Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Studio JG

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

7/10
postaci: 7/10
fabuła: 7/10 muzyka: 10/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 4 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,00

Ocena czytelników

8/10
Głosów: 85
Średnia: 7,87
σ=1,41

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (ursa)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Rurouni Kenshin [2012]

zrzutka

Około 140 lat temu żył w Japonii zabójca zwany Hitokiri Battousai. Gdy zaświtała nowa epoka, o którą walczył wraz z rewolucjonistami, odrzucił okrwawiony miecz i zniknął bez śladu. Teraz powraca w wersji aktorskiej…

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Seladian

Recenzja / Opis

Dziesięć lat po upadku szogunatu w Tokio pojawia się wędrowny samuraj – rurouni – Kenshin Himura, naznaczony na policzku blizną w kształcie krzyża i noszący sakabę, miecz o odwróconym ostrzu. Mimo awersji do walki, niemal natychmiast wplątuje się w szereg zdarzeń związanych z handlarzem opium Kanryuu Takedą i pracującą dla niego farmaceutką Megumi. Broniąc przed pachołkami Kanryuu spotkanej nie do końca przypadkowo Kaoru, spadkobierczyni szkoły fechtunku Kamiya Kasshin, oraz jej podopiecznego Yahiko, znajdzie nowy dom i wiernych przyjaciół, do których dołączy wkrótce zawsze skory do potyczki zabijaka Sanosuke Sagara. Pojawią się też starzy i nowi wrogowie: niegdysiejszy członek Shinsengumi i zwolennik szoguna Hajime Saitou, obecnie policjant, oraz Jin’ei Udou, psychopatyczny morderca na usługach Kanryuu. Przypomną Kenshinowi o jego krwawej przeszłości Battousaia i raz jeszcze postawią go przed decyzją: jak chronić jednych, nie odbierając życia innym.

Długo i z niecierpliwością wyczekiwany film live action, czyli nowa odsłona przygód słynnego „szermierza z epoki Meiji”, jednocześnie spełnia oczekiwania i pozostawia z poczuciem lekkiego niedosytu. Nie ukrywajmy jednak: owe oczekiwania były duże. Jako wierna fanka Ken­‑sana chyba chciałabym, żeby moje wrażenia były lepsze. Co nie znaczy, że film jest zły – bo jest dobry. Ale tylko dobry. A właściwie pewne rzeczy są w nim bardzo dobre, inne mniej.

Świetny jest moim zdaniem dobór aktorów do ról. Jak te role napisano i ile zostało z pierwowzorów, to osobna kwestia, ale na ogół nie jest źle. Kenshin (Takeru Satou) jest drobny i zwinny, łatwo uwierzyć w jego oszałamiającą szybkość, nie sposób też odmówić mu przypisywanej Himurze dziewczęcej urody. Nasz wędrowiec co prawda zbyt wiele nie mówi, ale też nie musi, resztę dowygląda spod rudej grzywki albo powie za niego sakaba, zgodnie z postulowanym wielokrotnie ideałem kroczących ścieżką miecza. Konstrukcja jego postaci jest przejrzysta i wiarygodna, choć trudno mi ocenić wrażenie, jakie wywrze na kimś, kto nie ma kompletnie pojęcia o tej historii. Wszyscy, z którymi oglądałam ten film, przynajmniej pobieżnie orientowali się w temacie, ale o głównym bohaterze i jego przeszłości powiedziane/pokazane zostaje wystarczająco dużo, by nawet całkowity laik się nie zgubił. Rzecz istotna: zachowano bezcenne „oro”, charakterystyczne powiedzonko, które nadaje Kenshinowi rys komiczny. Wcale nie kłóci się to z „trybem bojowym”, gdy Battousai zmienia nie tylko ton głosu, ale i sposób mówienia, nie wspominając o wyrazie twarzy. I jest w tym moim zdaniem całkiem przekonujący.

Sano (Munetaka Aoki) jest silny i wariacko­‑zawadiacki, trudno oprzeć się jego nieskrępowanemu entuzjazmowi dla wszelkich walk, wręcz i z użyciem powalającego zanbatou, ogromnego antycznego miecza. Saitou (Yousuke Eguchi) z nieodłącznym papierosem – cyniczny i kamiennie spokojny, ale wyczuwa się w nim ukrytą groźbę oraz żelazną wolę. Pasują do swoich ról znakomicie, to im trzeba przyznać, chociaż może nie są to role szczególnie wymagające psychologicznego pogłębienia. Ale w końcu mamy do czynienia z ekranizacją mangi shounen, w dodatku dość znaną – kilka charakterystycznych rysów załatwia sprawę.

Kanryuu (Teruyuki Kagawa) z kolei to wyjątkowo przerysowana postać, choć z pewnością takie były zamierzenia. Jest on mianowicie nawet nie komiczny, a groteskowy, zarówno w wyglądzie, jak i zachowaniu oraz motywacjach. Do obrazu maniakalnego przestępcy brakuje mu jeszcze tylko krokodyli w sadzawce. Za to całkiem udany okazał się Jin’ei (Kouji Kikkawa), równie mroczny i psychopatyczny jak mangowy oryginał. Nie miałam problemów z uwierzeniem w jego żądzę krwi; gorzej z sekretną techniką, jednym z dziwniejszych wymysłów Nobuhiro Watsukiego. Dwaj pozostali przeciwnicy mający zaszczyt zmierzyć się z Kenshinem i jego towarzyszami wbrew pozorom z mangą nie mają nic wspólnego (próby rozgryzienia tego miszmaszu były wybitnie denerwujące i niestety skazane na klęskę).

Co do kobiet i dzieci – wygląd wyglądem, odpowiedzialnym za casting nie mam nic do zarzucenia, ale ważniejsze jest to, że niestety Kaoru (Emi Takei) miała tu bardzo niewiele do powiedzenia i zagrania. Głównie stoi i ze zszokowaną miną wpatruje się w Kenshina, a czasem (nieprzekonująco) wymachuje drewnianym mieczem. Nie ma w niej absolutnie tej żywiołowości i zdecydowania, których należałoby się spodziewać. Ku memu niesmakowi, zaczęła i skończyła występ jako typowa dama­‑w-opresji. Yahiko (Taketo Tanaka) równie dobrze mogłoby w tym filmie nie być, ale wtedy trudno sobie wyobrazić reakcję fanów. Zresztą jest uroczy, chociaż z nieodgadnionych powodów stale niedomyty. Natomiast Megumi (Yuu Aoi) udało się, w przebłysku, ale jednak, pokazać niepokorny charakter. Jako druga postać kobieca zostawiła biedną Kaoru daleko w tyle. Niemal widziałam te wyskakujące lisie uszka…

Jeśli chodzi o fabułę, to jest to film o Kenshinie i jego hiten mitsurugi ryu, stylu szermierki stworzonym do walki z wieloma przeciwnikami. Aha, i o wariackich planach Kanryuu zbudowania imperium zła. Zacznijmy od tego drugiego, jako że jego działania stanowią pretekst dla ukazania mistrzowskich umiejętności pierwszego. Przyznam szczerze, że za pierwszym razem nieco się pogubiłam w zależnościach przyczynowo­‑skutkowych, ale to zapewne dlatego, że byłam zbytnio skoncentrowana na wyłapywaniu rozbieżności z oryginałem. To był błąd; po przemyśleniu sprawy i ponownym seansie stwierdzam, że wszystkie powiązania są wyłożone niemal na tacy, wystarczy uważnie oglądać. Prawie nie ma niedomkniętych czy niewyjaśnionych wątków. Mimo to fabuła… hm. To jest właśnie to, co dla mnie okazało się najmniej satysfakcjonujące, chociaż zdaję sobie sprawę, że posklejanie w sensowną całość kilku zupełnie różnych (w oryginale) wątków mogło stanowić pewne wyzwanie – i być może dla kogoś, kto owego oryginału nie zna, jest to rzeczywiście sensowna całość. W każdym razie, udzielane przeze mnie (z entuzjazmem) takim osobom wyjaśnienia dotyczące owych rozbieżności nie były absolutnie niezbędne.

Akcja filmu obejmuje zaledwie cztery pierwsze tomy mangi. Wiodący jest rzecz jasna wątek Kanryuu (i w związku z tym Megumi, ale ona potem ginie z pola widzenia), któremu jednak z uwagi na wspomnianą wyżej groteskowość nie do końca udaje się zostać poważ(a)nym szwarccharakterem. Do tego dolepiono – właśnie tak, dolepiono, i w pewnym momencie wyraźnie widać klejenie – wątek Jin’eia. Sam w sobie jest on całkiem dobrze poprowadzony i pozwala na zgrabne, psychologicznie umotywowane pokazanie drugiego oblicza Kenshina. Bez wątpienia ten socjopatyczny morderca lepiej nadaje się na prawdziwego złego, a jego brak zubożyłby film przynajmniej pod względem widowiskowości, jednak wyraźnie cierpi na tym konstrukcja fabuły, w której punkt kulminacyjny ulega dziwnemu rozwarstwieniu. Za to Saitou ze swoją niezachwianą wiernością zasadzie aku­‑soku­‑zan (zniszcz zło natychmiast) i długim mieczem pasuje tu jak ulał, mimo że w mandze nie ma nic wspólnego ze sprawą Kanryuu. Bardzo się cieszę, że się pojawił, bo jest to nie tylko jeden z moich ulubionych bohaterów, ale i postać, która wnosi w tę ekranizację największy ładunek realizmu (czy raczej cynizmu, ale mniejsza o to). Stanowi pod każdym względem znakomitą przeciwwagę dla Kenshina, a jedyne, czego w związku z nim żałuję, to że nie było mu dane pokazać więcej umiejętności szermierczych.

Bardzo ładnie wkomponowano też różne wydarzenia z przeszłości Battousaia. Nawet nie wiedząc, jakie były dalsze ich reperkusje, łatwo się domyślić, że odcisnęły one na Kenshinie niezatarte piętno, sięgające nawet głębiej niż blizna w kształcie krzyża. A wiedząc, można podziwiać subtelność, z jaką zostały zarysowane. Jestem pełna uznania: mało słów, dużo treści, naładowany emocjami obraz kobiety płaczącej w deszczu, nieodparty dowód, że miecz to rzeczywiście narzędzie do zabijania.

Właśnie, walki. Z pewnością najmocniejszy punkt filmu, co w sumie było do przewidzenia i okazało się zgodne z oczekiwaniami. Absolutnie się nie zawiodłam, wręcz przeciwnie. Pojedynki jeden na jednego tudzież jeden na wszystkich, wszyscy na jednego (ewentualnie na dwóch) są szybkie, dynamiczne, widowiskowe i wbrew pozorom całkiem wiarygodne, mimo kilku nadludzkich skoków, rzutów przeciwnikiem w dal itp. W dodatku wyraźnie widać, i za to należą się wielkie i nieudawane brawa, że za każdym razem Kenshin walczy inaczej, w zależności od sytuacji i przeciwnika: od imponującej acz nieszkodliwej ekwilibrystyki aż do (niemalże) powrotu do bycia osławionym hitokiri, mordercą, którego cały czas próbował w sobie zwalczyć. Zawiódł mnie odrobinę jedynie pojedynek z Saitou – w mandze i anime ma w sobie o wiele większy ładunek emocji, których tu mi jakoś brakowało. Może i było to logiczne i prawdopodobne, zważywszy na okoliczności, ale jednak… Opisać się tego wszystkiego nie da i nie zamierzam próbować, ale jest oczywiste, że film warto zobaczyć chociażby dla tych pojedynków, i to więcej niż jeden raz, żeby uchwycić wszystkie niesamowite szczegóły i mistrzowskie sztuczki walczących. Może nawet więcej niż dwa razy…

Klimatu wybitnie dodaje ekranizacji zróżnicowana muzyka: w scenach walki perkusja jest mocna i agresywna, a chórki iście epickie; kiedy indziej głównym motywem stają się liryczne lub dynamiczne skrzypce, a nawet flety. Słychać też zarówno elektroniczne, jak i orientalne brzmienia, które tu znakomicie pasują – czasami zaś tylko szczęk mieczy lub wymowną ciszę.

Komizmu w porównaniu z oryginałem nie ma w filmie zbyt wiele, chociaż może dobrze, że nie sięgnięto do standardowych gagów z mangi, bo z pewnością nie wyszłoby mu to na dobre. Głównym jego źródłem jest Sano o zaraźliwym uśmiechu zawadiaki, a najzabawniejszy moim zdaniem moment przypada na jego epicką walkę na pięści, kiedy jego przeciwnik wygłosił zdanie, które przyprawiło mnie niemal o spazmy. Być może w zamierzeniu scenarzystów komiczny miał być Kanryuu – wszystko na to wskazuje, od podeszew jego butów po towarzyszący tej postaci motyw muzyczny – ale jak wspomniałam, jest raczej groteskowy.

Rozważywszy wszystko, sądzę, że film można spokojnie polecić nie tylko entuzjastom Kenshina. Osoby nieznające mangi czy anime na pewno będą się na nim nieźle bawić, a być może nawet poczują się zachęcone do sięgnięcia po pierwowzór bądź animowaną adaptację i zapoznania z dalszymi przygodami Rurouniego oraz wesołej kompanii. Niewykluczone, że im film spodoba się bardziej niż zagorzałym fanom, którzy jak prawdziwi fundamentaliści będą wyłapywać najdrobniejsze odchylenia od świętego tekstu. A powinni po prostu cieszyć się seansem… Dla mnie mocne 7 – mimo widocznych (mniej lub bardziej) wad zdecydowanie jest to rzecz warta spędzenia ponad dwóch godzin przed ekranem, im większym, tym lepiej, by docenić widowiskowe walki oraz piękne tradycyjne japońskie wnętrza. I koniecznie z dobrymi głośnikami.

ursa, 7 lutego 2013

Twórcy

RodzajNazwiska
Autor: Nobuhiro Watsuki
Reżyser: Keishi Ootomo
Scenariusz: Keishi Ootomo, Kiyomi Fujii
Muzyka: Naoki Satou