Anime
Oceny
Ocena recenzenta
6/10postaci: 6/10 | grafika: 6/10 |
fabuła: 4/10 | muzyka: 7/10 |
Ocena czytelników
Kadry
Top 10
Senki Zesshou Symphogear G
- 戦姫絶唱シンフォギアG
„Magical Girls Lesbian Gundam” – cycki, lolitki i zawodzenie tysiąca potępionych dusz.
Recenzja / Opis
Po cudownym ocaleniu Ziemi i jeszcze bardziej cudownym ocaleniu własnej skóry Hibiki Tachibana, Chris Yukine i Tsubasa Kazanari powróciły do spokojnego szkolnego życia pełnego uśmiechów i niezbyt zawoalowanych lesbijskich podtekstów. Nic jednak nie trwa wiecznie (tym bardziej jeśli potrzebna nam fabuła na kolejny sezon), więc wszystko szybko trafia szlag, gdy podczas koncertu Tsubasy jej współwykonawczyni – Maria Cadenzavna Eve – dokonuje ataku terrorystycznego z pomocą Noise (tej chodzącej galarety z pierwszego sezonu) i ogłasza, że jej organizacja Fine przejmuje kontrolę nad światem. A potem robi się jeszcze dziwniej…
Powiedzieć, że fabuła Senki Zesshou Symphogear G jest nieprzewidywalna to tak, jakby drugą wojnę światową określić mianem sporu granicznego – oddaje to bardzo generalnie naturę rzeczy, jednak łukiem szerokim niczym orbita ziemska omija sedno problemu, a także jego intensywność. Fabuła tego sezonu Symphogear jest niczym sałatka, do której ktoś wrzucił wszystkie wątki, jakie akurat miał pod ręką, skropił to dressingiem z LSD i doprawił sporą dawką amfetaminy, po czym całość zanurzył w wannie wypełnionej po brzegi ecstasy. Efektem jest absolutnie przezabawna i durna historia, która niemal zupełnie nie ma sensu, jeśli patrzy się na to z boku, jednak jeśli tylko będziemy w stanie odłożyć rozum grzecznie na półeczkę i cieszyć się seansem bez ośrodka logiki wrzeszczącego przez cały czas: „to jest idiotyczne!”, to powinniśmy bawić się całkiem dobrze. Czy to jednak oznacza, że jeśli faza na nas nie działa, to nie mamy tu czego szukać? I tak, i nie. Owszem, bez delirycznej otoczki Symphogear wyraźnie traci, bowiem wydarzenia na ekranie czasami biorą się dosłownie znikąd, postaci rzucają terminami, jakich widz nie ma prawa znać, a prawa fizyki cichutko popłakują w kąciku, jednak są też momenty, które pozytywnie mnie zaskoczyły (jak choćby negocjacje pomiędzy terrorystami a jednym z rządów) i to dzięki nim seria nie tonie całkowicie w oparach absurdu. Jest to też jedna z naprawdę nielicznych produkcji, gdzie „źli” wprost przyznają, że perspektywa walki z główną bohaterką to istny koszmar, a życie poszukiwanych na całym świecie wyrzutków pełne jest nie tylko wyrzeczeń, ale i stresu. Tutaj jednak pojawia się pierwsza poważna rysa – motywacja. O ile mogę przyznać, że początkowo logika działania terrorystów trzyma się kupy (sans fragment o panowaniu nad światem), ale to, w jaki sposób starają się przekonać resztę świata do swoich racji, to nic innego jak naiwność na poziomie dzieci z przedszkola, która średnio przystaje dorosłym osobom. Kolejnym problemem jest natłok wydarzeń, praktycznie uniemożliwiający śledzenie fabuły i jednoczesne zastanawianie się nad możliwym dalszym przebiegiem akcji – historia mknie do przodu niczym rozpędzony pociąg towarowy i niemal w ogóle nie zwalnia, co ma dwojaki efekt. Po pierwsze, jeśli ktoś usiądzie do serii i postanowi obejrzeć ją jednym ciągiem, może czuć się zmęczony i przytłoczony ilością wydarzeń, a po drugie, trudno zapamiętać z seansu Symphogear coś konkretnego, poza „śpiewające cycki na fazie”.
Wszystkie te wady nie oznaczają jednak, że w serii nie ma nic ciekawego (bo wartościowym tego bym nie nazwał). Przede wszystkim stroje bojowe bohaterek dalej wyglądają tak, jakby ktoś zminiaturyzował gundamy i zamiast pancerzy przyozdobił je lateksowymi kostiumami z dodatkiem paru innych elementów i broni. Rzeczy takie jak kosa z napędem rakietowym czy monocykl z piły tarczowej są tu na porządku dziennym i wypadają naprawdę prześmiesznie (w tym pozytywnym sensie) tuż obok zabójczych laserów leczących kosmicznego raka czy zwykłych ludzi mogących walczyć z posiadaczkami artefaktów gołymi rękami i wgnieść je w ziemię. Jakby ktoś się jeszcze nie zorientował, Senki Zesshou Symphogear G robi to samo, co tytuły takie jak Star Driver, tyle że mniej udolnie – pokazuje, że z kompletnie „odlecianą” fabułą i teatralnie przesadzonymi postaciami można się doskonale bawić (dla mnie właśnie to jest esencją anime). Sporo radochy dostarcza także obserwowanie interakcji pomiędzy postaciami, z których przynajmniej dwie są na pewno lesbijkami, a cała reszta albo się nie zdecydowała, albo jeszcze o tym nie wie. Podobnie jak Free!, Symphogear G doskonale żongluje podtekstami i daje wystarczająco dużo paliwa fanom śliniących się do siebie cycków, by zapewnić rozrywkę na kilka godzin. Wreszcie sam finał to jedna wielka afirmacja potęgi miłości i przyjaźni, ale przede wszystkim domknięcie serii bez jakichkolwiek niedomówień, stanowiących potencjalną podstawę pod kolejny sezon (który powstać może, ale nie musi), co się chwali. Dużo jest bowiem serii, które albo urywają się w najmniej odpowiednim momencie, albo wprost zaczynają nowy wątek tylko po to, by skusić widzów do zakupienia płyt i innego badziewia.
Ludziom odpowiedzialnym za prowadzenie bohaterek przez wariatkowo zwane tutaj fabułą należą się słowa uznania, bo udało im się połączyć w miarę bezboleśnie kompletnie odrealnione i dziecinnie naiwne charaktery z jako tako funkcjonującą logiką myślenia, co w efekcie sprawia, że postaci jednocześnie pasują do konwencji i nie tracą do końca kontaktu z rzeczywistością. Całość wydarzeń obserwujemy z perspektywy Hibiki Tachibany, co to miłością bądź prawym sierpowym stara się przekonać innych, że warto żyć w pokoju i zgodzie, a nawet najwięksi wrogowie mogą się porozumieć pomimo dzielących ich różnic. Generalnie nie zauważyłem w jej charakterze żadnych zmian, czy to na lepsze, czy na gorsze, względem tego, co miało miejsce w pierwszym sezonie, ale nie do końca jestem pewny, czy powinienem liczyć to jako wadę: postać tego typu bardzo łatwo zmienić ze śmiesznej w irytującą, więc w sumie należałoby być wdzięcznym za to, że nie jest gorzej. Dużo lepiej wypada natomiast Tsubasa Kazanari, która z niemalże pozbawionej uczuć dziewczyny, dla której rozkazy są wszystkim, przeistoczyła się w niemalże pozbawioną uczuć dziewczynę z dużo cieplejszym podejściem do swoich przyjaciół i współpracowników. Miło jest widzieć, że zaczyna się zachowywać, jak na człowieka przystało, a nawet od czasu do czasu usłyszeć jeden czy dwa docinki z jej ust. Nie znaczy to jednak, że do końca wyzbyła się dawnych przyzwyczajeń – to wciąż ta sama osoba, choć ewolucja charakteru jest wyraźnie widoczna. Zdecydowanie największą zmianę przeszła Chris Yukine, która teraz już permanentnie stoi po stronie głównych bohaterek i mimo okazjonalnych wyskoków w stylu Johna Rambo stała się najnormalniejszą w świecie tsundere, czemu bynajmniej nie przeszkadza jej orientacja seksualna. Współpraca i interakcja Chris z drużyną przebiegają dość bezboleśnie, brak bowiem tak charakterystycznego dla tego typu postaci bicia ludzi po miejscach do tego nieprzeznaczonych, co z pewnością wielu z was ucieszy.
Nie powiedziałbym, że przeciwniczki Świętej Trójcy to dużo ciekawsze postaci. Ich motywacja jest typowa, działania wewnętrznie sprzeczne, ale to dwie lolitki i cycata nastolatka, więc część z tych niedostatków można im wybaczyć. Zestawienie otwiera najstarsza stażem Maria Cadenzavna Eve, która pragnie ocalić świat, po części spełniając ostatnie życzenie swej umierającej przyjaciółki, a po części z przeświadczenia, że nikogo innego to nie obchodzi. Nie jest ona jednak w pełni przekonana do metod, jakie musi stosować, i doskonale po niej widać, że przechodzi poważny konflikt wewnętrzny. Sprawia to, że jest ciut bardziej interesująca niż jej dwie młodsze koleżanki, Kirika Akatsuki i Shirabe Tsukuyomi, które można podsumować jako lolitki o odpowiednio gwałtownym i wyciszonym charakterze. Żeby jednak nie było, swoją rolę w historii odgrywają, ale problem polega na tym, że jest ona mało interesująca (znacznie ciekawsze są podteksty, wiecznie obecne w rozmowach obu dziewczyn). Najbardziej żałosną i zarazem irytującą postacią w całym anime jest profesor Ver (jest też babcia, ale ona służy bardziej za narzędzie fabularne niż za pełnoprawną postać), czyli główny zły. Początkowo sprawia wrażenie naukowca ze zdecydowanym przerostem ego, jednak później przeistacza się we własną parodię, na zmianę wrzeszcząc z przerażenia, ekscytacji i furii, tracąc resztki zdrowego rozsądku i ujawniając motywację tak żałosną, że mało nie poturlałem się po podłodze ze śmiechu po jej poznaniu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że trzeba go znosić przez całą serię, bo nikomu nie wpadło do głowy że szaleństwo szanownego pana można zakończyć raz a dobrze, miast próbować zamknąć go w pokoju bez klamek.
Grafika jest na nieco gorszym poziomie od reszty składowych. Owszem, pierwszy odcinek wygląda fenomenalnie i daje potężnego kopa energii – pełno w nim eksplozji i tym podobnych, animacja jest płynna, a świat dosłownie rzyga tęczą. Jednak w kolejnych odcinkach następuje widoczny i stały spadek jakości, zupełnie jak gdyby pierwszy pochłonął większość budżetu, a reszta musiała sobie radzić na jego oparach. Projekty postaci nie zmieniły się zbytnio, ale wciąż trzymają w miarę wysoki poziom, podobnie jak tła, choć problemy zaczynają się, gdy kamera zbytnio oddali się od jakiejś rzeczy – wtedy niedociągnięcia są widoczne gołym okiem. Czasami jednak zdarza się, że nawet obiekty na pierwszym bądź drugim planie są uproszczone, a animacja zwalnia lub jest upraszczana do minimum, byle tylko zaoszczędzić pieniądze. Czy to oznacza, że nie ma poprawy względem pierwszego sezonu? Nie, ale różnica nie jest aż tak duża, jak można by się spodziewać. Dość istotna jest też kwestia fanserwisu, jako że relikwie nadal nie przyodziewają naszych bohaterek w pełne pancerze, tylko w obcisłe lateksopodobne stroje, doskonale podkreślające wszelkie kształty i wypukłości. O ile w pierwszym sezonie kompletnie mi to nie przeszkadzało, o tyle tutaj mamy już dwie panny w wieku mocno nieletnim, które również noszą rzeczone wdzianka. Wszelkim bogom niech będą dzięki za to, że fanserwisu z ich udziałem jest niewiele i w większości ogranicza się do podtekstów yuri, których w serii jest pełno.
Nieco lepiej ma się sprawa udźwiękowienia. Większość muzyki to nadal elektronika i podobne klimaty, włącznie z piosenkami bohaterek, które nie przeszły absolutnie żadnej ewolucji – dodano tylko parę nowych, w tym te dla postaci z drugiego sezonu. Muszę przyznać, że chociaż nie przepadam za tym typem muzyki, nie mogę powiedzieć, by nie pasował on do klimatu całości i wydarzeń na ekranie. Mam tu na myśli tak opening i ending, jak i całą resztę ścieżki dźwiękowej. Nie mogę się też przyczepić do aktorek podkładających głosy poszczególnym postaciom, jako że wypadają nad wyraz autentycznie i żadna z nich nie brzmi sztucznie (niektóre nie potrafią śpiewać, ale to trochę inny problem).
Senki Zesshou Symphogear G jest warte obejrzenia. Choćby tylko po to, by zobaczyć, do czego zdolny jest ludzki umysł, gdy puszczają hamulce, a głównym celem staje się dobra zabawa. Jedynym problemem może być to, że do zorientowania się w temacie konieczna jest znajomość pierwszego sezonu. Fanom mordobić spodoba się na pewno, podobnie jak amatorom shoujo‑ai, którego jednak tutaj nie ma za wiele, jeśli pominąć fanserwis. Cała reszta niech rzuci okiem. Jak to mówią, co nas nie zabije…
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | Satelight |
Autor: | Akifumi Kaneko, Noriyasu Agematsu |
Projekt: | Dan Yoshii, Hiroyuki Taiga, Ken'ichi Morioka, Satoru Fujimoto, Tomohiro Kawahara |
Reżyser: | Katsumi Ono |
Scenariusz: | Akifumi Kaneko |
Muzyka: | Elements Garden |