x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
To, że uproszczenia pasowały, rzutowało na to, że całość się udała, ale nigdzie nie było graficznych zachwytów, bo nie było jak takowych przygotować. Jak pisałem, twórcy dobrze wiedzieli, jak maskować braki i dlatego wyszło. Nie wyczarowali natomiast czegoś z niczego, więc grafika zostaje dla mnie tam, skąd wychodziła, czyli w mocno przeciętnych kategoriach.
Koncept fabularny można wyrzucić do kosza, gdyż nie ma tu znaczenia. Umiejscowienie akcji w szkole pozwala na pewne oszczędności na pomyśle i produkcji, więc niech im będzie, ale akcja mogłaby równie dobrze mieć miejsce w biurze, czy jakimkolwiek innym miejscu, gdzie regularnie spotyka się grupa ludzi (czego, wbrew pozorom, nie można powiedzieć o dowolnej serii szkolnej). Siłą są tu bowiem postacie. Z bohaterów, których ze względu na częstość pojawiania się zaklasyfikowałbym do pierwszego i drugiego planu (wychodzi, że jest ich ośmioro), tylko dwójkę kolegów‑z-klasy – Shimurę i Katou – można skwitować jako jednowymiarowych. Autentycznie każda postać posiada taki zestaw cech, że nie da się tego zawrzeć w jednym sformułowaniu, ani też znaleźć takiej samej w innej serii. Do tego wystarczy już tylko operować tymi postaciami, dobierając je w grupy w różnych sytuacjach, żeby zapewnić materiał na 12 udanych odcinków. Tak niewiele trzeba.
Dobrym rozwiązaniem okazało się wplecenie w anime wątków romantycznych, czy może raczej angażujących silne uczucia (bo w standardach anime zaliczenie do tej kategorii kwestii Rino i Tanaki byłoby pomówieniem). Z jednej strony zrobiono to w taki sposób, że nie krępowano komediowej natury anime, z drugiej zakotwiczyło to serię w realizmie, przez co zyskała na polu obyczajowym. Na szczególną uwagę zasługuje to, że pokazali, iż nie są potrzebne heroiczne wyczyny i ratowanie świata, żeby narodziło się uczucie. Tak, tak, to nie jest seria fantastyczna, więc nie mogło tu być inaczej, ale sęk w tym, że w gatunku, do którego należy Tanaka‑kun, zwykle takie sytuacje rozładowuje się na gruncie komediowym, a tutaj mimo że nie doszło do szczególnego rozwinięcia, czuć było chemię.
Nie jest tak, że seria to ideał. Zmieniłbym w niej parę rzeczy, w szczególności tempo niektórych odcinków, chociażby ostatniego. Czasami przydałoby się więcej humoru, a akurat go zabrakło, czasem zanadto drążono jakiś wątek niepasujący do klimatu serii. Ogółem jednak nie było to uciążliwe. Z początku myślałem też, że będę miał do czynienia z serią jednego żartu – „Tanaka jest leniwy” – ale tu nie mogłem się bardziej mylić, choć oczywiście, chcąc nie chcąc, jest to motyw przewodni.
Najsłabszą stroną serii jest jej grafika. Widać uproszczenia, widać oszczędności. Z drugiej strony patrząc na takie rzeczy jak kolorystyka czy zachowanie jakości rysunku, dochodzę do wniosku, że gdyby anime dostali w ręce inni ludzie, bardzo łatwo byłoby je zepsuć. Jeśli oszczędność była taka, na jaką wygląda, serię spotkało wielkie szczęście, że postacie się nie powykrzywiały, tła nie wybieliły, a przede wszystkim grafika nigdzie nie weszła z butami na przyjemność seansu.
Kompletnie inny poziom reprezentuje udźwiękowienie, bo, coby nie owijać w bawełnę, lepszego w tym sezonie nie słyszałem. Bezbłędnie dopasowane klimatycznie piosenki przewodnie, tło, które lubi gitarę oraz melodykę (na moje ucho; mógł to równie dobrze być akordeon)... A do tego świetna gra seiyuu. Tanaka brzmiał jak znudzona osoba, ale nie na jedno kopyto, Miyano mnie zupełnie kupiła i chyba tylko Shiraishi miejscami sprawiała wrażenie, że chce więcej, niż może, ale i tak było to daleko od przeciętnej.
Nie oglądałem tej wiosny szczególnie dużo, ale jako że nie widzę specjalnie kandydatów do przejęcia tego tytułu, a Re:Zero nie daję aż takiego kredytu zaufania, niech będzie: anime sezonu.
Re: Odcinek 12
Re: Odcinek 12
PS Spoi‑ler!
Re: CGDCT czyli Yaaaaay2
6/10
Jak już się ma to za sobą, to tytuł wypada nieźle. Dla kogoś, kto za wartość dodaną uważa samą przynależność do gatunku, obecność motorów, czy co tam jeszcze, pewnie dobrze, w porywach do bardzo dobrze. Brak tu większych wad, a wyraźnie za to widać, że mangaka dogadał się z odpowiedzialnymi za ekranizację jego pomysłu – przypuszczalnie manga nic nie straciła, a przy tym stworzono coś interesującego niezależnie jako ruchomy obraz. Dla zainteresowanych obowiązek – wcale nie dlatego, że to jakiś klasyk, ale zwyczajnie tytuł konsekwentnie zrealizowany z pewną ideą – a dla reszty… Nie wiem. Sporo tu rzeczy, które mogą personalnie nie podejść, ale jeśli miałoby się okazać, że „to jednak to”, może warto spróbować.
10 odcinków - 5/10
Powaga jest dobra, kiedy występuje jakiś klimat. Tu szybko okazało się, że nie ma na to szans – dzieje się za dużo za szybko, więc nie da się zbudować odpowiedniej atmosfery. Zresztą kino szpiegowskie funkcjonuje w kulturze, podobnie jak filmy o „dobrych złodziejach”, z pewną dozą humoru. Nie mam tu na myśli wyrwanych z kontekstu gagów, ale autoironię i elementy czarnego humoru, spotykane chyba najczęściej. Rezygnując z tego elementu, seria zapewniła sobie, że powaga, zgodnie z powiedzeniem, powoli ją zabijała.
W scenariuszu znajdziemy całkiem dobre pomysły, ale co z tego? Ich przedstawienie wydaje się zrobione przez kogoś, kto potrafi wymyślać, ale nie potrafi pisać (boję się o 91 Days...). Więcej tu mentalnej masturbacji scenarzysty niż prób złapania kontaktu z widzem, zaintrygowania sprawą, podrzucania fałszywych tropów, ukrywania rozwiązania na widoku… Tym samym naprawdę ciekawie pomyślane historie niszczone są przez przedstawianie ich niejako z boku – ani nie mamy twórczej radości, bo to nie my jesteśmy ich autorami, ani nie pozwala się nam być w pełni odbiorcami – bardziej przypomina to oglądanie ekranizacji kroniki szpiegowskiej, niż serialu fabularnego.
Czy jest tu ktoś, kto potrafiłby, bez specjalnego zagłębiania się w temat, skojarzyć konkretnego szpiega z konkretną sprawą? A to tylko jeden z problemów tego typu funkcjonujących w anime. Mnóstwo elementów jest tu wsadzonych w niewiadomym celu, niepotrzebnie gubiąc widza. I nie trzeba wcale głęboko szukać: weźmy choćby to, co przypominają na początku każdego odcinka – genezę akademii szpiegów. Czy przedstawianie jej jest w jakiś sposób niezbędne dla funkcjonowania serii, czy ma szansę na odkrywczą konkluzję? Nie, istotny jest fakt, że istnieje taka a taka grupa szpiegów i przechodzimy do ich przygód, a nie skupiamy się na nędznym backstory wyglądającym na pisane przez jakiegoś początkującego gracza RPG.
Niewielkim nakładem dało się z Joker Game zrobić coś dobrego. Najpierw trzeba było stworzyć nie ośmiu, ale jednego szpiega. Tak, tak, na usługach Jego Cesarskiej Mości – czemu nie. Do tego przydałoby się wypluć kij od szczotki, dać szpiegowi charakter, dodać w anime jakiś humor, wpleść ewentualnie femme fatale. Reszta mogłaby zostać jak jest i może już wyszłoby coś zjadliwego. Jeśli nie, to naprawy wymagałaby najbardziej problematyczna część, czyli scenariusz. Scenarzystę trzeba by wziąć na bok i kazać sobie sprzedać długopis, czy coś z tych rzeczy, żeby mu uświadomić, na czym ma polegać kontakt z widzem.
No a tak jak jest, niby nie da się krytykować serii – historie wciąż mogą ciekawić na najprostszym poziomie „co oni tam jeszcze wymyślą” i obywa się bez dziwactw – ale miejscami można się zwyczajnie zanudzić.
ehh
odcinek 9 - mieszane odczucia
Druga strona medalu jest taka, że namnożyło się tu sporo dziwactw. Pan Papuga ma ideologię, którą zdecydowano się rozwinąć, a której główną siłą przebicia jest jej kontrowersyjność, a raczej środków do jej realizacji. Nie przekonuje mnie taka kliknij: ukryte postać jako główny zły. Do tego olano motywy Mumei, przez co jej działania w odcinku były bardzo dziwne. Nie wiem, czy celem było wyeksponowanie jej skrajnej naiwności, ale tak właśnie się stało. Do tego ponoć steampunkowe uniwersum otrzymało takie kwiatki, jak kliknij: ukryte randomowy dziadek (ale chyba istotny, bo postawili go w roli śmiejącego się z ważnych wydarzeń) strzelający ręcznym minigunem z biodra. Ostatni raz widziałem coś takiego w „Czeladniku”, ale tam to chyba był robot, chyba z przyszłości.
Jak widać, nie można mieć wszystkiego. Mogło być lepiej, a jest tak samo.
Re: kolejność
Odniosę się do komentarzy wyżej: te serie po coś się ukazywały w kolejności niechronologicznej – taki był zamysł twórczy dotyczący kolejności wprowadzania postaci, odkrywania świata. Najprościej chyba oglądać w kolejności ukazywania się – wtedy ma się na uwadze zamysł adaptacji wg Shaft, która przecież nie przenosi LN na ekran w stosunku 1 do 1. Alternatywą jest poczekanie aż wyjdzie całe Kizumonogatari i oglądanie w kolejności, w jakiej przedstawiały to książki.
Na koniec: [link]
Re: rip off tytanów
Re: rip off tytanów
Co do poziomu szczegółowości, to oczywiście, że Kabaneri ma bardziej szczegółowe projekty postaci i nigdzie nie twierdziłem, że jest inaczej. Natomiast a) szczegółowość nie zawsze działa na korzyść odbioru, b) ocenie określającej całość projektów podlega też więcej elementów; o części najbardziej różniącej się miedzy seriami pisałem wyżej. (Było tam też o tym, dlaczego kolorystyka i ubiór mogą być zdeklasowane jako pusty wysiłek.)
Re: rip off tytanów
Wydaje mi się, że unikasz porównywania serii w ich momentach widowiskowych. Jeśli rozkładasz wagę wszystkiemu po równo (co jest raczej niezgodne z ogólnymi zasadami robienia filmów, uwzględniającymi różne skupienie widza na różnych aspektach, zmienne w czasie, ale masz do tego prawo), to wciąż niekoniecznie musi być tak, że Kabaneri wygrywa, bo nie pisałaś, co z porównaniem całej reszty.
Z mojej perspektywy sceny walki Ikomy to dużo zaciskania zębów, siłowania się i krzyczenia. Nie wiem teraz, czy częściej widywane jest to, czy piruety i salta. Natomiast wiem, przy czym trzeba się bardziej starać, a tu o staraniu była mowa. Ikoma też jest istotną postacią w serii, ale pod względem zachodu ląduje na jednym poziomie z Amane i może jeszcze Yukiną. Wysiłek w przedstawienie Mumei jest nieporównywalnie większy – nie tylko od strony czystej animacji, ale reżyserii scen.
Walka Ikomy w pociągu była momentem, kiedy trochę zwątpiłem w serię (pisałem o tym niżej). Nie wiem, co chcieli osiągnąć, ale w sekundę zniszczyli budowaną wcześniej efektowność. Gdyby to jeszcze miało wydźwięk komiczny, może by uszło – wyszedłby taki Indiana Jones strzelający z pistoletu.
Ujęcie z włosami było udane. Też zwróciłem na nie uwagę w czasie oglądania.
Re: rip off tytanów
Re: rip off tytanów
Jeśli stawiasz sprawę tak, że pod względem grafiki Kabaneri góruje nad Tytanami, i wyciągasz dialogi jako koronny argument, to muszę się zdecydowanie nie zgodzić. Grafika nie może być determinowana jako „jakość sumaryczna” podzielona przez czas trwania. Są sceny cenniejsze i mniej cenne jeśli chodzi o grafikę (i chyba się tu ze mną zgodzisz, skoro ze zrozumieniem pisałaś o oszczędnościach) i to jest baza, z której należy oceniać aspekt wizualny. Do czego zmierzam to to, że Tytani potrafili zabłysnąć, kiedy chcieli, czym rekompensują z nawiązką rzekomą ociężałość w scenach mniej dynamicznych (wierzę na słowo, bo nie pamiętam). A Kabaneri nie. Tak dodatkowo: do zrównoważenia samych scen dialogowych wystarczyłoby wspomnieć o samych projektach postaci – to ma chyba podobną „wagę”. Jakościowo żadna seria pod tym względem nie błyszczy, ale w porównaniu Tytani potrafili zrobić swoje postacie rozróżnialnymi bez uciekania się do absurdalnych fryzur czy nieistniejących kolorów włosów, a Kabaneri tu kuleje. Nie mówiąc już o umotywowaniu strojów bohaterów. I zaznaczę, to nie są jakieś wielkie rzeczy (choć sporo przekazują o serii, nawet podświadomie), podobnie jak animacja dialogów.
WIT nie oszczędza tu na dobrze zrobione sceny akcji – tych naliczyłem od początku serii półtorej. Na początku łudziłem się, że tak jest, ale anime szybko mnie zweryfikowało. WIT oszczędza, bo jest boleśnie świadome, że seria nie jest jakimś superhitem i gdyby nie było tu wojującej cute dwunastolatki, to wszystko by się kładło. Dlatego też przykładają się wyłącznie do scen akcji z nią, a całą resztę olewają, przy czym większość olali jeszcze zanim rozrysowano pierwsze klatki.
Re: rip off tytanów
po 10 odcinkach
Porównanie z KonoSuba, nasuwające się często pewnie głównie dlatego, że jedna seria pojawiła się po drugiej, okazuje się nawet trafione. W moim przypadku tym bardziej, że o obu seriach mam podobnie dobre zdanie i nawet identycznie oceniam. Oczywiście fundamentalna różnica jest taka, że Re: Zero nie jest komedią, nie na pierwszym miejscu, ale są też podobieństwa. Najważniejsze to dystans serii do siebie – Re: Zero wprawdzie od czasu do czasu przechodzi w powagę, ale robi to naprawdę z wyczuciem, tylko w momentach, które tego wymagają. Przez ten dystans z miejsca lepiej się podchodzi do serii (może dlatego, że trudniej krytykować coś, co samo jest wobec siebie krytyczne). Drugi ważny element to główny bohater. Wprawdzie Subaru do przerysowania Kazumy brakuje kilometrów, ale chyba jest bliżej niego niż którejkolwiek innej postaci z „lajtnowelowego przeniesienia do świata fantasy”. Jak dla mnie Subaru wychodzi mocno na plus – udało się przedstawić postać niekoniecznie superinteligentną, ale niepozbawioną zdolności myślenia (co zwykle ma miejsce, kiedy twórcy chcą podkreślić, że postać do bystrych nie należy), no i z dystansem do siebie – to zresztą ten dystans Subaru stanowi o dystansie całego anime. Oprócz Kazumy kojarzy mi się jeszcze jedna, pod pewnymi względami podobna postać – Koyomi Araragi. Mam tu głównie na myśli momenty, kiedy wśród całej beztroski bohater potrafi wziąć się w garść i podążając ku jasnemu celowi, zrobić coś po swojemu – Subaru to dla mnie właśnie Koyomi cofnięty mentalnie o około 4 lata (nie żeby było coś w tym złego, bo Re: Zero właśnie takiej postaci potrzebuje). Nie mówiąc już o tym, że podobnie jak on, jest pomiatany przez żeńskie postacie z pomocą błyskotliwych, ostrych dialogów.
Podobieństwo do Monogatari (o moja Haruhi… niech już będzie „małe nawiązanie”, bo się chyba zapędziłem) widziałem też w technice opowiadania historii przez tło. Parę razy było tak, że bohaterowie rozmawiali, ale żeby nie nudzić widza naprzemiennymi ujęciami na twarze bohaterów, przeniesiono akcję w ciekawsze miejsce (np. do Ram i Rem zabawnie strzygących żywopłoty). Zagranie typowe dla Shaft, ale tu pojawiało się za rzadko, żeby to jakoś bardziej roztrząsać.
A skoro już jestem przy grafice, to chcę wspomnieć o jednej rzeczy. Bardzo nie pasuje do tej serii, że w projektach pokojówek zasłonięto im włosami po oku. Wydaje się, że to drobiazg, ale ma ogromny wpływ na zekranizowanie serii. Przykładowo nie można pokazać Ram idącej w lewo, bo traci się kontakt z widzem. Wiem, że pewnie LN miało już takie projekty i nic się z tym nie dało zrobić, ale biorąc pod uwagę, że seria zdaje się lubić plastyczną reżyserię, trochę źle się to odbija na scenach z tymi postaciami.
Jeszcze o muzyce. Świetny pomysł w niekoniecznie świetnym (ale wciąż dobrym) openingu. Gdyby autorzy mieli kreatywność i przysłowiowe jaja, żeby dociągnąć do końca brzmienie z początku (czyli dopasować refren do reszty piosenki), to byłbym dumny z japońskiej muzyki w anime po raz pierwszy od usłyszenia czołówki Ninja Slayer. Ale nie ma co narzekać, bo jest z tym i tak o niebo lepiej niż w typowym anime fantasy czy innym SAO.
Co do tego, co było główną przyczyną stracenia głosu przez Jun, to najpewniej i rozpad rodziny i fakt, że jej wprost powiedziano o gadulstwie miały znaczenie. Jednakże wydaje mi się, że kluczowy był tu właśnie szok spowodowany rozpadem rodziny. Gdyby dziewczynce tylko wypominano, że jest gadatliwa, zapewne nie przyniosłoby to większego efektu. Natomiast gdyby jej rodzice po prostu się rozwiedli, bez jej udziału, wciąż mogłoby to (w konwencji realizmu prezentowanej przez film) doprowadzić do stania się niemym – zwyczajnie, jako efekt szoku. Widać więc, który z warunków był niezbędny do zaistnienia tego, co się stało.
Re: wyczuwam pozew
Re: The Beatle prawie wygrał życie
A skoro już jesteśmy przy Leviu, to jego wejście było jak dla mnie komiczne. Już pomijam to, że go nabuzowali w zapowiedziach, co niekoniecznie miało pokrycie w prezentacji; reakcja głównego w stylu „widzę cię pierwszy raz na oczy, wyglądasz na silnego… ale czy jesteś wystarczająco silny, żeby obronić Mumei?! grrr…” zwaliła mnie z nóg.
Zabrakło <==To=Be=Continued==
wyczuwam pozew
Re: The Beatle prawie wygrał życie
Co do reszty, to niezbyt widzę, na czym ma polegać problem. Jeśli zaczniemy wchodzić w relatywizm schematyczności, to może okazać się, że koniec końców nie da się w recenzji napisać niczego, co nie psułoby części seansu. Logicznym jest, że pisząc o schematach, mam na myśli schematy akceptowane przez siebie i nie przeskoczy się nad tym, ani nie zrobi „recenzji dla każdego”.
Owo wyczucie tego, co można napisać, wskazało mi, że powinienem uprzedzić o możliwości pojawienia się w tekście większej liczby konkretnych informacji, niż takiej, której można by się spodziewać – stąd sformułowanie z drugiego akapitu. W przypadku tego anime nie potrafiłbym napisać tekstu o satysfakcjonujących mnie długości i rozbudowaniu argumentacji bez odwoływania się do faktów – przy czym oczywiście zachowałem rozsądek i wiedziałem, że zdradzenie głównych zwrotów akcji czy zakończenia jest w każdym przypadku nieodpowiednie. Nie czuję się jednak przykuty konwencją, w której muszę pisać, nie stosując takich zabiegów. Przeciwnie, jako docelowego odbiorcę zwykle staram się obierać kogoś, kto już obejrzał anime – sam jestem tym typem czytelnika, więc trudno mi jest się postawić w pozycji kogoś, dla kogo tytuł jest nowy – i skupiam się bardziej na części analityczno‑opiniującej niż na informacyjnej.
Jeśli chodzi o „nawet najbardziej przewidywalne rozwiązania”, to celowo zastosowałem tu hiperbolizację, żeby zwiększyć grupę osób, które przeczytają tekst, bo stwierdzą, że to nie o nich chodzi. Nie stoi to też w sprzeczności z moim zdaniem, bo faktycznie to, o czym piszę, nie zdradza szczególnie wiele. Tak użyty zabieg ma to do siebie, że raczej nikogo nie urazi, bo nikt z własnej woli nie zaliczy się do grupy osób, które są wyjątkowo słabo domyślne – prędzej albo przeczyta tekst, będąc uprzedzonym i świadomym, albo stwierdzi „uważam się za domyślnego, ale i tak wolę nie znać żadnych konkretów przed seansem”.
Teraz już wchodząc w dyskusję nieco w oderwaniu od recenzji i od tego, że jestem osobą, która ją napisała: nie do końca rozumiem Twoją opinię o filmie. Albo inaczej – rozumiem ją, ale nie potrafię się postawić w Twojej pozycji. Zwyczajnie objaśnienia o rozwoju fabuły i tajemnicach bohaterów są jak dla mnie dość mgliste. Mogę się odnieść tylko do walki z problemami młodych ludzi – jak dla mnie tu wybrano nieodkrywczą, przewidywalną i (niech będzie) szablonową drogę, żeby to ukazać. Kokoro ga Sakebitagatterunda może tu sobie podać rękę z Shoujo‑tachi wa Kouya wo Mezasu, oczywiście z poprawką na to, że to drugie to seria telewizyjna. O ile problem Jun doczekał się właściwego podejścia, o tyle kwestie przedstawienia, pobocznych wątków romantycznych, czy tego nieszczęsnego Daikiego, były wyjątkowo nieciekawe.
No a z jajkiem to z mojej strony były tylko drobne żarty – to chyba widać, bo nigdzie bezpośrednio nie dotykam tej kwestii. Zresztą byłoby to bardzo niskim zagraniem, czepiać się o taki szczegół; za to niewinne podśmiewanie się, jakoś sprzyjające kompozycji tekstu uważam za jak najbardziej na miejscu.
Sam motyw do mnie nie trafił, bo mógłby sobie być – przez swoją prostotę przekonywał, że np. w kwestii Jun to wynika z dziecięcej wyobraźni – natomiast użyto go też komicznie m.in. przy roli Daikiego w przedstawieniu. Tam chyba miało to bawić, a mnie raczej żenowało, bo to nie był specjalnie kreatywny humor.
Re: Ocena muzyki to totalne nieporozumienie
To, że nie zidentyfikowałem utworów imiennie, nie oznacza, że ich nie rozpoznałem podczas seansu. Wyraźnie napisałem przecież, że wydawało mi się, iż już je słyszałem (nie pisałem o pewności, gdyż rzeczywiście jej nie miałem). Między seansem a przygotowaniem się do recenzji minęło trochę czasu i wówczas mogłem też zapomnieć, co dokładnie zostało wykorzystane w filmie, licząc na to, że w przypomnieniu pomoże mi ścieżka dźwiękowa. I tutaj chyba leży błąd, bo wśród dostępnych mi utworów nie odnalazłem wyżej wspomnianych. Szczególnie tyczy się to Somewhere over the Rainbow, którego nawet umyślnie szukałem, kojarząc, że pojawiło się w anime, jednakże nie zalazłszy go w OST, stwierdziłem, że musiało mi się przesłyszeć.
Poza tym wyliczenie wszystkich zaaranżowanych tu utworów podnosi wiarygodność mojej opinii, ale niezrobienie tego, ograniczając się do paru, wcale jej nie dyskredytuje. Proszę nie wyolbrzymiać.
Imienne rozpoznanie pierwowzorów nie jest również konieczne do oceny aranżacji – wystarczy obraz wzorcowej melodii, bez znajomości szczegółów na temat kompozytora, choć oczywiście mogą one pomóc przy analizie.
Raczył: „co jest słyszalne w zupełnie innym podejściu od strony wokalnej”. A więc polegało to na nie do końca odpowiednim wokalu. Ponieważ uznałem, że dalsze zagłębianie się w sprawę rozbija się o semantykę w stylu „melodię cechuje nostalgia, której nie dało się odczuć w płaskim wokalu”, która mogłaby zostać źle zrozumiana, jak również przez to, że nie czułem potrzeby roztrząsania kwestii, zdecydowałem się oprzeć tę opinię na poziomie „mnie się to nie do końca podobało”. Czy w takim podejściu jest coś błędnego?
Sprawę realizmu w części musicalowej tytułu i tego, czy broni on takiego a nie innego wykonania, staram się wyjaśnić w komentarzu niżej, więc nie będę się tu powtarzał i odsyłam tam.