Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Dango

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

8/10
postaci: 8/10 grafika: 7/10
fabuła: 7/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

7/10
Głosów: 6 Zobacz jak ocenili
Średnia: 7,33

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 52
Średnia: 7,31
σ=1,05

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Avellana)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Fune o Amu

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2016
Czas trwania: 11×24 min
Tytuły alternatywne:
  • 舟を編む
Postaci: Pracownicy biurowi; Pierwowzór: Powieść/opowiadanie; Miejsce: Japonia; Czas: Współczesność; Inne: Realizm
zrzutka

Opowieść o tworzeniu słownika… Zaraz, a po co komu słowniki?

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Szukano rożnych sposobów, aby z tych kwiatów pożyteczną uczynić można farbę, których błękitność iest przedziwna. Z piórek kwiatowych świeżych wyciśniony sok, i z Ałunem pomieszany, daie do tuszowania na papierze farbę kosztownemu Ultramarynowi się rownaiącą. Lecz farba nie daie się długo chować.1

W dawniej polszczyźnie woreczek kieszonkowy na pieniądze, skórzany lub płócienny, inaczej burska, kaletka. Wackarzem zwano rzemieślnika, który takowe wyrabiał.1

Aby stać się niewidzialnym, wystarczy postawić przed sobą coś, co zatrzymuje promienie światła, na przykład mur.1

Jeśli komuś „słownik” kojarzy się tylko ze słownikiem ortograficznym, autorytarnie dyktującym prawidłową pisownię słów, albo ze słownikiem dwujęzycznym, dającym złudne poczucie, że wiemy, co dane obce słowo znaczy w naszym języku, to powinien spojrzeć na powyższe definicje i jeszcze raz przemyśleć sprawę. Powinien także przemyśleć fakt, że osoba pisząca tę recenzję po te słowniki poszła nie do biblioteki, tylko do najbliższej półki. No dobrze, Kluk i Gloger to oczywiście reprinty, a de Plancy to współczesny wybór i przekład, ale mimo wszystko. Nie jestem obiektywna, kiedy w grę wchodzą słowniki.

W niedofinansowanym i bardzo małym dziale słowników ogromnego wydawnictwa Genbu Shoubo, pod kierunkiem doświadczonego pana Matsumoto, trwają przygotowania do stworzenia od podstaw całkowicie nowego słownika języka japońskiego. Ponieważ jednak kierujący tym działem Kouhei Araki wybiera się na emeryturę, konieczne staje się znalezienie nowego redaktora – a w przypadku tak specyficznej pracy może to nie być łatwe zadanie. Przypadek jednak naprowadza Arakiego na właściwą osobę, czyli Mitsuyę Majimego, który pracuje w dziale handlowym tegoż wydawnictwa. Majime, z natury introwertyk, niemalże obsesyjnie analizuje słowa, poszukując w nich znaczeń i sposobów na zrozumienie otoczenia, z którym bardzo trudno jest mu się porozumiewać. Ktoś taki do pracy nad słownikami nadaje się idealnie. Tyle tylko, że opracowanie słownika to praca na wiele lat i wiele zdąży się zmienić, zarówno w otoczeniu, jak i w życiu bohaterów, zanim pierwsze wydanie Daitokai – „Wielkiej przeprawy” przez morze słów – trafi do księgarń.

Proszę tylko spojrzeć na te przesuwające się definicje: japońskie słowo tokai oznacza „podróż przez morze” – jest w naturalny sposób potrzebne w kraju wyspiarskim, ale nie ma bezpośredniego odpowiednika w języku polskim. W angielskim tłumaczeniu pojawia się The Great Passage, gdzie passage oznacza przeprawę, podróż lub przejście, ale nie odwołuje się bezpośrednio do wody. Polskie słowo przeprawa wprawdzie tradycyjnie używane jest do przemierzania jakiejś wody, ale ma też drugie znaczenie, zmagania się z czymś, nieobecne w japońskim i angielskim. Znaczenia słów, zakresy tych znaczeń, stale się zmieniają i dlatego właśnie potrzebne są słowniki i definicje w słownikach.

Gdy mowa o fabule Fune o Amu, czytelnikom (i potencjalnym widzom) należy się uczciwe ostrzeżenie. Bardzo łatwo jest patrzeć na to anime jak na serię obyczajową i oczywiście pod wieloma względami pasuje ono do takiej szufladki. Jednakże cechą serii obyczajowej jest to, że na pierwszym miejscu stawia ludzi. Praca może być ważnym wątkiem, stosunek do niej może definiować bohaterów i wpływać na ich charakter lub relacje, ale ostatecznie fabuła opowiada o ludziach, zaś praca jest tylko czymś, czym się zajmują. Fune o Amu bez wątpienia celowo zmienia tę perspektywę, w centrum stawiając powstający słownik. To nie jest anime o pewnym Majime, który pracuje nad jakimś słownikiem. To jest anime o pewnym słowniku, nad którym pracuje jakiś Majime. Stąd właśnie wynika to, co dla wielu widzów będzie zapewne największą wadą tego tytułu: pomijanie wątków z życia osobistego bohaterów oraz wieloletni przeskok w momencie, kiedy – zdaniem sporej części odbiorców – zrobiło się najciekawiej. Miłości i przyjaźnie rodzą się i toczą się na drugim planie, często musimy domyślać się ich istnienia z pojedynczych oznak czy scen. Gdyby Fune o Amu nie proponowało niczego w zamian, uznałabym to za jednoznaczną wadę. Ale proponuje, chociaż jestem doskonale świadoma, że nie dla wszystkich będzie to równorzędna wymiana: pokazuje bowiem narodziny książki.

Bardzo wiele rzeczy dotyczących spraw wydawniczych zostało tu oddanych z zaskakującą wiernością. Być może czytelników zaskoczy podejście do strony finansowej całego przedsięwzięcia. W odróżnieniu od bestsellerów jednorazowego użytku, rzadko kiedy doczekujących się kolejnych wydań, udany słownik jest dla wydawcy źródłem dochodów na długie lata. Problem polega jednak na tym, że kalkulacje finansowe współczesnych korporacji zazwyczaj przedkładają szybki, jednorazowy zysk nad długoletnie, niepewne inwestycje. Opracowanie słownika jest procesem bardzo kosztownym i czasochłonnym, a w obu przypadkach o „optymalizacji” tych kosztów trudno mówić. Do stworzenia haseł trzeba zatrudnić specjalistów z wielu dziedzin, a następnie kolejnych specjalistów, którzy hasła zweryfikują; każde z tych haseł musi przejść przez redakcje i korekty (w obu przypadkach w liczbie naprawdę mnogiej), a w międzyczasie wracać jeszcze do autora. Również koszty druku są w takim przypadku o wiele wyższe niż zwykle. Gdyby ktoś był ciekaw papieru, który tak starannie wybierano, podpowiem, że jest to z pewnością odmiana tego, co w Polsce nazywa się papierem biblijnym i co można znaleźć w niektórych słownikach, ale przede wszystkim w tradycyjnie wydanych Bibliach.

Bohaterowie Fune o Amu bardzo wyraźnie wyróżniają się na tle innych postaci z anime tym, że są zaskakująco zwyczajni. Nie ma tu barwnych ekscentryków, przerysowanych osobowości, które zwykle dobrze sprawdzają się w animacji. Można by zaryzykować twierdzenie, że postaciom brakuje charyzmy – i jest ono prawdziwe, tyle tylko, że to niespecjalnie przeszkadza. Chociaż dużą część obsady poznajemy (jak się nad tym zastanowić) w niewielkim stopniu, można w nich dostrzec odbicie prawdziwych ludzi, z wiarygodnymi, realistycznymi osobowościami. Dobrze widać to na przykładzie Majimego, postaci centralnej (nie wiem, czy powinnam użyć określenia „główny bohater”) w tej serii, a przy tym doskonale sportretowanego introwertyka. Z jednej strony na przestrzeni lat wyraźnie się zmienia, człowiek, którego widzimy na końcu, jest zupełnie inny niż ten, którego poznajemy na początku. Z drugiej strony jego osobowość pozostaje taka sama i tak samo zmaga się on z trudnym do zrozumienia światem. Początkowo wyraźnie podkreślany jest kontrast pomiędzy nim a drugim pracownikiem działu słowników, Masashim Nishioką, ekstrawertycznym i na pierwszy rzut oka kompletnie niepasującym do miejsca, w którym przyszło mu pracować. Jednakże wątek ich przyjaźni, tak samo jak wątek miłości Hajimego do Kaguyi Hayashi, wnuczki gospodyni domu, w którym wynajmuje on pokój, zostaje w dużej mierze pominięty – wiemy o tym wszystkim, ale możemy się tylko domyślać przebiegu poszczególnych wydarzeń.

Inna sprawa, że pytanie, na ile te wydarzenia byłyby dla widza interesujące, skoro mamy do czynienia ze zwykłym życiem zwyczajnych ludzi. Mam przeczucie, że realistycznie pokazane, mogłyby się na dłuższą metę okazać nieciekawe, a przynajmniej nieciekawe z punktu widzenia tych, którzy oczekiwaliby jeśli nie większego dramatyzmu, to chociaż większego natężenia emocji. Bohaterowie Fune o Amu są dorośli i są Japończykami, co przekłada się zarówno na ich sposób bycia, jak i relacje międzyludzkie. Warto zwrócić uwagę, że Majime do samego końca używa bardzo formalnego języka nawet w kontaktach z osobami dobrze znanymi czy wręcz zaprzyjaźnionymi – bo taki ma charakter. Inni bywają bardziej bezpośredni, stąd wyraźna różnica, jeśli spojrzeć czy to na Nishiokę, czy też na Midori Kishibę, zesłaną do redakcji słowników z działu modowego, ale wszystko to są dojrzali, poważni ludzie, odpowiedzialnie traktujący swoją pracę.

Chociaż łatwo jest zarzucić Fune o Amu częste w japońskich tytułach gloryfikowanie pracy jako takiej, akurat to jedno jest prawdą: żeby wytrzymać pracę nad słownikiem, trzeba to po prostu lubić. Wbrew pozorom zdarzają się też ludzie, którzy lubią swoją pracę. Kiedy patrzyłam na pana Matsumoto, przypominało mi się to, co wiem o panu Kopalińskim, autorze wielu fascynujących słowników – przypuszczam, że podobieństw znalazłoby się sporo. Oczywiście kiedy spojrzymy na dawne słowniki (takie jak te, które cytowałam na początku), znacznie bardziej widać w nich osobowość i poglądy autora. Wydaje się, że w dzisiejszych słownikach suche i precyzyjne definicje są całkowicie bezosobowe, ale to tylko złudzenie. Słownik to sztuka ciągłego wyboru: trzeba wybrać słowa, jakie się w nim znajdą; trzeba zdecydować, które znaczenie umieścimy jako pierwsze, jakie przykłady zastosowania podamy. Słowniki pełne są decyzji, co należy podkreślić, a co się pomija, przez to zaś mają własny charakter, nawet jeśli większość czytelników w ogóle się nad tym nie zastanawia. Ba – dlatego właśnie, że większość czytelników się nie zastanawia, tylko akceptuje zastaną definicję, charakter słownika jest taki ważny.

Pod względem wizualnym mam właściwie tylko jedno zastrzeżenie: o ile sekwencje symboliczne, rozbijające szarą codzienność, były moim zdaniem zdecydowanie potrzebne, o tyle coś z nimi było nie tak. Przynajmniej z mojego punktu widzenia – może dlatego, że czasem ocierały się o pretensjonalność, dodając do i tak dość wzniosłych słów niepotrzebną warstwę obrazu? Z drugiej strony same w sobie potrafiły być pięknie zakomponowane, w szczególności pod względem kolorystycznym, no i bardzo podobał mi się powracający motyw górującego nad Tokio diabelskiego młyna. Poza tym Fune o Amu operuje bardzo przygaszoną paletą kolorów, pasującą do realistycznych wnętrz i projektów postaci. Animacja jest oszczędna, ale przejawia się to przede wszystkim w niewielkiej liczbie statystów w kadrach i daje się usprawiedliwić wybieranymi lokalizacjami. To seria, do której idealnie pasuje określenie „kameralna” – tu nie ma miejsca na graficzne popisy, tylko na staranność i przyzwoity warsztat, a to właśnie dostajemy.

Skoro o wnętrzach mowa, ciekawa jestem, ile osób zaskoczyła staroświeckość redakcji słowników – te wszystkie ręcznie zapisywane kartki, pokój archiwalny, stosy skorowidzów z notatkami. Jeśli ktoś skrzywi się i powie, że przecież to wszystko dzisiaj wrzucono by do komputera, wyśmieję go bardzo głośno. Oczywiście, dzisiaj dużą część pracy nad takim słownikiem dałoby się prowadzić z pomocą komputera, ale nie byłby on tak wielką pomocą, jak mogłoby się wydawać. Weźmy pokazane tutaj archiwum: co to znaczy „digitalizacja”? Zeskanowanie każdej kartki w postaci obrazka zaowocowałoby zbiorem danych całkowicie nieprzydatnych. OCR ma poważne ograniczenia i pozostawia wiele błędów, mimo wszelkich algorytmów pozwalających oprogramowaniu na naukę. Jedyną metodą jest ręczne wprowadzanie lub przynajmniej weryfikowanie i indeksowanie każdej takiej karty. Sztuka po sztuce. To samo tyczy się porównywania słów i definicji – z wielu względów metody „analogowe” są najpewniejsze. Komputery to wspaniałe narzędzia, ale daleko im do zastąpienia pod tym względem ludzi. Całe szczęście.

Moja redakcyjna koleżanka narzekała w zajawkach z pierwszych odcinków na zbyt głośną muzykę, ale przyznam, że ja tego nie zauważyłam. Problem polega na tym, że w ogóle prawie nie zauważałam muzyki w tej serii; pojawiała się wraz z obrazem i stapiała z nim tak, że stawała się całkowicie niewidoczna. Ponieważ o to właśnie chodzi w ścieżce dźwiękowej, nie będę narzekać, ale jednocześnie nie polecę jej do słuchania oddzielnie. Co innego piosenki – Shiokaze Taiiku Okazakiego w czołówce oraz I&I w wykonaniu Leoli przy napisach końcowych są bardzo udane i idealnie pasujące do klimatu serii. Nie szkodzi im, że towarzyszą im piękne, nastrojowe obrazy. Natomiast jeśli idzie o seiyuu, to chociaż zgromadzono tu prawdziwą śmietankę, nikt nie popisuje się efekciarskimi zagrywkami. Aktorzy głosowi grają dorosłych, poważnych ludzi, nie ma tu miejsca na damskie infantylne popiskiwanie czy dramatyczne okrzyki. Jeśli miałabym wyróżnić faworytów, wskazałabym piękny, ciepły głos Maayi Sakamoto w roli Kaguyi oraz przepiękną dykcję Takahiro Sakuraia, grającego Majime. Na szczególne wyróżnienie zasługuje także Mugihito, aktor nie tylko głosowy, który wcielił się w pana Matsumoto i mistrzowsko oddał postępujący wiek, a później także chorobę starszego pana.

Bez wątpienia jednym z powodów, dla których Fune o Amu tak mi się podobało, było to, że pokazane tam wydawnictwo wyglądało zdumiewająco wręcz znajomo. Należy pamiętać, że wydawnictwa, jakie zwykle widujemy w mangach i anime – niedaleko szukając w Sekaiichi Hatsukoi czy Bakumanie – to ogromne koncerny, działające na zasadach korporacji. Szczerze mówiąc, na wyższym poziomie zarządzania nie ma większej różnicy, czy produkują one mangi shoujo, czy też materiały uszczelniające. Podobnym koncernem jest także Genbu Shoubo jako całość, jednak pokazana tu redakcja słowników jest tworem praktycznie odrębnym, pod wieloma względami anachronicznym, ale dlatego właśnie wyraźnie różnym od korporacyjnej struktury. Mogę zaświadczyć, że wiele znanych mi wydawnictw właśnie tak działa i pozostaje oburzająco wręcz odpornych na wpływy nowoczesności. Miło jest zobaczyć, że nie dotyczy to tylko tego, co mam na wyciągnięcie ręki – najwyraźniej ta sama zasada sprawdza się także na drugim końcu świata.

Jako seria obyczajowa Fune o Amu jest interesujące, ale może rozczarowywać porzucaniem wątków i przeskokami czasowymi. Nie wiem też, czy wszyscy widzowie będą mieli cierpliwość do obszernych rozważań na temat znaczeń słów, nie wspominając o wzniosłych dialogach i monologach dotyczących roli słowników. A jednak to one właśnie decydują o niepowtarzalności tej serii i pozostanę na stanowisku, że utworów opowiadających o ludziach nie brakuje – więc czemu nie miałby powstać jeden jedyny utwór opowiadający o słowniku?

Swoją drogą, w trakcie pracy nad tą recenzją opowiedziałam mojej matce o problemach z tłumaczeniem tytułu Daitokai i o tym, że zdecydowałam się na Wielką przeprawę. Moja matka stanowczo opowiedziała się za Wielką podróżą – ponieważ „przeprawa” to słowo, którego używamy raczej w odniesieniu do niewielkiej wody, takiej jak rzeka, i nie ma w sobie dostatecznie dużo przestrzeni. Tytuł każdego odcinka w Fune o Amu ma więcej niż jedno znaczenie, którego odbicie znajdziemy w samej treści odcinka – ale wbrew pozorom to nie jest kwestia słynnej wieloznaczności japońskich znaków. Tutaj nikt nie każe im wykonywać cyrkowych sztuczek, jak Ishin Nishio w Bakemonogatari. Taką samą wieloznaczność kryją w sobie słowa w każdym języku, jeśli tylko zatrzymamy się na chwilę i postaramy się im przyjrzeć uważniej.

  1. X. Krzysztof Kluk: Dykcyonarz Roślinny, 1805 rok; hasło: Centaurea cyanus, Chaber bławatek.
  2. Zygmunt Gloger: Encyklopedia staropolska ilustrowana, 1900 rok; hasło: Wacek.
  3. J. Collin de Plancy: Słownik wiedzy tajemnej, oryg. wyd. 1818 rok; tłum. Michał Karpowicz; hasło: Niewidzialność.
Avellana, 1 stycznia 2017

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: ZEXCS
Autor: Shion Miura
Projekt: Haruko Kumota, Hiroyuki Aoyama
Reżyser: Toshimasa Kuroyanagi
Scenariusz: Takuya Satou
Muzyka: Yoshihiro Ike

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Fune o Amu - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl