Anime
Oceny
Ocena recenzenta
5/10postaci: 5/10 | grafika: 8/10 |
fabuła: 4/10 | muzyka: 8/10 |
Ocena czytelników
Kadry
Top 10
Space Dandy
- スペース☆ダンディ
Shinichiro Watanabe w twórczym kryzysie, czyli perypetie łowców kosmitów na wesoło, z lekką nutką nostalgii i niedoborem sensownych pomysłów.
Recenzja / Opis
Charyzmatyczny Spike Spiegel jest bez wątpienia jedną z największych i najbardziej rozpoznawanych ikon anime, a już w szczególności gatunku science‑fiction. Ojcowie jego sukcesu, w tym reżyser i scenarzysta, po latach postanowili powrócić do korzeni i nakręcić serial również osadzony w przestrzeni kosmicznej, jednak tym razem utrzymany w o wiele lżejszym tonie. Wydawać by się mogło, że dla tak doświadczonego i utytułowanego zespołu stworzenie tytułu stawiającego przede wszystkim na humor nie powinno być rzeczą trudną, wszak nie tylko Cowboy Bebop, ale przede wszystkim Samurai Champloo pokazały, że inteligentny dowcip jest autorom nieobcy. Entuzjazm wywołany świetnie rozplanowanymi zwiastunami był powszechny, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała marzenia.
Przede wszystkim Dandy, główny bohater serialu, nie posiada przymiotów, które by go do tej roli predestynowały. Jest skrajnie nieodpowiedzialny, leniwy i zrobi wszystko, by tylko zaspokoić swoje nieskomplikowane żądze. Swoimi towarzyszami (obdarzonym sztuczną inteligencją odkurzaczem i kotopodobnym Obcym o imieniu Meow) nie przejmuje się wcale, regularnie zostawiając ich na pastwę losu i skazując na odkręcanie bałaganu, którego był sprawcą. Fach łowcy kosmitów wybrał głównie dlatego, że pozwala mu on zwiedzać galaktykę i zabawiać się w rozmaitych klubach. Predyspozycji do wykonywania zawodu nie posiada żadnych, a już na pewno nie ma biegłości we władaniu bronią i własną łepetyną. Nie jest on pierwszym bohaterem w historii anime, któremu do doskonałości daleko, i z pewnością nie ostatnim, ale trudno pałać sympatią do kogoś, kto zachowuje się jak bufon i prostak. W miarę upływu akcji pojawiają się wątki, które mają w domyśle udowodnić, że choć Dandy nie jest może człowiekiem o złotym sercu, to wciąż zasługuje na sympatię widza. Miał to być w gruncie rzeczy poczciwy chłopak, którego nieznośna maniera to tylko gra, pozwalająca mu podbudować poczucie własnej wartości. Trudno w to uwierzyć, ponieważ brak w tym logiki i konsekwencji. Dandy wysyła sprzeczne sygnały i podejmuje niekonsekwentne decyzje w zależności od odcinka i tego, kto akurat pracował nad jego reżyserią. Zabrakło jednoznacznie określonej wizji i staranności w jej utrzymaniu przez całą serię, co nie powinno się zdarzyć nawet początkującym, a już z pewnością nie tak doświadczonym twórcom jak Watanabe, Sato, Hamasaki czy Taniguchi. Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy, to takie, że każdy próbował przepchnąć swoje pomysły nawet kosztem spójnej całości.
Podobnie ma się sprawa z osią fabuły, a w zasadzie jej całkowitym brakiem. Scenariusz składa się z niepowiązanych ze sobą kawałków (postacie potrafią zginąć spektakularnie lub utkwić pośród międzyplanetarnej pustki, by nagle odrodzić się bez uszczerbku na zdrowiu w następnym odcinku). Anime spaja jedynie motyw imperium Gogol, ścigającego protagonistę po całym Wszechświecie z nieznanych jeszcze powodów, które być może zostaną wyjaśnione w drugim sezonie. Poziom poszczególnych fragmentów jest bardzo nierówny. Twórcy potrafią zaskoczyć umiejętnością budowania nostalgicznego klimatu, jak choćby w wątku nieuchwytnej kosmitki przenoszącej ludzkie umysły do ciał pluszowych zabawek. Zdarza się im także błysnąć dowcipem jak za najlepszych lat („głosy zombi zostały zmienione a twarze zasłonięte dla zachowania prywatności”). Lwią część zawartości stanowią jednak odgrzewane kotlety, oparte na ideach starszych niż egipskie piramidy i nieco tylko odświeżonych dla niepoznaki. Nie sposób mówić o jakichkolwiek zwrotach akcji, gdyż ogólny przebieg odcinka jest przewidywalny od początku do końca, z rzadka zaskakując nieznacznie sposobem osiągnięcia celu.
Innym mankamentem, niekoniecznie widocznym na pierwszy rzut oka, jest zagubienie koncepcji i brak sensu bytu niektórych historii. Epizodyczność sama w sobie nie jest wadą, ale wymaga wyczucia i zdolności planowania, których tu zabrakło. Przykładem może być „galaktyczny ramen” wepchnięty chyba tylko dlatego, że w każdym szanującym się tasiemcu, zwłaszcza starej daty, perypetie właścicieli budek z ramenem to obowiązkowy punkt programu. To samo da się powiedzieć o wojnie zwolenników gaci i podkoszulek (podlanej humorem na wyjątkowo marnym poziomie), czy też myślących roślin. Wydarzenia następują zbyt szybko i zanim porządnie „wygryzie się” w treść odcinka, ten kończy się, pozostawiając uczucie niedosytu.
Wobec powyższego, Space Dandy musi bronić się na innych frontach, mniej znaczących i spektakularnych, ale wciąż istotnych dla końcowych wrażeń. Jeśli za coś mógłbym serial pochwalić, to za mnogość nawiązań do innych wytworów popkultury, nieograniczonych wyłącznie do filmu i komiksu. Uważny obserwator szybko wyłapie sporo smaczków, czasem oczywistych, bo na nich opiera się konstrukcja całego odcinka, czasem zmyślnie poukrywanych w tle. Większość z nich ma charakter komediowy, ale nie zabrakło odniesień będących czystą sztuką dla sztuki, mających zadowolić widzów zainteresowanych takimi dodatkami. To jednak wciąż zbyt mało, by uznać tytuł za udany. Sama chęć wykorzystania znanej formuły, nawet w celu jej parodiowania, nie jest wystarczającym uzasadnieniem, jeśli brakuje rozwinięcia myśli. Problem jest tym bardziej odczuwalny, że powyższy chwyt jest obecnie stosowany na potęgę i już dawno przestał być czymś wyjątkowym.
Może więc warto dla samego stylu? Wszak anime powstawało we współpracy z ludźmi z Zachodu, doczekało się nawet równoległej emisji z angielskim dubbingiem (japońska wersja charakteryzuje się o wiele lepszym aktorstwem, ale przetłumaczone na mowę Anglosasów dialogi są bardziej błyskotliwe). Inspiracja lekkim, przygodowym science‑fiction, tak popularnym niegdyś w Stanach Zjednoczonych, jest oczywista i zmyślnie komponuje się z resztą stylistyki. Migające bezużytecznymi światełkami komputery, fikuśne pojazdy kosmiczne i różnorodni Obcy sprawiają, że świat jest żywy, pełen energii i przekonujący. Niestety, ten potencjał pozostaje niewykorzystany. Dandy podróżuje po świecie równie fascynującym, co pozostającym obok akcji, nie zaś w jej centrum. Planety równie dobrze mogłyby zostać zastąpione przez wyspy, miasta, królestwa, a ich mieszkańcy sprowadzeni do roli tubylców o zwyczajach nieco odmiennych niż ziemskie. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że zaprzepaszczono okazję nawiązania do klimatów od czasów prób reanimacji Space Adventure Cobra w japońskich produkcjach niespotykanych. Być może kierowały tym względy praktyczne, wszak najnowsze podejście do przygód znanego pirata nie zakończyło się sukcesem mogącym zachęcić innych do podjęcia podobnej tematyki.
O ile treść serialu prezentuje się najwyżej przyzwoicie, to już opakowanie mieni się niczym odpustowe dekoracje. Wspomniałem o bogatym, różnorodnym świecie pełnym stworzeń wszelkich kształtów i rozmiarów. Równie bogato przedstawiona jest przestrzeń kosmiczna, pełna mgławic, komet, dziwnych planet i tak gęsta od gwiazd, że ich blask wręcz oślepia. Blichtrowi towarzyszy wysoka jakość wykonania, choć zdarzają się momenty dostrzegalnego spadku jakości, jak między innymi w odcinku o zombi. Rysownicy i animatorzy skutecznie posługują się zróżnicowanym oświetleniem, stosują rozmaite techniki w celu urozmaicenia obrazu (ale wszystko w ramach jednego konsekwentnego stylu). Celowo kiczowate barwy, serduszka i gwiazdki, jakie pojawiają się okazjonalnie w tle, współgrają dobrze z delikatnie kpiącym wydźwiękiem serialu. Kreacje postaci również pasują do obranego stylu – nażelowane włosy protagonisty, lateksowe wdzianka, roboty w obudowach retro, to wszystko przywodzi na myśl zachodnie produkcje z lat 70. i 80. XX wieku. Wszystko udekorowane jest barwnymi eksplozjami, promieniami ręcznych laserów i innymi widowiskowymi efektami.
Podobnie ciepło mogę wyrazić się o ścieżce dźwiękowej. Co prawda tak Viva Namida, jak i X‑Jigen e Youkoso nie wespną się raczej nigdy na szczyty list przebojów, ale już towarzyszące akcji utwory, za które odpowiada nie kto inny, jak Yoko Kanno, są już najwyższej próby. Charakterystyczny motyw przewodni zapamiętuje się błyskawicznie i doskonale współgra on z akcją, podobnie jak reszta udźwiękowienia. Osobiście najbardziej przekonały mnie delikatne ambientowe kawałki, co prawda nieliczne, ale budzące nostalgię za charakterystycznym brzmieniem typowym dla kina pokroju Predatora (to nie żart!). Aż szkoda, że nie trafiły do bardziej mrocznej i poważniejszej serii.
Być może jest to kwestia wysokich oczekiwań, jakie wobec Space Dandy miałem nie tylko ja, ale i całkiem spora grupa widzów, jednak najnowsze dzieło Watanabego i spółki jest dla mnie nieprzemyślanym półproduktem. Wciąż da się je oglądać bez większych przeszkód, rzemieślnicza solidność widoczna jest na każdym kroku, ale autentyczną przyjemność z tak spędzonego czasu przyniosły mi zaledwie trzy spośród trzynastu przedstawionych odcinków. Pozostałe okazały się nudnymi wypełniaczami lub fabularnymi potworkami, o których chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Drugiemu sezonowi z pewnością się przyjrzę, tematyka jest mi zbyt bliska, abym po jednym nieudanym podejściu nie dał autorom drugiej szansy, ale nie mogę się zdobyć na rekomendację wobec kogokolwiek. Spróbować jak najbardziej można, pierwszy odcinek daje niezły wgląd w kształt reszty serii i powinien pozwolić niezdecydowanym podjąć ostateczną decyzję.
Parafrazując tytułowanie odcinków, „Każdemu mogą trafić się słabsze dni, bejbe”.
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | BONES |
Projekt: | Shingo Takeba, Thomas Romain, Yoshiyuki Itou |
Reżyser: | Shingo Natsume, Shin'ichirou Watanabe |
Scenariusz: | Dai Satou, Ichirou Ookouchi, Keiko Nobumoto, Kimiko Ueno, Shin'ichirou Watanabe, Tou Enjou |
Muzyka: | Space Dandy Band |