Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 6/10 grafika: 7/10
fabuła: 7/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 6 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,00

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 80
Średnia: 7,54
σ=1,56

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Piotrek)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Steins;Gate 0

zrzutka

Nawet najlepszą historię trzeba umieć ciekawie opowiedzieć.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Anime powstałe na bazie gier z wielowątkową fabułą i rozmaitymi możliwymi zakończeniami często dorabiają się alternatywnych wersji, kontynuacji, prequeli, filmów kinowych, parodii i wszystkiego, co producenci uznają za obdarzone wystarczającym potencjałem, by móc odcinać kupony od sukcesu pierwowzoru. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy na podobne zabiegi decydują się twórcy oryginału, wydając kolejne tytuły osadzone w tym samym świecie i z tymi samymi bohaterami. Najsłynniejszym przykładem jest seria Fate, ale sam proceder nie jest w anime niczym nowym ani rzadkim.

Wziąwszy pod uwagę sukces Steins;Gate, aż dziw bierze, że na kolejne podejście studia White Fox do tematu trzeba było czekać tak długo, choć autorzy już wcześniej wypuścili odciek specjalny, dający jasno do zrozumienia, że szalony naukowiec i jego pomocnicy powrócą. Tematyka obracająca się wokół alternatywnych światów i podróży w czasie jest wręcz wymarzona do snucia skomplikowanych intryg i alternatywnych pomysłów, przy minimalnym ryzyku narażenia się na nieścisłości i błędy, o ile oczywiście zachować odpowiednią ostrożność. W myśl tej zasady powstał Steins;Gate 0, zarówno alternatywna wersja, jak i kontynuacja poprzedniczki, zmieniająca finał poprzedniej historii. Ponieważ dogłębna analiza tytułu wymaga wspomnienia faktów i postaci ujawniających rąbka tajemnicy pierwszego serialu niniejszym zakładam, że czytający te słowa już widzieli anime z 2011 roku. Lojalnie uprzedzam, nie zamierzam owijać w bawełnę i ukrywać faktów, tak więc jeśli jakimś cudem, drogi czytelniku, trafiłeś tu przypadkiem, odsyłam do recenzji wcześniejszej i powrotu po zapoznaniu się z pierwszą adaptacją cyklu.

Skoro kwestie organizacyjne mamy już z głowy, przejść mogę do sedna. Steins;Gate 0 zaczyna się w okolicznościach co najmniej nieprzyjemnych. Kurisu nie udało się uratować, a przybity i zrezygnowany Rintarou Okabe porzuca dawną maskę szalonego naukowca i postanawia w znacznej mierze odciąć się od przeszłości. Podtrzymuje wprawdzie kontakty z przyjaciółmi, ale staje się spokojny, zrównoważony i aż do przesady normalny. Laboratorium odwiedza jedynie okazjonalnie, a wszystkie wynalazki o dziwnych nazwach chowa do szafy, by powoli pokrywały się kurzem. Duchy przeszłości wciąż go prześladują, chociaż wydaje się, że z czasem ma szansę pogodzić się w pełni z niemożnością ocalenia kobiety, na której najbardziej mu zależało i na nowo odnaleźć swoje miejsce w świecie. Los ma wobec niego inne plany i sprawia, że Okabe spotyka dawnych współpracowników Kurisu, którzy aktualnie pracują nad systemem sztucznej inteligencji opartym na wspomnieniach koleżanki. Przedmiot ich badań wydaje się zbyt nieprawdopodobny, by mógł okazać się prawdziwy, ale faktycznie udało im się osiągnąć sukces. Cybernetyczna Kurisu nie tylko zachowuje wiedzę oryginału (do momentu sprzed wyprawy do Japonii), ale też ma identyczną osobowość. Zszokowany Okabe dostaje ofertę pomocy w testowaniu systemu, ale decyzja z uwagi na wspólnie przeżyty z dziewczyną czas nie należy do łatwych.

Gdybym miał podsumować początek, określiłbym go jednym słowem – zachwycający. Zaskoczenie sytuacją, w jakiej znalazł się bohater, oraz nagły ból, jakiego musiał doświadczyć, gdy na nowo odżyły wygaszane do tej pory wspomnienia, jest poruszającym zwrotem akcji, obok którego nie mogłem przejść obojętnie, nawet pominąwszy sympatię do bohaterów Steins;Gate. Protagonista zostaje postawiony w niebywale trudnej sytuacji. Z jednej strony testy sztucznej inteligencji są doskonałą okazją do ostatecznego skonfrontowania się z samym sobą i traumatycznymi przeżyciami, z drugiej są ryzykowne ze względu na powstanie więzi, by nie rzec obsesji na punkcie maszyny, która nie jest i nigdy nie będzie prawdziwą Kurisu. Gdyby w tym kierunku poszedł dalszy ciąg, mogłoby to stanowić wyjątkową okazję do zagłębienia się w lekko filozoficzne rozważania na temat człowieczeństwa, duszy i świadomości, co przed laty było tematyką popularną, by z czasem niemal zupełnie odejść w zapomnienie.

Ostatecznie Steins;Gate 0 nie korzysta z tej drogi, ale pozostaje tytułem wiernym swej podstawowej tematyce, czyli podróży w czasie. Pojawienie się na świecie wiedzy Kurisu, choćby w formie cybernetycznej jest jednym z wielu kamieni milowych w międzynarodowym wyścigu zbrojeń, który zamiast do uzyskania broni atomowej, tym razem dąży do stworzenia wehikułu pozwalającego dowolnie manipulować przeszłością, przy którym dowolny inny oręż zdaje się jedynie zabawką. Zarówno kraje, jak i mniejsze organizacje coraz częściej wysyłają swych agentów do Akihabary, mając świadomość, że to właśnie tu rozegra się ostateczna konfrontacja. Tymczasem Okabe wciąż stara się nie angażować w konflikt, uciekając od odpowiedzialności i brzemienia, jakie nakładają na niego wcześniejsze doświadczenia i zdobyta wiedza. Pozwala wydarzeniom toczyć się swoim torem, w obawie przed kolejną porażką interweniując jedynie, gdy skala wyzwania jest relatywnie niska, a szanse na odniesienie sukcesu nie wydają się zerowe.

Zmiana tematyki i potraktowanie kwestii sztucznej inteligencji po macoszemu nie były początkowo niczym przesadnie dołującym. Ot, dziwiłem się jedynie, że tak wiekopomne naukowe osiągnięcie, publicznie zresztą ogłoszone, pomimo skrajnego sceptycyzmu środowiska przechodzi właściwie bez echa. Ograniczone zostaje do roli ciekawostki, choć w rzeczywistości koncerny i rządy biłyby się, za wszelką cenę pragnąc zdobyć jeśli nie monopol, to przynajmniej uprzywilejowaną pozycję do wykorzystania nowej technologii, względnie po cichu i bez wahania sprzątnęłyby pomysłodawców w obawie przed niepożądanymi konsekwencjami. Nawet średnio ogarnięty polityk oglądał z pewnością Terminatora, a strach przed nieznanym bywa większy niż pokusa potencjalnego zysku. Anime powraca do starego schematu odwracania zmian w danej linii czasowej, wprowadzając przy okazji nowe postacie i serwując emocjonujący, choć nieco schematyczny i przewidywalny finał. Powodem, dla którego tym razem nie jestem w stanie wypowiedzieć się o całości w równie ciepłych słowach, jest znakomita większość odcinków poświęconych tym samym, do znudzenia powtarzanym dylematom protagonisty.

Nie mam nic przeciwko głęboko skrzywdzonym bohaterom, których strach i poczucie winy paraliżuje i odbiera motywację do działania. Uważam wręcz, że nowy Rintarou jest fascynującym studium przypadku, który niewątpliwie mógłby sporo opowiedzieć na kozetce odpowiedniego specjalisty i nie zostać posądzony o symulowanie. Gorzej, gdy kreacja postaci nie tylko dominuje i przytłacza inne wątki, ale też rozwleka fabułę w nieskończoność. Te same dylematy i rozterki można było upchnąć w zdecydowanie krótszym czasie ekranowym, więcej uwagi poświęcając cierpiącym na niedopracowanie kwestiom związanym z bohaterami takimi jak Itaru i Suzuha, mającymi istotne role do odegrania, ale wydającymi się bardziej pobocznymi postaciami niż być powinni. Akcja podobnie jak we wcześniejszym tytule skupia się na perspektywie Okabe, ale ze szkodą dla całości. Z początku mu współczułem, potem miałem nadzieję, że się szybko pozbiera, by ostatecznie nie móc usiedzieć z przemożnej chęci sprezentowania mu porządnego kopniaka w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Przynajmniej raz na pięć minut widzowi przypominane jest, że Rintarou nie mógł nic zrobić w sprawie śmierci Kurisu i bardzo z tego powodu cierpi, a jakiekolwiek próby naprawienia sytuacji są jego zdaniem niemożliwe.

Totalnym nieporozumieniem jest dla mnie z kolei nowo wprowadzona Kagari Shiina, której dziecinna, irytująca osobowość kontrastuje z tajemniczą, nieprzyjemną przeszłością. Sposób, w jaki kształtują się jej relacje z pozostałymi bohaterami, oraz irytująca swym głosem seiyuu dodatkowo podnosiły moje ciśnienie. Nie wszystko zostało w kwestii jej przeszłości wytłumaczone, tak więc w oczekiwaniu na kontynuację pozostawiam sobie niewielki margines zrozumienia w razie logicznego uzasadnienia irytujących mnie cech tej jakby nie patrzeć kluczowej dla fabuły osoby. Nie zmienia to faktu, że rzadko kiedy spotykałem się z istotną dla fabuły postacią w obdarzonym wysokimi oczekiwaniami tytule, która by mi tak działała na nerwy. Piszę to z perspektywy człowieka bez problemu akceptującego Tutturu! Mayuri, amebowatość Moeki, czy też zakręcony charakterek Feyris, pozornie niepasujące do poważnej historii.

O stronie graficznej powiedzieć można tyle, że jak na kilka lat przystało, dopracowano rozmaite detale, ale styl pozostał niezmieniony i konsekwentny. Początkowo niełatwo przyzwyczaić się do dawnego Okarina paradującego w formalnym ubiorze zamiast w nieodłącznym dawniej płaszczu laboratoryjnym, ale owa przemiana jest mocnym wyznacznikiem zmiany charakteru bohatera. Tonacja barw jest ponownie nieco przyszarzała i blada, co pasuje jak ulał do tajemniczej, gęstej atmosfery tytułu. Nie są to standardy, o których można napisać coś zachęcającego, ale spełniają swoją rolę jak należy i przy mało dynamicznej akcji wystarczają w zupełności. Niewybaczalna jest jedynie reżyseria kilku strzelanin, które do tego stopnia za nic sobie mają prawa fizyki, logiki i wiarygodności, że ogarniał mnie na ich widok jedynie pusty śmiech. Nie wymagam realizmu, ale owe pojedynki, w których jedno boże cielę próbuje ustrzelić podobne sobie ofermy, nie są ani trochę widowiskowe, co najwyżej karykaturalne. Ten sam materiał dało się z pewnością przedstawić o wiele lepiej, a przynajmniej unikając przesady w imię podkręcenia emocji w finale. Dobrze, że przynajmniej ścieżka dźwiękowa i gra aktorska (pomijając wpadkę polegającą na zaangażowaniu Megumi Han jako Kagari) prezentują znany z poprzedniej serii poziom, a nawet go prześcigają. Gdyby nie odrobinę koślawy angielski w piosenkach, byłbym skłonny uznać je za najlepsze, jakie od dłuższego czasu pojawiły się w japońskich produkcjach telewizyjnych.

Wbrew cyfrze w nazwie, Steins;Gate 0, nie jest nieudanym anime. Gdyby miało bronić się jako nowy tytuł, byłbym w swej ocenie zdecydowanie mniej surowy i być może nawet momentami bardziej entuzjastyczny. Jednakże pamiętając pierwszą część sprzed lat, uważam, że tak uznane studio jak White Fox stać na więcej. Być może to kwestia zmiany reżysera, być może wielu drobnych niedociągnięć, ale najnowsza odsłona jest zdecydowanie słabsza i mniej wciągająca. Nie winię oryginału, scenariusz odpowiednio poprowadzony i przedstawiony miał zdecydowanie więcej potencjału, niż to wynika z tego, co przedstawiono ostatecznie na ekranie. Dla miłośników to wciąż pozycja obowiązkowa, ale recenzujący niniejszy tytuł fan poczuł się zawiedziony.

Tassadar, 13 listopada 2018

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: White Fox
Autor: Chiyomaru Shikura, Mages.
Projekt: Asako Inayoshi, Huke, Shigeyuki Koresawa, SH@RP, Tomoshige Inayoshi, Tomu
Reżyser: Ken'ichi Kawamura
Scenariusz: Jukki Hanada
Muzyka: Moe Hyuuga, Nobuaki Nobusawa, Takeshi Abo