Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

4/10
postaci: 3/10 grafika: 9/10
fabuła: 2/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

4/10
Głosów: 14 Zobacz jak ocenili
Średnia: 3,93

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 682
Średnia: 6,92
σ=2,17

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Enevi)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Guilty Crown

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2011
Czas trwania: 22×24 min
Tytuły alternatywne:
  • ギルティクラウン
zrzutka

Każdy z nas nosi w sobie lodówkę, czyli niewypał, który może stać się niezłą komedią. Może, ale wcale nie musi.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Dziesięć lat temu, w najbardziej magiczny dzień w roku (zwłaszcza w Tokio, to takie rdzenne japońskie święto), czyli w Wigilię Bożego Narodzenia, ma miejsce Wielki Kataklizm. Skąd się wziął, dlaczego i po co, oczywiście nikt nie wie – odpowiednie organizacje wszystko skutecznie tuszują, każdy zakażony wirusem, którego pandemia jest jednym z efektów owych „Lost Christmas”, może mówić o wielkim szczęściu, jeśli uniknął zastrzelenia na miejscu przez wojsko i trafił do szpitala, a Japonią zaczęło rządzić tajemnicze GHQ. Tyle zrozumiałam ze szczątkowych objaśnień, ale wróćmy do… do fabuły. Teraz, czyli w 2039 roku, mamy okazję poznać Shuu Oumę. Shuu jest „zwyczajnym”, zgaszonym nastolatkiem, jednostką nieumiejącą za bardzo funkcjonować w społeczeństwie (choć jakichś tam znajomych musi mieć – w końcu jest głównym bohaterem) i marzącym po nocach o internetowych idolkach licealistą bez ambicji. Brzmi wtórnie i przerażająco? To dopiero początek! W wyniku działania Wielkiej Woli Wszechświata nasz mały protagonista przejmuje Moc Królów, dzięki której ratuje własny zadek wyciągając spomiędzy piersi niejakiej Inori wielki miecz, tzw. voida. Inori, poza byciem gwiazdką z sieci, jest ładnie narysowanym powietrzem. Nie, nie ma napompowanych piersi, na szczęście choć na tej płaszczyźnie Guilty Crown daruje sobie i widzom nachalny fanserwis. Chłopak otrzymuje też kuszącą propozycję dołączenia do ruchu oporu, ale odmawia. Gdybym zobaczyła buntowniczą organizację złożoną z nastolatek z kocimi uszkami, paru prawie­‑z-prawdziwego­‑zdarzenia­‑żołnierzy i sporej ilości statystów, a dowodzoną przez blond piękność, smukłego i różowego od tryskającej z jego boskiego ciała energii Gaia Tsutsugamiego, odmówiłabym tak samo – przynajmniej na początku działania bohaterów wydawały się logiczne. Niestety, tak miło nie będzie, a prędzej czy później drogi Undertakers i Shuu tak czy siak się splotą, czy to w czasach pokoju, czy wojny.

Powiem szczerze, rozpoczęcie absolutnie nie zapowiadało tragedii. Do trzeciego odcinka miałam jeszcze cień nadziei, że tylko początek jest taki drętwy, ale niedługo potem przestałam się łudzić. W tym anime jest chyba wszystko, co do tej pory japoński przemysł animowany zdążył wymyślić i chyba wszystko to zostało tutaj spartaczone. Definicje społeczeństwa, wielkie kataklizmy, poświęcenie jednostki dla dobra świata, walka nieletniego smarka z Imperium/Mhrocznymi i Zuymi Organizacjami, tajemnicze moce, wielkie spluwy, księżniczki śpiewające o pokoju i miłości, walka o niepodległość, motywy chrześcijańskie i mnóstwo zrzynek z Evangeliona, zboczone starsze siostry i mały rodzinny dramacik. Nie ma za to macek gwałcących bohaterki (ale jakby nie patrzeć, ten motyw w sztuce japońskiej przewija się od dawna, więc przykład się nie liczy) i zombi. Tak, zdecydowanie tylko zombi brakowało w tej produkcji. Trudno mi jednoznacznie określić, dlaczego po tym anime pozostał u mnie aż taki niesmak, ale aby nie odstraszać potencjalnych widzów (choć powinnam), wytłuszczę plusy tej produkcji.

Pierwszym, co rzuca się w oczy w Guilty Crown, są kolory. Żywe i dynamiczne połączenie plam pomarańczu w chłodnym błękicie powinno zlać się w paskudną breję burej scenerii, której tutaj nie uświadczymy. Widzimy niebieskawe, nieprzyjemne wnętrza laboratoriów i budynków, a gdzieś tam w tle przemykają jaskrawe, całkiem zgrabnie zaprojektowane postaci. Na szczególną uwagę zasługuje niebo – wschody i zachody słońca robią wrażenie, przy czym nawet zwykły dzień jest okraszony pięknym, chabrowym odcieniem. Efekty świetlne i połączenia kolorów również liczę na plus. Bohaterowie wyglądają realistycznie, nawet jeśli ich niektóre ubrania i fryzury nie śniły się najbardziej alternatywnym projektantom mody (Inori i jej fikuśne wdzianka, „antenka” Shuu albo brwi jednego z bohaterów, które przypominały osobne formy życia). Projekty robotów to nie moja działka, jakieś tam były i dopóki się nie ruszały, nie wyglądały najgorzej. Animacja, mimo paru potknięć, jest dobrze wykonana, większe błędy nie raziły oczu, poziom wykonania nie ma większych wahań w różnych odcinkach. Przyznam, że choć może nie jest to najpiękniejsza grafika, jaką w anime widziałam, to jednak w tej kategorii Guilty Crown zdecydowanie przebija większość tytułów z ostatnich sezonów.

Przesłuchałam lwią część utworów towarzyszących przygodom terrorystów z liceum i z przykrością stwierdzam, że w samym anime mało który usłyszałam. Piosenki może nie są w moim guście (zwłaszcza oba openingi, do których nie umiem się przekonać, oraz ciekawe dorzecza angielskiej mowy tworzone przez wokalistki), ale utwory instrumentalne są całkiem niezłe. Z anime pamiętam parę kawałków­‑nawalanek godnych nocnych klubów, chóralne skamlenia i nieco instrumentalnych melodii, których ilość nie poraża. Nie jest to wina moich głośników, a raczej wtapiania się muzyki w akcję i w „akcję”, przez co schodzi ona na tak daleki plan, że niewarty zwrócenia uwagi. A szkoda, bo sporo niezłych utworów po prostu się zmarnowało.

To były zalety, spore, ale nie na tyle, aby przysłonić kwintesencję tego anime – głupotę scenariusza i postaci. Zasad gry nie zmienia się w trakcie jej trwania – dlaczego, tak będzie nieciekawie! Twórcy zapominają i na zmianę obalają kolejne założenia fabularne jak im wygodniej, choćby samo wyciąganie voidów: na początku kończy się omdleniem, po przejściu na nowy poziom mocy (pokemony?) nikt nie mdleje, by pod koniec znowu, w tragicznych okolicznościach, tracić świadomość (bo tak będzie fajniej!). Rodzaje owych voidów są niesamowite – od różnych urządzeń do klonowania i broni palnej, po chińskie fajanse czy sprzęt AGD, a to, co ma się w sobie, zależy od nas samych. Po publicznej klasyfikacji mocy voidów to niezbyt budujące, że nasza pralka nie pomoże głównemu bohaterowi w walce z reżimem. Różny przebieg choroby u różnych postaci da się jeszcze logicznie wyjaśnić, ale działania wojska, głównego wroga naszej ferajny, były dla mnie raczej nieprzemyślane i chaotyczne, podobnie zresztą, jak działania samych postaci.

Co do pokemonów – przemiany wewnętrzne bohaterów spowodowane większym bądź mniejszym stresem bardziej przypominają ewolucję Bulbasaura albo Son Goku na nowy poziom niż faktyczną zmianę w charakterze, celach czy motywacjach. O czym ja zresztą piszę, o postaciach? Podeszwa mojego trampka jest bardziej charakterna od Shuu, nie udaje męskiego niedorobionego yandere, a przy okazji nie rzuca tekstami, ostatnio bardzo modnymi, o tym, jakim to się jest mrocznym i złym, jakie to się brzemię nosi i jak się poświęci dla ludzkości. Takie słowa ładnie brzmią w ustach mrocznych bishounenów a nie żałosnych popychadeł. Yukiteru z paralelnie emitowanego Mirai Nikki przy Shuu to Schwarzenegger przy Jasiu Fasoli. Niby to dobrze, że raz odwrócono schemat i to ciamajda dostaje rolę życia, a nie jakiś przyszły Napoleon, ale ten zabieg w Guilty Crown poległ w całej swojej rozciągłości. Główną rolą Inori w tym anime było wypowiadanie imienia protagonisty, co zresztą robiła tak słodko, że do tej pory mam jej „Shuuu” w głowie, okropna sprawa. Gai byłby dobrą postacią, gdyby nie miał zgwałconego spojrzenia i w końcu powiedział, o co mu chodzi, a nie stękał i puszczał fochy w każdą stronę. Koledzy Shuu to standardowe zestawienie: wróg, który potem staje się oddanym przyjacielem, skrycie zakochana koleżanka, która na tle innych dziwadeł wypadła naprawdę nieźle, szary, przeciętny kolega bez polotu (się dobrali z Shuu idealnie) i panienka z dobrego domu, przewodnicząca jakiejś odnogi ONZ… a nie, to był samorząd szkolny z takimi uprawnieniami i możliwościami. Po stronie terrorystów mamy jeszcze uroczą Tsugumi i hardą Ayase (wyjątkowo zjadliwa krzyżówka Nunnaly z Code Geass z Asuką z Evangeliona): obie umilą czas widowni obcisłymi skafandrami do pilotowania mechów. Dorzucono jeszcze Daryla, młodego pilota z problemami z ojcem (na szczęście do Shinjiego jeszcze mu dalej niż Shuu), który chyba sam nie wie, co robi w tej serii, i Makoto Segaia, prawdopodobnie jedynego bohatera, którego trudno nie polubić. Wbrew pozorom część tych postaci po połowie serii wybije się czymś nowym i niespotykanym na tle swoich prototypów z innych anime (przy czym same nie są bezczelnymi plagiatami ze starszych serii, skądże..), ale rzadko kiedy takie przemiany zakończą się dobrze, niekiedy też w połowie rozwinięte skrzydła ciekawszych bohaterów zostają bezlitośnie wyrwane przez szalonego scenarzystę i jego obłąkaną wizję. Specjalnie pominęłam jedną bohaterkę, wspomnienie o niej mogłoby być zbyt dużym spojlerem, jednocześnie jednak napiszę, że to ona ostatecznie okazała się zakałą i czarną owcą tej serii (jak to się mówi, wszystko zostaje w rodzinie). Jej czerwone ślepia i ciągotki do nieletnich to pierwsze myśli, jakie mi się pojawiają na słowa Guilty Crown. Shuu, już się nie dziwię, czemu jesteś taki, jaki jesteś.

Jedni pieją z zachwytu nad tą serią, uważają, że czepialscy czepiają się dla samego czepiania, a historia porywa serca i dusze do tańca, drugi obóz fanów uważa, że o gorszą produkcję wcale nie tak łatwo, a twórców nie ominie sprawiedliwość dziejowa. A gdzie głosy pośrednie, których powinno być najwięcej? Jest ich niewiele, bo seria wywołuje bardzo skrajne emocje (jednak to chyba nie było w zamierzeniu, w końcu stworzyliśmy „cudo”...) i pomimo tego, co nagryzmoliłam o postaciach, wcale nie uważam Guilty Crown za takiego strasznego gniota, przez co mogę się zaliczyć do tej trzeciej grupy. Jednak wina tego leży tylko po mojej stronie – to anime trzeba oglądać w towarzystwie. Jako komedia, ta seria ma potężny potencjał, jednak w przeciwieństwie choćby do Gundam 00, gdzie twórcy jasno pokazali, że robią autoparodię, albo do Code Geass, który w gruncie rzeczy można oglądać również absolutnie na serio, bo dziury fabularne nie zieją otchłanią głupoty, w Guilty Crown nigdzie nie ma wspomnienia o tym, że ktoś gdzieś tam w Japonii ma do siebie i swojego dzieła dystans, a chłopak z włosami lalki Barbie jako terrorysta wcale go nie bawi, bo to taka dramatyczna postać. Gdy niektóre odcinki oglądałam sama, często (nie, prawie zawsze) nie wiedziałam, co o tym myśleć, czemu to jest tak, jak powinno być tak, bo przecież odcinek temu tak nie było, i tak dalej – a w towarzystwie kogo obchodzi fabuła? Ważne, że trwa właśnie Ostateczna Epicka Bitwa (która wcale taka epicka znowu nie była, zawiodłam się, mówiąc krótko) między dwoma głównymi wrogami i właśnie przekrzykują się nawzajem, który jest mroczniejszy! Dzięki temu, że śledziłam (jak też i całkiem spora część widzów) tę historię z przymrużeniem oka, nie jest ona dla mnie aż taką porażką. Szkoda jednak, że cały humor i absurd wylewający się wiadrami z ekranu jest jednocześnie wyznacznikiem podłego poziomu. Gdyby nie mile spędzony czas na nieustającym wyśmiewaniu coraz to nowszych kwiatków, nie wahałabym się przed wystawieniem tej serii jednej, soczyście czerwonej gwiazdy.

Z jednej strony mamy piękną grafikę i całkiem niezłą muzykę, z drugiej zaś plagiaty, zlepki pomysłów i motywów. Nie, to nie jest powtórka z rozrywki, Guilty Crown to zupełnie nowy poziom klonowania. Największą wadą tej serii jest nie to, że jest nieoryginalna, tylko to, że kopiuje wszystko w tak straszny sposób, że na samą myśl, ile funduszy zostało władowane w produkcję tego koszmarku, pęka serce. Wszelkim śmiałkom radzę oglądać albo z drużyną, której niestraszne są wszelkie nieścisłości fabularne, albo samemu ze świadomością, że nic ciekawego się tutaj nie znajdzie, a upadek oczekiwań będzie mniejszy, gdy się uzna Guilty Crown za parodię pochodnych Code Geass niż za przygodówkę z dramatem w tle. Bo dramat jest, ale nie w tym sensie, co powinien.

Qualu, 9 maja 2012

Recenzje alternatywne

  • JJ - 8 kwietnia 2012
    Ocena: 3/10

    Zrzynać każdy może, czasem lepiej, a czasem gorzej… Ale nawet porządny plagiat wymaga czegoś więcej niż to, co dają nam twórcy Guilty Crown. więcej >>>

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Production I.G.
Projekt: Atsushi Takeuchi, Hiromi Katou, Hiroshi Moriyama, Redjuice
Reżyser: Tetsurou Araki
Scenariusz: Hiroyuki Yoshino
Muzyka: Ryo