x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Postaci.
Za każdym razem kiedy na ekranie pojawiają się tego typu postaci, czuję się zdezorientowana. To Japonia jest tak „słodko‑infantylna” czy też my byliśmy tak zepsuci za młodu? Pomijając jednak całe te rozterki – sympatią tychże bohaterów nie darzę. O tyle, o ile dziecinność może mi się nawet wydać urocza (jak w przypadku Saki), o tyle generowanie problemów poprzez niedomówienia jest dla mnie męczące.
Z powyższego zresztą powodu, moje końcowe oglądanie skupiło się głównie na Saki oraz Kiryuu – notabene jedynym sensownym bohaterze.
Fabuła.
Jak zaczęłam już w pierwszym akapicie – nie jest to chwytająca za serce historia. To wprawdzie subiektywny osąd, a przecież wrażliwość, wrażliwości nie równa, niemniej jednak główną oś fabuły stanowią tu bardziej relacje bohaterów niźli jakikolwiek problem. Żywy, o dobrym sercu ON z całych sił chce pomóc w problemie cichej i wycofanej JEJ. Dlaczego? Bo ma ładną buzię. Nie żeby przeszkadzał mi ten schemat, bądź co bądź podobną historię z Ef – a tale of memories. pochłonęłam bez pamięci, tylko… kurczę, historia w Isshuukan Friends została wykreowana tak płytko, iż zamiast kliknij: ukryte co tygodniowej utraty pamięci jako głównej tragedii, równie dobrze mógł to być szósty palec bohaterki.
Suma summarum oś fabuły ma zresztą potwierdzenie w zakończeniu serii. Jest ono bowiem swoistym „kocham Cie” w języku japońskich słodkich dzieci.
Oprawa wizualna/dźwiękowa.
Projekty zarówno postaci jak i całego otoczenia były boleśnie szczątkowe. Ponieważ sama robiłam sobie „maraton”, aż tak mnie to nie bolało, ale cóż… trudno nie rzec, iż bohaterowie to raczej chodzące kartofelki z oczami i ustami (bo i nosów zdarzało im się nie mieć :<). Od strony muzycznej byłam jednak zadowolona. Wprawdzie ani ending, ani opening mnie nie porwał, aczkolwiek pojawiające się kompozycje w tle były naprawdę przyjemne.
Ogółem ujmując, przeciętnie. Pamięcią pewnie nigdy nie wrócę także z czystym sumieniem wystawiam 5/10 i porzucam w zapomnienie :).
Co do kwestii, iż śmierć powinna być przejmująca tylko w przypadku ważnych postaci – i tak i nie. Jak najbardziej nie widzę sensu w wylewaniu morzu łez nad każdym kowalskim… ale na litość borzą (święty Bór czuwa!)... kliknij: ukryte Przyjaciel (kolega? znajomy? Obcy gostek‑kimkolwiek‑był‑nawet‑nie‑zarejestrowałam‑bo‑był‑niepotrzebny) głównego bohatera wydaje swoje ostatnie tchnienie, a ja w głowie mam tylko „wow! Pożył dłużej niż zakładałam!”. Potem na szczęście wróciły cycki.
Tak jak mówiłam – dla mnie to tylko kolejna masówka, która będzie się podobać, bo będzie humor, przygoda i „jak śmiesz mówić, że to słaby tytuł?! TAM ROZGRYWAŁY SIĘ TRAGEDIE!!11one”. Przy czym -> Mam ogromną nadzieje, że seria mnie zaskoczy, gdyż na razie to jedna z lepszych w tym koszmarnym sezonie :)
6/10
Mówiąc ogólnikowo, serię oglądało mi się bardzo przyjemnie. Tematyka właściwie nie należy do najbliższym memu gustu, ale to w sumie tylko bardziej przekonuje mnie w jakości tej serii. Nie jest to majstersztyk – zwłaszcza z całym bagażem zamkniętych w sobie bohaterek (najgorzej!), ale kurcze…
Z początku spodziewałam się czystej karcianki, z jednym dramatycznym wątkiem. Byłam pewna, że historia skupi się na złamanym sercu siostrzyczki, a rozwiązanie będzie schematycznie proste. Do tego dodać okularnice bez przyjaciół oraz nierozumiejącą siebie dziewuszkę o złotym sercu, a przepis na animca gotowy. No… odrobinkę się pomyliłam. Wprawdzie losy bohaterów i tak nie są porywająco ambitne, ale osobiście, dałam się zaskoczyć!
Względem samych bohaterów, jak pisałam wyżej, poziom ich zamknięcia w sobie i generowania niepotrzebnych problemów był koszmarny. Sami w sobie też nie byli jacyś przyciągający. Tama i Urisu to najbardziej, a zarazem jedyne postaci obdarzone moją sympatią.
Suma summarum, największy plus w moim odczuciu to prowadzenie samej fabuły. Może to zasługa oglądania wszystkie za jednym zamachem, acz chyba tylko raz miałam wrażenie „zwolnienia”. Cała reszta wydaję mi się być na jednym poziomie. Ogółem, 6/10. Oglądało się naprawdę przyjemnie, ale życie nie zawaliłoby mi się bez tej serii :P.
Kolejny plus to z pewnością brak romansu ( błagam żeby to nie był jajojec! ), bo aż mierzi mnie na widok tych wszystkich bezpłciowych bohaterek. Do tego fabuła, która zdaje mi się być dość shounenowska – kolejny plusik. Ogółem liczę na dobrą komedię, a sądząc po poziomie obecnego sezonu – może to być dla mnie jedna z lepszych serii :p
Na samym początku starałam się być bardzo ostrożna. Znając moje zamiłowanie do survivalu, mordowania i poniekąd gier – tematyka „w to mi graj”. Jak jednak zaznaczyłam, dystans ponad wszystko – bo przecie, po co się później rozczarować? Ku mojemu nieopisanemu zdziwieniu – fabularnie podobało mi się jednak bardzo. Przyznaję za to, że pomysł kliknij: ukryte z wysyłaniem niepożądanych ludzi niczym z Jigoku Shoujo był dla mnie odrobinę przekombinowany. Cała sprawa była na tyle wbrew prawu, że organizacja decydując się na takie rozwiązanie, podpisywałaby tym samym na siebie wyrok. Wprawdzie można wziąć pod poprawkę, iż za całym „eventem” stały i wyższe władze, ale dopóki nie pokazali mi tego w serii – nie zamierzam usprawiedliwiać :D
Bohaterowie- Tu chyba najwięcej mam do zarzucenia…
Sakamoto – Twórcy już na samym początku lekceważyli sobie logikę. Zdarzyło im się w „sympatyczny” sposób oddać realia jak poprzez żołądkowe problemy wynikające z emocji… ale po chwili znowuż robili z niego kompletnego idiotę, który nie wie nawet jak obsługuje się bombę. Bo oczywiście cyferki migające na jej przodzie to tak dla draki – duży minus. Nie dam sobie też wmówić, że było to wynikiem dezorientacji gdyż zwyczajnie tego nie oddano. Zbyt racjonalnie działał aby potem kompletnie postradać rozum.
Kolejną z jego wad jest przerysowane wysportowanie. Jak na NEET'a to wyjątkowo nieźle odbija się od ścian!
Na plus przemawia natomiast jego inteligencja i racjonalne rozumowanie. Choć ono również bywało na granicy wyczucia – to osobiście nad wyraz miłuję myślących bohaterów.
Reszta bohaterów – bo o tych nie będę się już rozdrabniać… Przede wszystkim, największy zarzut jaki mam do postaci to przesadność, którą widać już nawet u Sakamoto. Drugim zarzutem jest stereotypowość : kliknij: ukryte Gość wyglądający jak rambo był najemnikiem; bojaźliwy grubas okazał się nerdkiem, który świruje na widok kobiety; Przedsiębiorca ma wyjątkową moc analizy, a główna bohaterka jak na blondynkę przystało – już na samym początku bardziej martwi się o olejek niźli ratunek… I tak można by wymieniać. Chyba tylko oczywistość „badass'a” mi nie przeszkadzała ( a może to jakieś osobiste fetysze? :D Kto wie ).
Schematyczność przejawia się także w samej akcji – kliknij: ukryte „biegnie, przewrócił się, oh nie, skręcił kostkę” ... to był jeden z tych momentów, w których parsknęłam i cieszyłam się, że przynajmniej nie poślizgnął się na skórce od banana. kliknij: ukryte O! Albo to przełożenie bomby Date'ego dokładnie w miejsce, w które później się schował. Na deser jeszcze, to piękne zdanie: „nie było innego miejsca na ukrycie jej”... rany
Ostatni minus to brak jakiegokolwiek dramatu. Sama nie jestem zwolenniczką wyciskacza łez, ale żeby ani razu nie było mi nikogo szkoda? Plus natomiast za romans, taki jak lubię. Nie stanowił głównej osi, a na finał czekałam do samego końca – chwała autorom, że się doczekałam. W gruncie rzeczy to nie jest takie częste. Suma Summarum… problem… To chyba jedna z tych serii, która dostanie u mnie raptem 6, natomiast z czystym sumieniem mogłabym każdemu polecić – czas spędzony bardzo miło.
Osobiście bawiłam się świetnie oglądając tę serię, a nie skłamię jak powiem, że od samiuśkiego początku wiedziałam, iż romans ma tu charakter wyłącznie (według mnie) katalizatora. To czy będzie on spełniony (w chociażby potencjalnej kontynuacji) czy też nie, to z mojego punktu widzenia, leży w gestii tylko i wyłącznie „widzimisię” twórcy – dla mnie zresztą byłby to zabieg niepotrzebny. Nie wspominając już o tym, że gdybyśmy spróbowali przenieść relacje jakie łączą „głównych bohaterów” na pole życia realnego – byłby to związek toksyczny.
To nie było anime o miłości tylko ciepła komedia, w której ot główny bohater przy okazji podkochuje się w „sąsiadce”. Swoisty „Big Brother” w pewnym japońskim kompleksie gdzie „podglądamy” życie obcych sobie ludzi, którzy to o dziwo, świetnie ze sobą współgrają. I co piękniejsze – podglądamy ludzi względnie autentycznych. Jak pisałam niżej – natężenie ich w jednym miejscu zakrawa o abstrakcje, ale same ich osobowości do przerysowanych już nie należą.
No i na koniec – skoro padło już porównanie do Isshuukan friends – dla mnie to bardziej takie chuunibyou demo koi ga shitai, tylko dla starszej widowni. Romans teoretycznie był, zaczerwieniania jak najbardziej, ale nie o to tutaj chodziło. Różnica taka, że to pierwsze miało gimnazjalnie głupią fabułę, a Bokura wa minna… dość „niewybredne” poczucie humoru.
Z początku podchodziłam do tego filmu z ogromnym zapałem. Zawsze ktoś szeptał wokół o wspaniałościach studia Ghibli zatem nie sposób było poskromić oczekiwania. Przyznane nagrody czy pozycja na filmwebie również dobrze rokowała.
Zaiste, z początku było bajecznie. Wprawdzie z czasem ów bajeczność zaczęła stawać się drobnym minusem, acz ostatecznie wyszło na prostą (względnie).
Sam początek seansu napawał mnie lekką niepewnością. Ciągła myśl, że „gdzieś to już widziałam” nie dawała mi spokoju. Przerwałam oglądanie, zrobiłam gorącą kawusię z dwóch kopiastych łyżeczek (najlepsza!) i powróciłam ze świeżym umysłem – olśniło mnie! Alicja w Krainie Czarów!
Dziesięcioletnia Chichiro, niemal jak za białym królikiem, podąża w ślad swych zagubionych i cokolwiek beztroskich rodziców. W ten oto sposób, trafia do świata pełnego „dziwów”. Ma również swego kompana, którego niczym kocura cechuje dwulicowość, a na dokładkę pojawia się flegmatyczna Gąsienica – znaczy Kamajii. Zabraknąć nie mogło także antybohatera Yubaby. Niby nic wielkiego, ale na myśl przyszło.
Kolejnym aspektem, który nieco zakłócał mi sensowne podejście do filmu, była niewątpliwie dziecięca grupa docelowa. O ile sama produkcja nie jest nad wyraz infantylna, o tyle podejście do widza już owszem. Zakładając, że zamierza się uwzględnić w powieści przemianę głównego bohatera (z bojaźliwej po waleczną), powinno się być konsekwentnym. Postać Chichiro niestety, niejednokrotnie ukazuje skrajne cechy swojej osobowości. Z jednej strony jej niepewność utrudnia nawet przejście przez bramę, z drugiej zaś, przestroga o niebezpieczeństwie ze strony obcego wywołuje w niej tyle przejęcia co mahou shoujo we mnie – podejście ambiwalentne.
Co działa jednak na korzyść, to paradoksalnie ukłon w stronę starszych widzów. Kwestia społeczeństwa japońskiego w obliczu globalizacji jest nawet wyczuwalna, a tym większa satysfakcja kiedy konotacje odkryje się samemu. kliknij: ukryte Odebranie imienia przez Yubabę zrównane z odebraniem tożsamości kulturowej? Całkiem uroczo zaszyfrowane.
Suma summarum, wystawiając tej serii ocenę 8, czułam drżenie dłoni ku dołowi. Muszę przyznać, że pokutuje tu moje poczucie „doskonałości Ghibli”, a w rzeczywistości nie czułam się w pełni usatysfakcjonowana. Zdecydowanie jednak jest to dobra bajka także z czystym sumieniem mogę rzecz, że disney został w mych oczach zdegradowany :) Już wiem co będę kiedyś puszczać dzieciom! :D
Postaci, jak uważam, wykreowane były świetnie. Każdy z nich ukazywał jakieś ludzkie słabostki. Co przyjemniejsze – były to cechy, które spotykamy na co dzień – nieśmiałość, trudności w kontaktach damsko‑męskich czy też zwyczajna, acz przesadna a nawet prosząca się o wykorzystanie, dobroć. Wreszcie jakaś seria, która nie opowiada o ciężkim problemie, nieuleczalnej chorobie czy, tak z drugiego krańca skrajności, super mahou shoujo ratującego świat swoim lizakiem.
Owszem, nagromadzenie tych wybrakowanych istotek w jednym kompleksie zakrawa trochę o abstrakcję, ale względnie to na tym właśnie zbudowany został humor. Co więcej, uważam, że utrata każdej, jednej postaci mogłaby kompletnie zabić klimat. Nawet Sayaka, która, nie ukrywajmy, odgrywała najmniej istotną rolę z tych „problematycznych”, była tam niezastąpiona.
Jeśli chodzi o humor sensu stricte – tutaj rzeczywiście dostrzegam, że nie każdemu może podejść. Upierać się jednak będę, iż powinno się go docenić. Czy ktoś jest pruderyjny czy nie – gagi opierały się na czymś więcej niż ciągłych przewrotach z najazdem na bieliznę. Tutaj zresztą znów odniosę się do bardzo „swojskiego” klimatu, bowiem wiele żartów sprawiało, iż czułam się jak w gronie znajomych. Typowe niewybredne, acz całkiem błyskotliwe żarty sytuacyjne – dla mnie bomba.
W przypadku minusów, bo i takowe się zawsze znajdą, na pewno typowałabym muzykę. Jak dla mnie, ona tam po prostu nie istniała.
Reasumując, jest to seria, którą albo się pokocha albo zacznie kręcić nosem. Tu nawet ciężko wyznaczyć grupę docelową, bo seria ta znajdzie odbiorców zarówno u mężczyzn jak i, nie ukryjmy, sprośnych kobiet. Jeżeli zaś się tego nie lubi, nie dziwię się, iż można być zawiedzionym. Fabuła dąży donikąd i stanowi raczej tło dla żartów aniżeli żarty dla fabuły. U mnie jednak dostaje mocną 9 i z czystym sumieniem mogę polecić każdemu zainteresowanemu.