Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Komikslandia

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

5/10
postaci: 6/10 grafika: 6/10
fabuła: 5/10 muzyka: 5/10

Ocena redakcji

6/10
Głosów: 9 Zobacz jak ocenili
Średnia: 6,22

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 198
Średnia: 6,9
σ=1,66

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Altramertes)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Outbreak Company

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2013
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • アウトブレイク・カンパニー
Gatunki: Fantasy, Komedia
zrzutka

Potencjał na ogromną, fascynującą, polityczną intrygę zaprzepaszczony, ale za to mamy słodkie dziewoje, czyli jak Japończycy podbijają świat.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Załóżmy, że trafiliście do innego świata. W przybliżeniu epoka renesansu, kultura na pierwszy rzut oka zbliżona do europejskiej, jest magia. Rząd wysyła was z misją przekonania mieszkańców do swojej słusznej sprawy, a zrobić to macie poprzez rozpropagowanie kultury swego narodu. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by w międzyczasie zyskać wpływy na dworze królewskim, może przehandlować trochę wiedzy na temat rolnictwa, handlu i tym podobnych. Może dałoby się uwieść co potężniejszych władyków świecidełkami z plastiku bądź innymi, dla nich niesamowitymi rzeczami. Od czego więc zaczął Shinichi Kanou, gdy tylko znalazł się w tej dającej rozliczne możliwości sytuacji? Od, proszę państwa, rozprowadzania pornoli…

Serii, w których bohater trafia do świata fantasy, trochę już było. Zaczynając od Zero no Tsukaima, gdzie to Saitou został bez pytania wrzucony w wir wydarzeń, a kończąc na Mondaiji­‑tachi ga Isekai kara Kuru Sou Desu yo?, w którym to, niczym w Planescape Torment, główni bohaterowie przywołani zostali do świata „scalającego” różne rzeczywistości i sieją tam zamęt, dobrze się przy tym bawiąc. Outbreak Company lokuje się gdzieś pomiędzy nimi – Shinichi, jako zaciekły otaku, rozwiązuje bez najmniejszych problemów test na wiedzę z dziedziny japońskiej popkultury, dzięki czemu zostaje ambasadorem Japonii w typowej krainie fantasy (do której prowadzi nowo odkryta dziura między wymiarami) i popularyzuje tam hobby, które sam pokochał. Brzmi niekonwencjonalnie i intrygująco, prawda? Coś jednak zdecydowanie nie wyszło.

Fabularnie Outbreak Company jest mieszanką fenomenalnego potencjału gwarantowanego przez założenia historii i mocno średniego wykonania. Gdy zabierałem się za tę serię, miałem nadzieję zobaczyć, jak za pomocą tak zwanej soft power Japonia stara się przejąć kontrolę nad zasobami nowo odkrytego świata bez użycia (ze sporadycznymi wyjątkami) środków przymusu bezpośredniego. Jednocześnie spodziewałem się, że kto jak kto, ale osoba tak zaznajomiona z dziełami fikcyjnymi jak otaku, powinna wiedzieć, jak zazwyczaj rozwijają się tego typu scenariusze. Co więcej, dysponując wiedzą spoza dziedziny anime i mangi, mogącą okazać się istną kopalnią złota, od razu skorzysta z okazji i spróbuje ugrać dla siebie jak najwięcej, przy okazji zabezpieczając się przed ewentualnymi knowaniami własnego rządu (bo jak anime i życie uczy, rządowi się nie ufa). Czy moje marzenia się ziściły? Pewnie, że nie! Owszem, kwestia manipulacji ze strony japońskiej zostaje podniesiona, ale miałem wrażenie, że zrobiono to tylko po to, by fani nie mogli zarzucić serii braku fabuły. Co więcej, zrobiono to w tak nieudolny sposób, że nikt – ani widz, ani bohaterowie – nie mógł wcześniej domyślić się, że taki wątek w ogóle zostanie poruszony. Nieco lepiej wypada samo rozwiązanie problemu, które jest na tyle pomysłowe i logiczne, że częściowo ratuje honor serii. Należy jednak pamiętać, że intryga nie jest tu główną osią fabularną, o nie. Miast tego przez 80% czasu ekranowego dane nam będzie obserwować, jak Shinichi zaznajamia się z tubylcami, flirtuje a to ze swoją pokojówką, a to z cesarzową, i stara się szerzyć swą pasję pośród pospólstwa i szlachty. Innymi słowy, anime serwuje nam typowe sceny z gatunku okruchy życia, z których tylko niektóre okazują się tak naprawdę ciekawe czy zabawne – w większości są one zwyczajnie nudne, jako że bohaterowie nie są w stanie wykorzystać swojego potencjału. Przez większość seansu siedziałem więc mniej lub bardziej znudzony, czekając na te pojedyncze sceny, gdy w serii faktycznie dzieje się coś ciekawego lub nieoczekiwanego (tak, parę razy się to udało). Innymi słowy, fabuła jest mało wciągająca, a ratują ją pojedyncze sceny (jak choćby mecz piłki nożnej) oraz zakończenie. Jak więc na tym tle prezentują się postaci?

Król otaku, Shinichi Kanou, sprawdza się jako główny bohater jedynie częściowo. Wyraźnie widać że jest inteligentny i nie brakuje mu zdecydowania, gdy wymaga tego sytuacja, jednak za każdym razem, gdy scenariusz potrzebuje typowych dla anime idiotyzmów (patrz odcinek plażowy) nagle znika mu połowa punktów IQ i zdolność do logicznego myślenia. Powinienem również mieć pretensje o to, że gdy pcha mu się do łóżka wyraźnie chętna dziewczyna, Shinichi – miast zrobić to, co każdy nabuzowany hormonami nastolatek zrobić powinien – tchórzy na całego i piszczy niczym kastrat obdzierany ze skóry. Owszem, rozumiem że jest on byłym hikikomori, rozumiem że jako otaku miał mało albo zero kontaktów z płcią przeciwną, jednak mam zwyczajnie dość pozbawionych (metaforycznych) jąder popychadeł, które sprawdzałyby się jako żywe cele, a nie bohaterowie serii animowanej. Jest to tym bardziej irytujące, że Shinichi nie ma najmniejszych problemów w kontaktach z kobietami i jak każdy zdrowy samiec odczuwa zdrowe samcze popędy. Ostatecznie jednak odzyskałem dla niego sporo szacunku po zakończeniu, o którym pisałem wyżej. Widać, że chłopina powoli się wyrabia i w przyszłości zostanie sympatycznym jegomościem (chyba że scenariusz postanowi inaczej), więc jeśli kiedykolwiek dostaniemy drugi sezon, z ciekawością będę obserwował rozwój zarówno jego, jak i reszty bohaterów, a także bohaterek, które cały czas kręcą się dookoła niego.

Msyuu, wróć, Myusel, czyli pół­‑elfka i pokojówka, nie sprawia dobrego wrażenia – zachowuje się jak typowa słodka panienka pozbawiona większości szarych komórek i istniejąca tylko po to, by służyć swemu panu i nabijać kasę pieniędzmi za produkty kupowane przez śliniących się otaku. Można by się kłócić, że rasizm, którego doświadczała, wykształcił właśnie takie, a nie inne cechy jej charakteru, jednak obawiam się, że nadinterpretowałbym w ten sposób zamiary twórcy postaci – dużo prościej jest ją zakwalifikować jako zwykłą kluchę z odrobiną (czytaj: porównywalnie do większej bomby) zdolności magicznych. Niestety, nie zaskarbiła sobie ona mojej sympatii, podobnie zresztą jak druga dziewczyna z tworzącego się trójkąta romantycznego, czyli cesarzowa Petrarka, którą można podsumować jako tsundere loli i w zasadzie nie miniemy się dużo z prawdą. Jest wybuchowa, cierpi na typowe dla lolitek kompleksy i bywa zazdrosna o pokojówkę, z którą Shinichi spędza mnóstwo czasu. Jednocześnie jednak jej reakcja na fakt spoufalania się rzeczonej pokojówki z głównym bohaterem jest całkowicie zrozumiała i to bynajmniej nie z powodu rasizmu. Dzięki temu mogę zakwalifikować Petrarkę jako ten rzadki typ bohaterki anime, która wie, czego chce, i nie boi się tego okazać. Na plus mogę również zapisać, że cesarzowa przynajmniej nie bije ludzi, jak to tsundere mają w zwyczaju, a ogranicza się do bycia (przynajmniej na początku) rozpieszczonym bachorem.

Reszta obsady to w większym lub mniejszym stopniu statyści, choć kilka osób wyróżnia się na tle legionu bezimiennych – Jinzaburo Matoba, czyli przełożony Shinichiego, od początku sprawia wrażenie szczwanego lisa mającego własne plany i niebojącego się ich realizować, a wszystkie emocje skrywa pod maską uśmiechu. Niby jest to postać typowego knuja, jednak okazuje się absolutnie przesympatyczny i nawet jeśli ma niewielki udział w fabule, trudno mi było się nie uśmiechnąć za każdym razem, gdy słyszałem jego głos. Kolejną z istotnych postaci drugoplanowych jest krewniak cesarzowej, Garius, pełniący rolę jej doradcy i od czasu do czasu wysyłający Shinichiemu dość niepokojące sygnały, co za absolutnie każdym razem prowadzi do komicznych sytuacji. Poza tym zdecydowanie można go zaliczyć do tej bardziej kompetentnej części obsady, przez co też zaskarbił sobie moją sympatię. Wreszcie na sam koniec pozostały nam Minori i Elbia, czyli obowiązkowe w każdej serii nośniki cycków.

Pod względem grafiki Outbreak Company również nie ma czym imponować. Projekty postaci, mimo iż ładne, nie należą do zbyt oryginalnych czy zróżnicowanych. Każda z postaci ma jeden strój, w którym oglądamy ją przez cały czas. Nie pomaga także to, że twórcy zdecydowali się przyprawić bohaterom permanentne rumieńce, zupełnie jak gdyby byli poparzeni albo na gazie. O animacji nawet nie warto wspominać, jako że jest ona w najlepszym razie poprawna i nie ma okazji, by zabłysnąć czymś więcej – nawet bardziej dynamiczne ujęcia są pokazywane jako statyczna plansza. Jedyny faktyczny plus za grafikę należy się za ilość nawiązań, jakie można w serii znaleźć, od okładek mang i anime parodiujących znane serie (niekoniecznie z ostatniego sezonu) do memów i tym podobnych rzeczy (tutaj pierwsze miejsce zdecydowanie zajmują ostatnie minuty ostatniego odcinka). Jest ich masa i muszę przyznać, że całkiem sporo zabawy dawało mi zgadywanie, jakie anime/postać/rzecz są w danym momencie pokazywane. W kwestii udźwiękowienia jest podobnie – nic nadzwyczajnego, jednym uchem wpada, a drugim wypada. Jedynie opening, Yuniba Page, śpiewany przez seiyuu Myusel brzmi dobrze (nie tyle pod względem wokalnym, co melodycznym) i muszę szczerze przyznać, że jak nie lubię akordeonu, tak tutaj pasował on bardzo i myślę, że całemu utworowi wyszłoby na dobre, gdyby było go więcej (może po prostu przyzwyczaiłem się do j­‑popu i każda odmiana jest miła dla ucha). Niestety ending, Watashi no Housekibako, to już typowo słodziutka pioseneczka, która potrafi doprowadzić do ciężkiej cukrzycy, nie wspominając o tym, że po prostu jest kiepsko zaśpiewana przez Mai Fuchigami, czyli seiyuu Petrarki. Skoro już o aktorach mowa, to chociaż większość z nich to świeżynki, sprawdzają się bardzo dobrze. Co prawda przy postaciach takich jak Myusel nie było zbytnio okazji do imponowania skalą możliwości, jednak w żadnym momencie nie miałem ochoty obciąć sobie uszu, a wszyscy brzmieli żywo i słychać było, że są zaangażowani w to, co robią.

Outbreak Company to mocno średnia seria fantasy, skupiająca się raczej na codziennym życiu Shinichiego i spółki niż na rozwijaniu fabuły i samym świecie. Nie mam wątpliwości, że części widzów takie podejście przypadnie do gustu, jednak osobom, które spodziewały się intryg, zawirowań politycznych i bohatera na miarę Leloucha Lamperouge’a czy Shiroe z Log Horizon srodze się zawiodą. Zabić tym parę godzin można, tylko po co, skoro jest tyle lepszych serii?

Altramertes, 30 stycznia 2014

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: feel
Autor: Ichirou Sakaki
Projekt: Takashi Mamezuka, Yuugen
Reżyser: Kei Oikawa
Scenariusz: Naruhisa Arakawa
Muzyka: Keiji Inai