowe rzeczy… PRL, wydawnictwo Vesper, 2007).

To był szał. W czasie emisji na podwórkach, placach zabaw i ulicach nie było widać żadnych dzieci, bo siedziały przed telewizorami. Tak jak kiedyś w Japonii, a później w USA, tak teraz w Polsce chłopcy i dziewczynki, jak kraj długi i szeroki, bawili się w Załogę G. W wyobraźni zamieniali trzepak stojący przy śmietniku w Ognistego Feniksa, a nielubianą dozorczynię – w Zoltara, i biegali po podwórku machając rękami, z głośnym okrzykiem: „Trans­‑for­‑macjaaaa!!!”. Niejeden Gatchaman w krótkich spodenkach dostał lanie od matki za to, że po kryjomu zwędził z szafy prześcieradło i przy pomocy nożyczek przerobił na zębaty płaszcz, taki jak nosili Mark czy Jason. Nigdy później w naszym kraju żadne anime nawet nie zbliżyło się do poziomu popularności, jaką cieszyła się Wojna planet na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. W każdym normalnym kraju podobne powodzenie wśród telewidzów automatycznie przerodziłoby się w trend i spowodowało, że japońskie kreskówki na stałe zagościłyby na ekranach telewizorów. Niestety, tak się nie stało. Choć były ku temu odpowiednie przesłanki, Wojna planet nie została najważniejszym tytułem w historii anime w Polsce, kamieniem, który mógł uruchomić lawinę. Dlaczego?

Niewykluczone, że zawinił ówczesny system polityczny i trudne czasy, w których przyszło żyć oglądającym Wojnę planet. Niedługo po emisji pierwszego odcinka Lech Wałęsa przeskoczył przez płot Stoczni Gdańskiej, powstała „Solidarność”, a przez kraj przetoczyła się fala strajków, wstrząsając fundamentami Polski Ludowej. W przerwie między drugą a trzecią transzą odcinków wprowadzono stan wojenny, a tysiące ludzi trafiły do więzień czy ośrodków internowania. Młodszym czytelnikom Tanuki.pl przypomnę, że ówczesna polska telewizja miała się nijak do dzisiejszych telewizji komercyjnych, kierujących się zyskiem z reklam i robiących wszystko, by przyciągnąć przed ekrany jak największą rzeszę telewidzów ofiarując im to, co ci najbardziej chcieliby oglądać. Przeciwnie: pełniła przede wszystkim rolę narzędzia propagandy w rękach władz, które arbitralnie decydowały o tym, co widzowie powinni, a czego nie powinni oglądać, dla dobra socjalistycznej ojczyzny. Któremuś ze zmieniających się co i rusz prezesów Radiokomitetu mogła nie spodobać się amerykańska rozrywka serwowana polskim dzieciom, w jego ocenie niewychowawcza i zatruwająca młode umysły „zgniłą imperialistyczną popkulturą”. Dlatego zadecydował o przerwaniu emisji serialu raz na zawsze, tym samym na całe lata skazując polskie dzieci na oglądanie Przygód Bolka i Lolka czy Misia Uszatka. Ci, którzy po latach jeszcze pamiętali, że wyświetlano kiedyś coś takiego jak Wojna planet, a w międzyczasie nie zdążyli ze szczętem wydorośleć, żeby obejrzeć zakończenie ulubionego serialu, musieli poczekać, aż upadnie w Polsce ustrój socjalistyczny i zapanuje wolny rynek.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dzisiejszym młodszym widzom serial nie jest w stanie zaoferować niczego, co byłoby w stanie na dłużej przykuć ich uwagę do ekranu. Pod względem wizualnym bardzo się zestarzał, podobnie zresztą jak inne animowane produkcje z lat siedemdziesiątych. Nawet w oryginalnej, a nie zinfantylizowanej amerykańskiej wersji, sceny uznawane kiedyś przez Amerykanów za zbyt drastyczne, by pokazywać je dzieciom, dziś nie wywołają emocji u osoby przyzwyczajonej do obrazów brutalności i przemocy, na co dzień oglądanych w telewizji czy w internecie. Gdyby Gatchaman ponownie miał trafić na ekrany telewizorów, prawdopodobnie byłby wyświetlany w paśmie bajek dla dzieci. Jednak jeśli należysz do wąskiego grona miłośników anime, które swego czasu oglądało Wojnę planet w peerelowskiej telewizji, powinieneś poważnie rozważyć ponowne sięgnięcie po przygody Technologicznych Ninja. Choćby dlatego, żeby nareszcie obejrzeć zakończenie, a wcześniej poznać odpowiedź na pytanie: to był w końcu Berg Katse kobietą czy nie? Dla kogoś wychowanego na produkcjach w stylu retro nawet archaiczna grafika i schematyczna fabuła nie będą zbyt wygórowaną ceną za możliwość oderwania się od codziennej harówki w robocie, od kredytów, nadgodzin i polityki, by przed ekranem zafundować sobie krótką podróż w radosne czasy dzieciństwa. W końcu, jeśli nie teraz, to kiedy? Na emeryturze?

Sezonowy, 27 października 2011

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Tatsunoko Productions
Autor: Tatsuo Yoshida
Projekt: Tatsuo Yoshida
Reżyser: Hisayuki Toriumi
Scenariusz: Jinzou Toriumi, Takao Koyama
Muzyka: Bob Sakuma