Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Dango

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

5/10
postaci: 5/10 grafika: 7/10
fabuła: 4/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

4/10
Głosów: 5 Zobacz jak ocenili
Średnia: 3,80

Ocena czytelników

5/10
Głosów: 58
Średnia: 5,12
σ=2,3

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Piotrek)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Samurai Flamenco

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2013
Czas trwania: 22×24 min
Tytuły alternatywne:
  • サムライフラメンコ
Tytuły powiązane:
Gatunki: Przygodowe
zrzutka

Przegląd różnych postaw i koncepcji postaci superbohatera. Niestety: ucieleśnienie ambitnej porażki.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Policjant, nawet taki z małego posterunku w dość spokojnej okolicy, z natury swojej pracy jest przyzwyczajony do najrozmaitszych dziwaków i ekscentryków. Dlatego też młody funkcjonariusz, Hidenori Gotou, jest tylko trochę zaskoczony, gdy wracając pewnego dnia wieczorem do domu, natyka się w zaułku na młodzieńca w stroju Adama. Nieprzyodziany nieszczęśnik prosi go o pomoc, jednocześnie z dumą wyjaśniając, że nie jest żadnym pospolitym ekshibicjonistą, tylko… superbohaterem. W jego otwartej szczerości jest jednak coś nietypowego i ostatecznie Gotou, zamiast wezwać odnośne służby, decyduje się mu pomóc. W ten sposób rozpoczyna się jego znajomość z Masayoshim Hazamą, stawiającym pierwsze kroki w superbohaterskim fachu pod pseudonimem Samurai Flamenco. Na razie wprawdzie jego działania ograniczają się do pouczania pijaków rzucających niedopałki oraz gospodyń domowych nienależycie segregujących śmieci, a interwencje często kończą się w nieprzewidziany sposób (stąd zresztą sytuacja, w jakiej go poznajemy). Jednak Masayoshi, „w cywilu” początkujący model, nie daje się łatwo zniechęcić. Jeśli trzeba, będzie zaczynał od najdrobniejszych wykroczeń, ponieważ one także zaburzają porządek społeczny i powinny być tępione na równi z wielkimi zbrodniami. Okazuje się jednak, że los ma co do niego pewne plany: na swojej drodze spotka przeciwników godnych superbohatera, a także nowych sprzymierzeńców, zaś każda kolejna kulminacja wydarzeń okaże się tylko punktem wyjścia do nowej odsłony jego przygód.

Moi redakcyjni koledzy i IRC­‑owi rozmówcy „odpadali” od tej serii na różnych etapach. Część zniechęciły początkowe odcinki, z płynącą niespiesznie fabułą, eksplorującą życie codzienne bohaterów. Inni zrezygnowali, kiedy gwałtowny zwrot wydarzeń i podbicie stawki pchnęły fabułę na nowy tor, z jednej strony mroczniejszy, a z drugiej – wprowadzający elementy trudne do wyjaśnienia bez uciekania się do chwytów rodem z science­‑fiction lub po prostu działania sił nadnaturalnych. Ostatni rozstali się z tą serią mniej więcej w połowie, po kolejnej „przewrotce” scenariusza. Nieliczni dotrwali do końca, po to tylko, żeby szydzić z kolejnych pomysłów scenarzystów i reżysera.

Przyznam zupełnie szczerze, że ja bardzo długo nie podzielałam ich opinii i nie zgadzałam się z tak ostrą krytyką. W Samurai Flamenco widać bardzo wyraźnie pewną myśl przewodnią: na przykładzie Masayoshiego oglądamy różne koncepcje superbohatera (i superbohaterstwa), obecne w kulturze nie tylko japońskiej, ale także zachodniej (przede wszystkim amerykańskiej). Ta seria wyraźnie nie życzy sobie, żeby widz miał w stosunku do niej jakieś oczekiwania – tu należy poddać się rytmowi opowieści i wizji twórców, pozwalając się prowadzić, aż do… No właśnie. Wiem, jaka koncepcja przyświecała tej serii. Nie wiem tylko, czy to mnie coś umknęło, czy w tej układance zabrakło kilku kluczowych kawałków.

Pierwsze odcinki, kiedy Masayoshi zmaga się z pijakami i trudną młodzieżą, sprawiają wrażenie satyry na gatunek, pokazującej, jak w rzeczywistości potraktowany by został gość w śmiesznym stroju (w dodatku pozbawiony faktycznych supermocy). Nasz bohater często musi się uciekać do pomocy Hidenoriego, który – chociaż pozostaje sceptyczny wobec całej tej maskarady – okazuje się wiernym i oddanym przyjacielem, w dodatku chyba pierwszym w życiu chłopaka. Cóż, tak właśnie wygląda nasz świat, gdzie od magicznej różdżki skuteczniejszy bywa celny kopniak w krocze, chociaż samo skonstatowanie tego faktu to chyba trochę za mało. Dalej jednak zaczyna się coś psuć. Drugi epizod, ten po wspomnianym już pierwszym zwrocie fabularnym, zaczynał się obiecująco, ostro kontrastując kiczowato­‑plastikowych przeciwników z nieprzyjemnie realistyczną brutalnością ich działań. Przewidywalność działań groteskowych wrogów znalazła swoje uzasadnienie w celowym odtwarzaniu pewnych popkulturowych schematów, ale znowu: właściwie poza pewną samoświadomością swojej roli Główny Zły tego etapu nie odbiegał od analogicznych, całkiem serio prowadzonych postaci w serialach o superbohaterach.

Dalej natomiast zaczęły się nie tyle schody, ile zjeżdżalnia. Możliwe, że okropnie się rozminęłam z tą serią i nie dostrzegłam czegoś (acz sądząc po reakcjach widzów – nie byłam jedyna), jednak coraz bardziej ginęły mi z oczu jakiekolwiek ślady pastiszu, o satyrze lub parodii nawet nie wspominając. Samurai Flamenco pracowicie odtwarzał kolejne typy superbohaterów i rodzaje zagrożeń, zwiększając skalę działań do rozmiarów absurdalnych, ale niestety w złym znaczeniu tego słowa. Do końca czepiałam się nadziei, że twórcy muszą mieć przecież jakiś pomysł na coś, co tę serię uratuje: błyskotliwą puentę lub klamrę, rzucającą nowe światło na wszystko to, co oglądaliśmy wcześniej. Niestety, muszę powiedzieć całkiem szczerze, że zawiodłam się pod tym względem na całej linii. Wprawdzie Masayoshi, płynnie wchodzący dotąd w nowe role, na sam koniec odrzuca jedną z możliwych postaw superbohaterskich, jednak nie prowadzi to do żadnej puenty ani konkluzji innej niż to, że jak ktoś jest prawy, to będzie czynić dobro na dowolną dostępną skalę. Szczerze mówiąc, nie potrzebuję dwudziestu dwóch odcinków, żeby mi to udowodniły.

Tym bardziej że Masayoshi zawodzi po części jako główny bohater. Początkowo jest to postać mogąca budzić zarówno irytację, jak i sympatię (a także jedno i drugie jednocześnie): rozpaczliwie naiwny i prostolinijny chłopak, średnio przy tym rozgarnięty (praca modela spada mu jak z nieba, bo wymaga głównie tego, żeby ładnie wyglądał i robił, co mu powiedzą), który jest absolutnie nieugięty w swoim pragnieniu naprawiania najmniejszych nawet niesprawiedliwości. Ciekawie byłoby patrzeć, jak ktoś taki ewoluuje, zderzając się z poważniejszymi wyzwaniami, prawdziwym zagrożeniem i sytuacjami, w których nic nie jest czarno­‑białe. Chociaż Masayoshi przeżywa pewne chwile zwątpienia, twórcy postanowili jednak iść inną drogą – pokazać, jaki wpływ na otoczenie i wspomniane wyżej trudne wybory będzie miała obecność kogoś, kto w każdych okolicznościach pozostaje tym samym otwartym idealistą, niezdolnym organicznie do jakichkolwiek kompromisów dotyczących tego, w co wierzy. Ma to kilka zalet scenariuszowych, ale przy tym sprawia, że im dalej w fabułę, tym bardziej Masayoshi zaczyna się wydawać papierowy, a próby dodania mu pewnego człowieczeństwa są dość niekonsekwentne. Nie nazwałabym go postacią niespójną czy nieudaną – jednak brakuje mu charyzmy potrzebnej głównemu bohaterowi po to, by utrzymać widza przed ekranem.

Taką charyzmą bez wątpienia obdarzony został Hidenori Gotou, pod wieloma względami najciekawsza postać tej serii. W początkowych odcinkach to on sprawia wrażenie głównego bohatera, oczami którego oglądamy superbohaterskie popisy jego narwanego przyjaciela. On i Masayoshi tworzą ciekawy kontrast – obaj stoją po stronie szeroko pojętego „dobra”, ale pod wieloma względami różnią się podejściem do świata. Spotkanie zdrowej pragmatyczności Hidenoriego z idealizmem Masayoshiego i łącząca ich przyjaźń jest jednym z najbardziej udanych wątków tego anime, tym bardziej szkoda, że kolejne zwroty fabuły spychają je na daleki plan. W drugiej połowie serii Hidenori praktycznie znika, kiedy zaś pojawia się w końcowym wątku… Powiedzmy, że zachowuje się, jakby został podmieniony na mocno nieudaną podróbkę samego siebie. Widać, że twórcy coś w tym rodzaju musieli planować od samego początku, więc nie da się tego zwalić na nagłą zmianę koncepcji – tym gorzej dla nich.

Jak łatwo zauważyć, celowo lawiruję w opisywaniu tej serii, żeby nie zdradzić zbyt wiele. Jak by na to nie patrzeć, zaskakiwanie widza jest jej główną specjalnością i dlatego trudno mi w recenzji przeprowadzać pełną sekcję, na jaką zasługiwałyby poszczególne elementy. Dlatego też niewiele mogę napisać o bohaterach drugoplanowych, dają się jednak zauważyć pewne prawidłowości. Ogólnie rzecz ujmując, obsada pierwszej połowy serii jest udana. Poszczególne postaci są interesujące, niejednoznaczne i zwykle na tyle „zakręcone”, żeby były w przyjemny sposób nieprzewidywalne. Sporo miejsca poświęcono zacieśnianiu więzi między nimi i tworzeniu się jeśli nie przyjaźni, to pewnego braterstwa broni. Tym bardziej szkoda, że cała ta ekipa zostaje w pewnym momencie, tak jak stanowiący jej integralną część Gotou, odsunięta na bok i najzwyczajniej zapomniana. Znowu – rozumiem, o co chodziło twórcom. Ponieważ przeszli do pokazywania innych typów bohatera, musiały się zmienić osoby mu towarzyszące, ale efektem jest zastąpienie udanych postaci, które widz zdążył polubić, tłumem postaci naszkicowanych pobieżnie i pozbawionych indywidualności. O antagonistach da się powiedzieć to samo, co o fabule – stanowią przegląd klasycznych arcywrogów superbohatera oraz ich podwładnych, ale poza pokazaniem jak w zoo różnych ich typów, nie pokuszono się o żadną konkluzję czy też próbę uczynienia ich choć odrobinę ciekawszymi.

Projekty postaci podobały mi się od początku do końca – utrzymane w stylu typowym dla trochę poważniejszych serii, skierowanych do starszego odbiorcy, są przy tym na tyle zindywidualizowane i charakterystyczne, że nawet epizodyczne postaci łatwo jest zidentyfikować. Bohaterowie są ładnie zróżnicowani także pod względem wieku i budowy ciała, a nawet „słodkie dziewczęta” – idolki z zespołu Mineral Miracle Muse – nie wyglądają jak dzieci z podstawówki, tylko jak nastoletnie, normalnie zbudowane dziewczyny. Przy tym jednak bardzo wyraźnie widać oszczędności. Tła są w większości puste i nieco zbyt sterylne i gładkie. Animacja w wielu scenach niemal nie istnieje, chociaż sprawdza się przy dynamicznych walkach – tych jednak w Samurai Flamenco jest w sumie znacznie mniej niż można by się spodziewać. Co gorsza, im dalej, tym częściej zdarzają się całe ujęcie z gwałtownym spadkiem jakości rysunku. W sumie powiedziałabym, że oprawa wizualna spełnia swoją rolę, ale nie mogłaby – tak jak było w przypadku chociażby Tiger & Bunny – sama w sobie zachęcić nikogo do seansu.

Ścieżka dźwiękowa jest niezła, jednak raczej nie zapada w pamięć i nie przypuszczam, żeby ktoś jej poszukiwał po seansie. Uwagę zwracają przede wszystkim dwa endingi, Date Night i Flight 23­‑Ji, wykonywane przez Mineral Miracle Muse, czyli seiyuu Harukę Tomatsu, Erii Yamazaki oraz Mao. Piosenki to szalenie „idolkowy” j­‑pop (pasujący do charakteru pokazanego w anime zespołu), ale zaśpiewane są dobrze, a towarzyszy im prosta, ale pomysłowa i ładna animacja. W moim odczuciu obu piosenkom w czołówce czegoś brakowało, przede wszystkim wokalnie, chociaż gdybym miała wskazywać, druga czołówka, z piosenką Ai Ai Ai ni Utarete Bye Bye Bye zespołu Flow była jednak lepsza, zarówno muzycznie, jak i animacyjnie, od wcześniejszej dość nijakiej składanki obrazów i utworu Just One Life zespołu Spyair. Na pochwałę zasługuje praca seiyuu – to zdanie często się powtarza w recenzjach, ale tutaj odtwórcy niektórych ról mieli naprawdę trudne zadanie, polegające na przekazaniu naprawdę szerokiej gamy skrajnych emocji i stworzeniu postaci znacznie dojrzalszych od tego, co zwykle widzi się w anime. Szczególnie należy tu wspomnieć o Tomokazu Sugicie (m.in. Kyon z Melancholii Haruhi Suzumiyi, Gintoki z Gintama, Joseph Joestar z nowej serii JoJo no Kimyou na Bouken), który gra Hidenoriego Gotou, a także Haruce Tomatsu w roli Mari, liderki wspomnianego tria idolek. To właśnie ona daje tu najbardziej brawurowe przedstawienie, pokazując, że ma ogromną skalę możliwości aktorskich.

Naprawdę bardzo chciałabym móc stanąć w obronie Samurai Flamenco. Na tle zalewającej nas co sezon papki identycznych komedii haremowo­‑przygodowych, marnego fanserwisu i niedopracowanych fabuł obliczonych tylko na podbicie popularności mangi lub light novel, ta seria wyróżnia się tym, że próbuje być inna. Opowiada własną historię od początku do końca, nie zaleca się do widza fanserwisem, gra na nucie nostalgii za czasami dzieciństwa i superbohaterami w obciachowych strojach. Nie da się jednak ukryć, że brakuje jej pomysłu na samą siebie – zupełnie jakby reżyserowi i scenarzyście wystarczyło, że mogą sami się pobawić ulubionymi zabawkami z dzieciństwa. Dla widzów oczekujących serii poważniejszej jest to propozycja zbyt infantylna, dla tych, którzy chcieliby lekkiej przygodówki – zbyt chaotyczna i niekonsekwentna w budowaniu nastroju i rozwijaniu głównej linii fabuły. Broni się właściwie tylko humor obyczajowy, do samego końca naturalny i pierwszej klasy, ale jest go niestety za mało, żeby uratować tę produkcję.

Avellana, 7 czerwca 2014

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Manglobe
Projekt: Chinatsu Kurahana, Shinobu Tsuneki, Tatsuo Yamada, Yoshimitsu Yamashita
Reżyser: Takahiro Oomori
Scenariusz: Hideyuki Kurata
Muzyka: Agehasprings, Kenji Tamai