Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Komikslandia

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

5/10
postaci: 7/10 grafika: 6/10
fabuła: 4/10 muzyka: 5/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

4/10
Głosów: 11
Średnia: 4,36
σ=1,82

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Avellana)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Bouken Ou Beet

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2004
Czas trwania: 52×23 min
Tytuły alternatywne:
  • Beet the Vandel Buster
  • 冒険王ビィト
Tytuły powiązane:
Widownia: Shounen; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Świat alternatywny; Inne: Supermoce
zrzutka

Nastoletni pogromcy potworów, czyli bardzo schematyczna, ale nie tak całkiem nieudana seria shounen.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Muszę przyznać, że od czasu do czasu ogarnia mnie chęć sięgnięcia po zwykłą, prostą serię typu shounen. Taką przygodówkę „dla dzieci”, którą „dojrzali fani” będą pogardzać. Zazwyczaj tego rodzaju tytuły okazują się gorsze niż początkowo oczekiwałam, a tu dodatkowo miałam do czynienia z produkcją, która równiutko zbierała absolutnie najgorsze oceny w fandomie. Umówmy się: czego, na litość bogów, można oczekiwać od dzieła, którego angielski tytuł daje się luźno przełożyć jako Burak Pogromca Wandali? Ale… No właśnie. Prosiłabym o doczytanie recenzji do końca (po to ją przecież piszę).

Na wstępie dostajemy między oczy schematycznością, wylewającą się z każdego rozwiązania fabularnego. Świat gnębią potwory, zwane vandelami, które bądź osobiście, bądź za pośrednictwem potworów niższego rzędu (monsters) tępią systematycznie nieszczęsnych ludzi. Mają w tym swój cel: za odpowiednio duże osiągnięcia w redukcji populacji Homo sapiens nagradzane są swoistą promocją, polegającą na przyznaniu im dodatkowej „gwiazdki”. Ludzie oczywiście nie czekają biernie na pozarzynanie: powołują do istnienia tak zwanych busterów, czyli wojowników, których zadaniem jest obrona cywilów przed potworami. Tu warto wspomnieć, że świat został skonstruowany w taki sposób, by nie utrudniać życia młodemu widzowi, wychowanemu na grach komputerowych. Nie zawracano sobie głowy jakąś mistyczną terminologią – busterzy za swoje zadania otrzymują po prostu punkty doświadczenia, przekładające się zarówno na nagrodę pieniężną, jak i na kolejne poziomy. Tak, po prostu poziomy. Jeśli zaś chodzi o walkę, mają oni do dyspozycji tradycyjną broń, a także moc tenryoku w postaci technik tengeki, pozwalających na rzucanie na przykład kul ognia, stanowiącą przeciwwagę dla demonicznej mocy meiryoku przeciwników. Busterzy wysokiego poziomu dysponują jeszcze kartą atutową: mogą materializować potężną broń, saigę, mającą w każdym przypadku inny kształt i możliwości, będącą przy tym duszą właściciela. Szalenie to wszystko skomplikowane, nieprawdaż?

Bohatera poznajemy w momencie, kiedy (mimo zaskakująco młodego wieku) materializuje wyjątkowo potężną saigę, aby pokonać gnębiącego właśnie jakąś osadę vandela. Jak się niebawem dowiadujemy Beet (tak, naprawdę ma tak na imię) drogę „od zera do bohatera” pokonał na skróty: trzy lata wcześniej pięciu potężnych busterów ocaliło jego życie, oddając mu swoje dusze, pod postaciami saig, które nasz młodzieniec może teraz przywoływać. Dalej mamy same niespodzianki: Beet powraca na krótko do wioski, w której się wychował, a następnie w towarzystwie przyjaciółki z dzieciństwa, obecnie busterki, wyrusza w podróż, przerywaną kolejnymi walkami. Gdzieś w międzyczasie dwuosobowej drużynie zostaje przydzielona maskotka w postaci różowej pseudomałpki. Dodatkowym (i chyba najpoważniejszym) problemem jest tempo prezentowania wydarzeń. Kiedy znajomi, zdumieni tempem „pochłaniania” przeze mnie tego tytułu, dopytywali się, jak to możliwe, sporządziłam na ich użytek krótkie zestawienie. Otóż z przeciętnego odcinka można przewinąć: scenę przed czołówką (albo nie wnoszącą niczego, albo powtórzoną w środku odcinka); czołówkę; przemowę narratora, streszczającego ostatnie wydarzenia i omawiającego bieżącą sytuację; planszę przerwy na reklamy (akcja po niej „restartuje się” o dobre 30­‑40 sekund); scenę przed końcem odcinka, kiedy narrator omawia bieżącą sytuację bohaterów; napisy końcowe oraz zapowiedź następnego odcinka. Prócz tego do przewijania są liczne retrospekcje – i nie mam tu na myśli wydarzeń z dalekiej przeszłości, ale… z poprzednich odcinków. Jeśli ktoś z bohaterów powie „dziś rano świeciło słońce”, bez wątpienia będziemy musieli jeszcze raz obejrzeć scenę ze słonecznego poranka. I tak dalej. Oczywiście w tej sytuacji każda walka, nawet z mało zaawansowanym przeciwnikiem, trwa więcej niż jeden odcinek – a fabuły „pomiędzy” walkami tyle, co kot napłakał.

Wszystko to sprawiło, że po kilku odcinkach byłam pewna, że oglądam niezamierzoną parodię, na którą z recenzenckiego garażu będę mogła wyprowadzić najcięższy walec. Natomiast gdzieś tak w połowie serii z lekkim zawstydzeniem zauważyłam, że jakoś całkiem przypadkiem… Polubiłam ją. Jeśli bowiem odpowiednio wykorzystywać przewijanie, po wyjątkowo nieudanym początku otrzymujemy historyjkę całkiem zgrabną, nawet jeśli niemożliwie schematyczną, unikającą kilku pułapek, w które wpadły inne znane mi produkcje. Fabuła ma wprawdzie konstrukcję cepa, ale przynajmniej nikt nie próbował z tego cepa zrobić miecza motylkowego… Czytelnikom niezaznajomionym zarówno z tradycyjnymi narzędziami rolniczymi, jak i jednym z głupszych pomysłów twórców fantasy, wyjaśniam: nie próbowano udawać, że mamy do czynienia z czymś niesamowitym i wsadzać „oryginalnych” i „dramatycznych” rozwiązań fabularnych. Podział świata na złych vandeli i ludzi, którzy generalnie są przez nich gnębieni (acz trafiają się tu lepsze i gorsze jednostki) uprościł wybory moralne: bohater nie musi walczyć z ludźmi, zachowując wszystkie siły na potwory, które nawet jeśli nie są do szczętu złe, są wystarczająco niebezpieczne, żeby likwidacja ich była głęboko uzasadnionym posunięciem. Poza tym, choć może się to wydawać niemożliwe, bohaterowie myślą. W tym sensie, żeby nie dać się złapać w najprostsze pułapki, a także w tym, że szykując się do walki, dobrze jest mieć jakiś plan. I to plan zakładający przeżycie. Ponadto walki są zaplanowane w taki sposób, żeby samo wyciągnięcie saigi nie załatwiało sprawy – oczywiście, to zawsze bohater musi zadać ostatni cios, ale zazwyczaj plan zakłada jakiś udział pozostałych. I jeszcze jedno: rozpaczliwa akcja typu „zabiję przeciwnika i sam przy tym zginę” miała miejsce raz, w wykonaniu osobnika, który miał pewne powody do wyrzutów sumienia i powiodła się tylko w pierwszej połowie, albowiem tak się złożyło, że reszta nie zamierzała grzecznie stać i czekać, aż osobnik zejdzie z tego świata. Nie, to nie spoiler, chyba że ktoś nie obejrzał ani jednej czołówki…

Dość długo się zastanawiałam, co sprawiło, że bohater, początkowo będący niezłym kandydatem do nagrody Darwina, jakimś cudem zyskał w końcu moją sympatię. W końcu uświadomiłam sobie: w całej serii ani razu, w żadnych okolicznościach, nie wystartował z tekstem, że chce być najsilniejszy. Jego idée fixe polega na zakończeniu panowania potworów – ale to, czy zrobi to sam, czy z czyjąś pomocą, czy będzie godnym następcą swoich poprzedników, czy tylko wykona zadanie – to na szczęście go nie zaprząta. Interesuje go za to, żeby wyjść z życiem z kolejnych walk, a szczególnie – żeby z życiem wyszli z tego jego towarzysze. W efekcie okazuje się wprawdzie typowym Optymistycznym Dzieciakiem z ADHD, ale przynajmniej pozbawiony jest czegoś, co mnie zawsze skrajnie irytuje – przerostu ego nad wszystkim innym. Jego towarzyszkę, wyżej wspomnianą przyjaciółkę z dzieciństwa imieniem Poala, uznałam początkowo za typowy element drużyny: etatową panienkę do ratowania z opresji. I owszem, pełni ona po części tę funkcję, jednak ostatecznie wcale nie okazuje się tylko bezużytecznym bagażem: też umie walczyć i też potrafi być skuteczna, w żadnym za to momencie nie zajmuje się staniem z boku i rozpaczaniem. Przy tym to ona właśnie jest pokazana jako osoba, która pilnuje wszystkich spraw organizacyjnych znacznie lepiej niż skrajnie niepraktyczny Beet. O pozostałych postaciach trudno coś napisać: wbrew moim oczekiwaniom pokazana w czołówce drużyna nie została zebrana aż do końca serii. Bohaterowie przeżywali rozmaite przygody w towarzystwie rozmaitych osób, ale potem zawsze ich drogi się rozchodziły (z jednym tylko wyjątkiem). W każdym razie to także były postaci raczej schematyczne, ale tylko schematyczne. Żadne z nich, o dziwo, nie zamieniało się we własną karykaturę, a cechy komiczne i poważniejsze były zdumiewająco sensownie wyważone.

A zatem w połowie serii doszłam do wniosku, że nie jest tak źle: fabuła i bohaterowie pozbierali się w miarę z sensem i ich perypetie zaczęłam śledzić nawet z zainteresowaniem. Niestety jednak okazało się, że Bouken Ou Beet to kolejna produkcja robiona na zasadzie „dopóki są pieniądze”, bez żadnego planu całościowego. Pół biedy, że seria nie kończy się spełnieniem marzeń bohatera i uwolnieniem świata od potworów. Tego akurat można było się spodziewać. Gorzej, że nie dochodzi nawet do starcia z przeciwnikiem, którym jesteśmy straszeni od pierwszego odcinka, a który cały czas przewija się gdzieś w tle wydarzeń. Najgorzej, że ostatnia duża walka kończy się w odcinku 45. A dalej dostajemy… Wypełniacze. Jednoodcinkowe historyjki o niczym, ostatecznie urywające się w losowym miejscu, przed rozwiązaniem dość istotnego wątku związanego z jednym z członków drużyny. Owszem, powstała jakaś kontynuacja, ale tego rodzaju rozgrzebanie i porzucenie fabuły dodatkowo obniża jej ocenę, nie pozwalając przy tym na podniesienie oceny całości.

Aspekty techniczne są zwyczajnie przeciętne – co nie znaczy, że nie udane. Projekty postaci, choć uproszczone, są przyjemne dla oka, chociaż przez cały czas miałam wrażenie, że wszystkich już gdzieś widziałam. Pomniejsze potwory stanowią zwykłą w takich przypadkach zębatą i pazurzastą menażerię, natomiast vandele chyba zostały po trochu pożyczone z Dragon Ball – spora ich część wygląda jak rozmaite wariacje na temat Freezera. Tła są poprawne, ale oczywiście w tego rodzaju serii nie marnowano na nie niepotrzebnie budżetu. Jeśli chodzi o animację, to na plus zapisać można dwie rzeczy: stosunkowo bogatą (jak na rodzaj serii) mimikę postaci oraz ukrycie i wtopienie w tło efektów komputerowych. Reszta niestety waha się między „przeciętne” a „na minus” – w serii stosunkowo nowej zastępowanie walk statycznymi ujęciami, na których rozmycie ma udawać dynamikę starcia, bardzo razi. Muzyka nie zachwyca: owszem, dostajemy dwie piosenki w czołówce i cztery przy napisach końcowych, tyle tylko, że żadna nie jest warta uwagi, a obie czołówki, zarówno pod względem animacji, jak i oprawy dźwiękowej, sprawiają wrażenie wręcz amatorskiej roboty.

Mimo bezustannych walk Bouken Ou Beet to seria bardzo mało brutalna, w której praktycznie nie ma pokazanej krwi. W związku z tym jej prawidłowym zastosowaniem jest wykorzystanie jej do pacyfikacji młodszego pokolenia w wieku około dziesięciu lat – powinno się im spodobać, a nie nastraszy przesadnie, nie zaniepokoi też rodziców. Starszym widzom stanowczo odradzam: w dobie tytułów takich jak Bleach albo Soul Eater, produkcje w rodzaju Bouken Ou Beet automatycznie lądują na najniższej półeczce. No chyba że ktoś tak jak ja od czasu do czasu ma ochotę w głębokiej tajemnicy przed światem pooglądać właśnie takie prościutkie historyjki o ratowaniu świata. Tylko ostrzegam: to nie seria, którą da się oglądać w małych dawkach: przycisk przewijania waszym przyjacielem!

Avellana, 3 stycznia 2009

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Toei Animation
Autor: Kouji Inada, Riku Sanjou
Projekt: Katsuyoshi Nakatsuru, Tadayoshi Yamamuro
Reżyser: Tatsuya Nagamine
Scenariusz: Yoshimi Narita
Muzyka: Hiroshi Takaki