Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Forum Kotatsu

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 9/10 grafika: 9/10
fabuła: 8/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 13 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,38

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 305
Średnia: 7,49
σ=1,4

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (moshi_moshi)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Shingeki no Bahamut: Genesis

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2014
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • Rage of Bahamut: Genesis
  • 神撃のバハムート GENESIS
Postaci: Anioły/demony, Bóstwa, Łowcy nagród; Pierwowzór: Gra (inna); Miejsce: Świat alternatywny; Inne: Magia
zrzutka

Barwne fantasy w europejskim stylu, które przywraca wiarę w japońskich scenarzystów.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Pierwsze opisy Shingeki no Bahamut – Genesis nastrajały średnio optymistycznie, bo czy da się wycisnąć coś ciekawego z kolejnej historii o ratowaniu świata przed zagładą, na dodatek opartej na popularnej „karciance”? Cóż, już zwiastun pokazał, że może tym razem będzie inaczej i nareszcie dostaniemy anime godne uwagi – tak też się stało. Choć fabuła opiera się na dość wyświechtanym pomyśle, o sukcesie serii zdecydowały szczegóły, ale może po kolei…

Dawno, dawno temu, w magicznej krainie Mistarcii pojawił się Bahamut, mroczna bestia o niespotykanej mocy, której jedynym celem było zniszczenie wszystkich i wszystkiego. Dzięki wspólnemu wysiłkowi bogów, demonów oraz ludzi, potwór został zapieczętowany, a podzielony na dwie części klucz trafił pod opiekę mieszkańców nieba i krainy ciemności. Niestety dwa tysiące lat później tajemnicza kobieta kradnie boską część klucza i trafia na ziemski padół. Rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania zbiega. Co z całym tym bałaganem mają wspólnego dwaj pałający do siebie niechęcią łowcy nagród, Favaro Leone i Kaisar Lidfard? Nic, przynajmniej do czasu, gdy Favaro spotyka dziwną dziewczynę o imieniu Amira, która prosi go, by zaprowadził ją do krainy zwanej Helheim…

W ten sposób rozpoczyna się pełna przygód, niebezpieczna podróż, podczas której bohaterowie zmierzą się zarówno z demonami, jak i przedstawicielami Niebios. Początkowo niepowiązane ze sobą epizody szybko zaczynają układać się w spójną całość, a kolejne nagłe zwroty akcji nadają widowisku niesamowite tempo, od którego może zakręcić się w głowie. Muszę przyznać, że Shingeki no Bahamut – Genesis „kupiło” mnie już od pierwszych minut, prezentując cudownie absurdalny pościg konny, z bohaterami skaczącymi po dachach oraz wielkim kołem młyńskim toczącym się ulicami miasta. Następne odcinki udowodniły, że nie był to wypadek przy pracy ani jednorazowa próba przyciągnięcia widzów przed ekrany, a jedna z wielu fabularnych atrakcji, od których anime wręcz kipi. Scenarzyści powoli odsłaniają karty i choć niektóre rzeczy są łatwe do przewidzenia, nie zabrakło w serialu wielu niespodzianek. Co więcej, twórcy umiejętnie dawkują informacje – widz nie ma szans szybko się znudzić, ale jednocześnie nie czuje się pozbawiony jakichkolwiek wyjaśnień. Dzięki zgrabnie zaplanowanej intrydze stopniowo poznajemy istotne fakty, co pozwala na snucie przypuszczeń, które, jeśli nawet są błędne, w żaden sposób nie psują radości z seansu. Problemem dla potencjalnych widzów może okazać się wspomniane wyżej szybkie tempo – uczciwie przyznaję, że po kilku pierwszych odcinkach byłam przekonana, że będzie to dłuższa seria. Wydawało mi się, że dwanaście odcinków to zbyt mało na tak skomplikowaną opowieść, ale okazało się, że się myliłam. Dlatego warto się przygotować na solidną porcję akcji, gdyż anime dosłownie pędzi na złamanie karku. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu będzie to odpowiadać, acz jakimś cudem cała ta mieszanka wybuchowa ma zaskakująco dużo sensu i nie przypomina chaotycznej wizji szaleńca.

Shingeki no Bahamut – Genesis jest historią wielowątkową, połączoną motywem podróży. Chociaż na początku wydaje się, że będziemy obserwować głównie poczynania Favaro i Amiry, z okazjonalnym udziałem Kaisara, na scenie co jakiś czas pojawiają się nowi bohaterowie, a każdy z nich ma do opowiedzenia własną historię, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się istotną składową wątku głównego. Co ciekawe, twórcy nie gubią się w snutej przez siebie opowieści i na końcu wyjaśniają wszelkie wątpliwości, na dodatek w satysfakcjonujący sposób. Finał serii wbił mnie w fotel widowiskowością i odpowiednio wysokim napięciem. Przy czym nawet walkę o ocalenie świata potraktowano z odpowiednim dystansem, dając widzom chwilę oddechu i nie męcząc ich nudnymi przemowami o obowiązku, poświęceniu i tym podobnych bzdetach. Bo wybaczcie, ale albo się pierzemy, albo gadamy – chyba nie muszę pisać, co preferuję?

Jednak wszystkie te fabularne zabiegi spełzłyby na niczym, gdyby protagonistami anime uczyniono zgraję pokiereszowanych emocjonalnie nastolatków. Tymczasem ktoś poszedł po rozum do głowy i zamiast stada sierot obsadził w rolach głównych dorosłych. Co więcej, większość z nich można by uznać za antybohaterów, ze szczególnym wskazaniem na Favaro. Generalnie pan jest awanturnikiem, babiarzem i utracjuszem, żyje z dnia na dzień i w głębokim poważaniu ma ogólnie przyjęte normy społeczne. Zgadza się pomóc Amirze nie dlatego, że żal mu biednego, niewinnego dziewczęcia, ale dlatego, że przez nią staje się posiadaczem niezbyt uroczego (acz to zależy od punktu widzenia) demoniego ogonka. Zanim jednak w ogóle zdecyduje się wyruszyć do Helheimu, wielokrotnie próbuje pozbyć się niewygodnego bagażu, czasami w sposób ostateczny i nieodwołalny. I tak, ja zdaję sobie sprawę, że w tym momencie Favaro wychodzi na skończonego buca, ale mimo zwichrowanego charakteru pan posiada niemało specyficznego uroku osobistego, sporą porcję charyzmy, a także wyznaje swoisty kodeks honorowy. I co mnie najbardziej ujęło – nasz rudowłosy łowca nagród myśli! To rzadka cecha u bohaterów ratujących świat, a w tym przypadku ma nie lada znaczenie, bo zauważcie – protagonistów czekają pojedynki z istotami znacznie silniejszymi, a Favaro jest tylko zwykłym śmiertelnikiem, pozbawionym jakiejkolwiek mitycznej broni, logiczne zatem, że może liczyć tylko na swój mózg (ewentualnie pomoc Amiry, ale nie zawsze). Zdecydowanie więcej takich egzemplarzy proszę!

Równie interesująco wypadają pozostali bohaterowie. Amirę, mimo szalenie dziecinnego charakteru (skąd się wziął, zostaje potem ładnie wyjaśnione), trudno uznać za niewygodny balast. Dziewczyna, która człowiekiem z pewnością nie jest, wielokrotnie ratuje skórę towarzyszowi i tym samym udowadnia, że nie ma nic wspólnego z bezwładną kukłą przerzucaną z kąta w kąt. Szybko przywiązuje się do Favaro, chociaż nie jest to typ godny zaufania. Istotny jest fakt, że wszelkie dziwne zachowania Amiry mają logiczne uzasadnienie i nie służą podniesieniu poziomu jej „słodkości”. W ogóle seria okazała się niezwykle bogata w sensowne i pozbierane postaci kobiece, konkretnie sztuk trzy. Oprócz wspomnianej wyżej Amiry ważną rolę pełnią Joanna D'Arc (tak, dokładnie ta Joanna), czyli kobieta­‑rycerz działająca z woli niebios i na ich zlecenie, a także pewna urocza nie do końca lolitka, będąca głosem rozsądku wśród mocno zakręconego towarzystwa, obdarzona także wyjątkowo analitycznym umysłem i rozległą wiedzą. Został nam jeszcze Kaisar, czyli rywal Favaro i jego zaprzysięgły wróg – modelowy przykład rycerza bez skazy, przedkładającego honor nad wszystko inne, uczciwego, hołdującego wzniosłym ideałom i tak dalej… Co tu dużo mówić, pocieszny jest, ale także on ma do spełnienia istotną rolę i kiedy trzeba, potrafi ruszyć głową i podjąć właściwą decyzję.

Warto poświęcić też kilka słów przeciwnikom, naturalnie z wyłączeniem Bahamuta, bo co ciekawego można powiedzieć o olbrzymim gadzie plującym ogniem, który tylko bezmyślnie niszczy. Ale… Na szczęście oprócz niego poznajemy całe stadko ludzi, nie do końca ludzi i prawdziwych piekielnych demoniszczy, obdarzonych parszywymi charakterkami. Ludzie i nie do końca ludzie, z nielicznymi wyjątkami, pełnią raczej marginalną rolę, co innego diabły! Te mają śliczne mordki (w dużej większości), a poza tym są złe i zepsute do szpiku kości, ale tak bardzo, bardzo zepsute. Ku uciesze widzów nie wszystko im wychodzi i bywają chwile, kiedy prezentują się cokolwiek żałośnie, ale już taki ich paskudny urok (tylko za mało Lucyfera było). Ogólnie jest to szalenie barwna ferajna i nawet różowa, nieco irytująca lolitka w mrocznym bikini nie jest w stanie popsuć tego wrażenia.

Pozostaje jeszcze kwestia pierwowzoru, czyli wspomnianej w pierwszym akapicie gry karcianej. Serio, gdyby nie fakt, że przeczytałam o tym w internecie, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że anime ma „growe” korzenie. Jedynym elementem świadczącym o rzeczonym powinowactwie są magiczne karty, w jakich zostają uwięzieni poszukiwani przestępcy po złapaniu, acz jest to motyw pojawiający się w serii zaledwie kilka razy. Jeżeli ktoś próbował mi podczas seansu wcisnąć jakieś karty lub zachęcić do kupna bliżej nieokreślonych gadżetów, to umknęło to mojej uwadze między jednym wybuchem a drugim. Mimo to produkcja nie jest wolna od nawiązań, chociaż niektóre skojarzenia mogą być wynikiem mojej nadinterpretacji – rzuciły mi się w oczy klisze z Piratów z Karaibów, Władcy Pierścieni czy dzieł Tima Burtona. Spotkałam się na Tanuki z opiniami, że dzieło pełne jest odniesień do cyklu gier Final Fantasy, ale że grałam zaledwie w jedną i to eony temu, nie jestem w stanie stwierdzić, na ile to prawda. Swoją drogą, zachwycam się wyjątkowością Shingeki no Bahamut – Genesis, ale mam na myśli odmienność serialu na tle innych anime o podobnej tematyce. Tak naprawdę mamy do czynienia z dość klasycznym przykładem fantasy, tyle że w wydaniu europejskim – bardziej efektownym, nastawionym na przygodę, pozbawionym za to taniego dramatu, a także nie eksploatującym zanadto motywu nieuchronności przeznaczenia.

W przypadku tego dzieła za kwestię sporną należałoby uznać oprawę wizualną. Projekty postaci są niesamowicie charakterystyczne i zdecydowanie wyróżniają się w tłumie – są bardziej realistyczne, niepodatne na deformacje (postaci w formie super deformed praktycznie się nie pojawiają). Na próżno szukać tu wielkich szklistych oczu, postawionych na sztorc włosów, pseudośredniowiecznych gotyckich lolitek w nieprzystojnych gorsecikach, falbankach i kokardkach. Każdy ma inne rysy twarzy, poszczególne rasy różnią się między sobą – także jeżeli chodzi o sposób ich ukazania widzowi. Demony spowija mroczna aura, niektóre wcale nie przypominają ludzi, inne mimo podobieństwa są od ludzi znacznie bledsze. Istoty zamieszkujące niebo dosłownie „prześwietla” światło, anioły promienieją złotym blaskiem, przez co ich rysy wydają się nieco rozmyte, niewyraźne. Świat przedstawiony jest niezwykle bogaty – znajdziemy w Mistarcii piękne kamienne miasta na zboczach gór, gwarne porty, a także miejsca zupełnie wyludnione i dzikie. Każde z nich zaprojektowano z pietyzmem, dbając o detale. Graficy wspaniale operują światłem, umiejętnie prezentują zmiany atmosferyczne i chętnie eksperymentują. Jest tu mnóstwo drobiazgów, które po prostu wzbudzają zachwyt, kiedy tylko pojawiają się na ekranie – okręty, którymi płyną bohaterowie, powietrzny statek demonów czy pewne ukryte w mgle tajemnicze miasteczko. Ale kreska to często rzecz gustu, nie wszystkich zachwyci nieklasyczny styl serii, co innego animacja! Tej naprawdę trudno coś zarzucić – kunszt animatorów doskonale widać, kiedy próbuje się „złapać” jakiś efektowny kadr i nagle okazuje się, że wszystko porusza się w takim tempie, że nigdy nie trafiamy na to, co byśmy chcieli. W jednym z pierwszych odcinków możemy obserwować cudną scenę w gospodzie, podczas której Amira wykonuje pełen pasji taniec, i tego typu cukierków dla oka nie brakuje w serii. Jedyną poważną rysą są efekty komputerowe, dobre, ale jednak momentami rzucające się w oczy. Czasami wydawało mi się, że obserwuję fragmenty gry wklejone do anime. Mimo to produkcja zasłużyła na wysoką notę, gdyż rzadko spotyka się tak przemyślaną, jednorodną stylowo oprawę wizualną, na dodatek trzymającą poziom od początku do końca.

Mam mieszane uczucia względem ścieżki dźwiękowej – czołówka jest dla mnie kompletną pomyłką. Mocno rockowy utwór nijak nie kojarzy mi się z fabułą, linia melodyczna jest zwyczajnie kiepska, a wokal przeciętny. Ot, upiorne darcie gęby, które bez żalu można przewinąć. Zupełnie inaczej prezentuje się piosenka towarzysząca napisom końcowym, czyli melancholijna ballada Promised Land w wykonaniu seiyuu Amiry, Risy Shimizu. To naprawdę ładna kompozycja, słuchałam jej z przyjemnością i z pewnością nie raz będę do niej wracać. Pochwały należą się także utworom pojawiającym się w tle – różnorodnym, doskonale zagranym, nietuzinkowym, bliższym hollywoodzkim ścieżkom dźwiękowym do superprodukcji niż do anime. Muzyka idealnie podkreślała nastrój danej sceny i była wspaniałym dopełnieniem obrazu, tworząc z nim prawdziwą jedność. Brawa również dla seiyuu, ze szczególnym uwzględnieniem Hiroyukiego Hoshino, grającego Favaro. Było błyskotliwie, charakternie, aż przyjemnie posłuchać.

Shingeki no Bahamut – Genesis okazał się rewelacyjną serią rozrywkową, zrealizowaną z rozmachem i przede wszystkim, z pomysłem. Chęć zareklamowania gry nie przysłoniła rzeczy ważniejszych, a zwłaszcza scenariusza. Dzięki dobremu konceptowi, zgrabnie poprowadzonej fabule i charyzmatycznym bohaterom anime broni się jako samodzielna produkcja – nie trzeba przekopywać się przez internet w poszukiwaniu informacji o pierwowzorze, ani tym bardziej być fanem wspomnianej gry, by świetnie bawić się podczas seansu. Z pewnością duża w tym zasługa reżysera, Keiichiego Satou, który wcześniej błysnął genialnym Tiger & Bunny. Może momentami było zbyt szybko, zbyt niespodziewanie i zbyt głośno, ale w ogólnym rozrachunku są to zaledwie drobne wady, skutecznie maskowane wyśmienitą resztą. Nie ukrywam, że chciałabym obejrzeć kolejną porcję przygód Favaro oraz Kaisara – bo seriali pomysłowych, pełnych humoru i zrobionych z przytupem nigdy za wiele.

moshi_moshi, 7 marca 2015

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Mappa
Autor: Cygames
Projekt: Keiichi Satou, Kenji Andou, Naoyuki Onda
Reżyser: Hiroshi Kobayashi, Keiichi Satou
Scenariusz: Keiichi Hasegawa
Muzyka: Yoshihiro Ike

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Shingeki no Bahamut - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl