Anime
Oceny
Ocena recenzenta
4/10postaci: 3/10 | grafika: 10/10 |
fabuła: 3/10 | muzyka: 6/10 |
Ocena czytelników
Kadry
Top 10
Onigamiden
- Legend of the Millennium Dragon
- 鬼神伝
W Japonii okresu Heian trwa wojna między ludźmi a demonami, zaś ostatnią nadzieją jest niczego nieświadomy gimnazjalista ze współczesnego Kioto.
Recenzja / Opis
Za japońską starożytność uznaje się czasy przed rozpoczęciem okresu Kamakura (1185‑1333), czyli europejskie średniowiecze. Były to lata pokoju i rządów arystokracji z rodu Fujiwara, kiedy rozwijała się poezja oraz inne sztuki piękne. Okazuje się jednak, że mimo pozornego spokoju, mieszkańców stolicy Heian (dawne Kioto) nękają straszliwe demony, z którymi walczą cesarskie oddziały na czele z potężnym mnichem Gen’unem. Jednakże by pokonać siły zła, potrzebny jest wybraniec, który obudzi zapieczętowanego smoka, Orochiego. Według podań to właśnie jego moc może ostatecznie zakończyć wojnę. Na (nie)szczęście pada na współczesnego gimnazjalistę, Juna Tendou, który oczywiście nie jest zbytnio zachwycony perspektywą ratowania dworu cesarskiego sprzed ponad tysiąca lat. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne i klarowne, lecz…
Początek sugeruje typowe kino przygodowe z ratowaniem świata jako motywem przewodnim. Teoretycznie w momencie, gdy tylko pojawia się druga strona, zdaje się, iż może nie jest to tak jednoznaczny konflikt. Ale. Ten półtoragodzinny film to ekranizacja powieści (co ciekawe, skierowanej do nastolatków…) Takafumiego Takady, lecz z braku dostępu do pierwowzoru trudno mi powiedzieć, na ile za jego treść odpowiedzialny jest autor, a na ile scenarzyści. Pewne jest natomiast jedno – Onigamiden to tytuł zwyczajnie słaby. Znając wszystkie schematy towarzyszące tego typu produkcjom bardzo łatwo odgadnąć, jak to się skończy i o co właściwie chodzi. Fabuła jest bowiem niezwykle prosta i nie wymaga od widza wytężania szarych komórek.
Wyraźnie widać też, że film ten przeznaczony jest raczej dla widzów młodszych, a nawet zupełnie małych, gdyż całość prawie od samego początku jest bardziej niż oczywista. I to jest jego główna wada. Scenariusz nie musi być skomplikowany, żeby się podobać, ale trzeba mieć choć odrobinę talentu, aby z czegoś prostego zrobić Coś i nie popaść w banał. W tym przypadku, niestety, się to nie udało. Bohater zostaje postawiony przed wyborem, którego oczywiście nie dokonuje, bo wojna jest zła i wszyscy zawsze mogą żyć w pokoju. Ot, tyle. Na tym kończy się przesłanie filmu. Nie ma jak zadać pytań czy zastanowić się, gdyż wszystko zostaje podane na płytkim talerzu, a pod spodem nie ma nic. No dobrze, tak wygląda większość bajek dla dzieci, gdzie białe jest białe, a czarne jest czarne, ale w oceanie takich samych ryb bardzo trudno się wybić ponad fale. Film nie jest bardzo długi, ale tempo akcji nie poraża, fabuła rozwija się, można powiedzieć, umiarkowanie: odhaczamy wszystkie najważniejsze punkty i bez jakiegokolwiek budowania napięcia lecimy do samego końca, czyli wielkiej bitwy o losy dawnego Kioto. Nie ma tu specjalnych dłużyzn, ale trudno powiedzieć, by dało się zauważyć iskrę dynamiczności. Przewidywalność i bezbarwność sprawiają, że zamiast wyczekiwać kolejnych wydarzeń, będziemy się jedynie zastanawiać, czy całość potoczy się „jak zwykle”. Nie pomaga również odwołanie się do japońskiego folkloru, który stanowi bogate i dobre źródło dla podobnych opowieści, jednakże tutaj sprowadzono te nawiązania do roli dekoracji i obowiązkowego elementu nadnaturalnego.
To taka tradycyjna bajka z bardzo typowymi postaciami, które można określić jednym lub dwoma przymiotnikami i bez wątpienia zgadniemy, po której stronie barykady przyszło im stanąć. Jun to cichy, bardzo niepewny siebie gimnazjalista, który nagle zostaje postawiony przed faktem dokonanym i wszyscy usilnie starają się go przekonać do własnych racji. On natomiast nie chce się poddać którejkolwiek ze stron, nie dlatego, że nie chce mieć z tym bałaganem nic wspólnego, a dlatego, że nie ma kręgosłupa i przez większość czasu się zastanawia i kontempluje swoją bezużyteczność. Pozostałych wymieniać nie będę ze względu na możliwe zdradzenie szczegółów fabuły, ale generalnie bohaterów można podzielić na tych negatywnych, tych pozytywnych, którzy na czole mają napis „dobro”, i tych, którzy mają dobre intencje, ale łatwo nimi manipulować. Motywacje i wyjaśnienia są przedstawione tak jasno, że już bardziej się nie da i tylko protagonista się waha, ale ostatecznie dochodzi do oczywistego i naiwnego wniosku, na którym opiera się przesłanie filmu. Wszystkie postaci to takie zbiorowisko narzędzi fabularnych, które znikają, gdy stają się niepotrzebne i nawet nie ma okazji ich poznać. Antagonista zrobi wszystko, by zdobyć i utrzymać władzę, jest manipulantem i nie cofnie się przed niczym, a najbardziej pragnie tego, co wszyscy źli w bajkach, a dlaczego, to już nie wiadomo. Tytułowy Orochi to bezosobowa bestia, która ma być ślepo posłuszna wybrańcowi i nie wykazywać jakiejkolwiek własnej inicjatywy. Słowem: mamy ramy, mamy krzykliwe farby i, broń Boże, nie malujemy po ścianach, bo widzowie nie powinni być niczym zaskoczeni.
Z przykrością muszę stwierdzić, że film mimo wszystko da się obejrzeć, ponieważ wystarczy wyłączyć myślenie i skupić się na samym obrazie. Onigamiden to wypielęgnowany i wychuchany cukierek dla oczu. Projekty postaci są w miarę szczegółowe i odpowiednio wystylizowane na nieco bardziej bajkowe niż zwykle. Uwagę jednak zwracają przede wszystkim tła. Wypełnione niezliczoną ilością detali i niesamowicie kolorowe, zachwycają przy każdym ujęciu – zarówno miejskie, jak i górskie pejzaże (a na szczególną wzmiankę zasługują bogato zdobione wnętrza świątynne i pałacowe). Całości dopełnia niezwykle płynna i staranna animacja, która sprawdza się idealnie w dynamicznych scenach pościgów i walk, jakich zobaczymy tu całkiem sporo. Nie należy się martwić o ewentualną przemoc, gdyż ilość krwi ograniczono do minimum, a pojedynki mimo płynności, nie mają okazji zachwycić wyszukaną choreografią. Grafika tym bardziej zasługuje na uznanie, że wszystko obyło się bez ingerencji komputerów. Do zestawu dołączono dość zróżnicowaną i momentami też średnio dopasowaną ścieżkę dźwiękową, na którą składają się zarówno kompozycje przywodzące na myśl muzykę tradycyjną, jak i ostrzejsze gitarowe oraz elektroniczne brzmienia – generalnie jest to całkiem niezłe, ale kompletnie bezosobowe tło. Wyróżnia się jedynie przyjemna j‑popowa piosenka, która towarzyszy napisom końcowym – Starlight w wykonaniu Miho Fukuhary. Nic nadzwyczajnego, ale ma szansę się spodobać. W rolach głównych usłyszymy raczej mało znanych Kenshou Ono oraz Satomi Ishiharę, natomiast z bardziej znanych nazwisk występują tu Shoutarou Morikubo oraz Takashi Kondou. Wszyscy dali z siebie tyle, ile umożliwił taki, a nie inny scenariusz.
Szukając podobieństw, najłatwiej trafić pod adres Księżniczki Mononoke, która nie dość, że powstała wcześniej, to nie ogranicza się do banalnej i płaskiej jak kartka papieru fabuły z udziałem równie płytkich bohaterów. Zaciera się w niej również oczywista granica między dobrem a złem i, mimo bajkowej oprawy, jest filmem raczej nie dla dzieci. Natomiast w przypadku Onigamiden zdecydowano się pójść po linii najmniejszego oporu i stworzyć scenariusz nie tyle jasny i oczywisty, co po prostu pusty. Z wyeksploatowanych motywów niekoniecznie trzeba wyciskać ostatnie soki, ale wystarczyło dodać nieco humoru i odpowiednio ubarwić postacie, by stworzyć chociaż średniej jakości „patrzydło” dla widzów, którzy mają ochotę na coś, co znają, a co ich nie zawiedzie. Starsi odpadną w momencie, gdy zawiąże się właściwa akcja i znienacka zaatakuje ich łopatologia. Dzieci natomiast potrzebują nie tylko klarowności, ale również wyrazistości, jakiegokolwiek nowego punktu zaczepienia, bo kolejna inaczej uczesana wersja tego samego raczej niewiele osób przekona.
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | Studio Pierrot |
Autor: | Takafumi Takada |
Projekt: | Katsuhiro Ootomo, Tetsuya Nishio |
Reżyser: | Hirotsugu Kawasaki |
Scenariusz: | Hirotsugu Kawasaki, Naruhisa Arakawa |
Muzyka: | Ryuudou Uzaki |