Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Dango

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

5/10
postaci: 5/10 grafika: 6/10
fabuła: 5/10 muzyka: 5/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

5/10
Głosów: 5
Średnia: 4,8
σ=2,04

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Avellana)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Bouken Ou Beet Excellion

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2005
Czas trwania: 25×24 min
Tytuły alternatywne:
  • Beet the Vandel Buster Excellion
  • 冒険王ビィト エクセリオン
Tytuły powiązane:
Widownia: Shounen; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Świat alternatywny; Inne: Supermoce
zrzutka

Czy da się poprawić fabułę i w niczym nie poprawić oceny końcowej? Jak się okazuje – owszem.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl

Recenzja / Opis

Akcja drugiej serii zaczyna się niebawem po zakończeniu pierwszej, na pokładzie statku, którym Beet, Kiss, Poala i Milfa (dobra, powiedzmy to raz i miejmy z głowy – osoba odpowiedzialna za imiona powinna dostać jakąś antynagrodę) zmierzają do Grancisty. Jednakże oczywiście nic nie może iść za łatwo. Statek zostaje zaatakowany i zatopiony przez potężnego vandela, a Beet i jego drużyna wraz z ocalałymi pasażerami lądują w pobliżu miasta Shantigo. Jest ono położone niemal na brzegu morza, ale oczywiście pozbawione tak ekstrawaganckich urządzeń jak port czy jakiekolwiek jednostki pływające. Dlatego nasi bohaterowie, przyjęci ciepło przez miejscowych, nie mają wielkiego wyboru – muszą na jakiś czas odłożyć dalszą podróż. W międzyczasie mogą spróbować rozwinąć biznes gastronomiczny, podszlifować trochę umiejętności (Shantigo jest znane ze specjalistów we władaniu mocą tenryoku), no i spróbować nawiązać nić porozumienia z nowym znajomym, młodszym od nich o jakieś trzy lata synem władcy Shantigo, Leonem. To ostatnie nie będzie jednak takie proste: zbuntowany przeciw całemu światu chłopiec jest wprawdzie zafascynowany przybyszami, ale sam nie ma najmniejszego zamiaru zostać – zgodnie z wolą ojca – busterem. Tymczasem vandel imieniem Vaus, nadzorca więzienia dla vandeli, snuje własne plany dotyczące Shantigo i Leona, przy okazji zamierzając wysłać pewną irytującą drużynę na tamten świat.

Twórcy postanowili nie powtarzać swoich błędów i nie proponować widzom kolejnego fragmentu niezamkniętej historii. Tym razem stworzyli serię o fabule z początkiem i końcem, pokazującą konkretny epizod z życia bohaterów. W zasadzie pomysł wart pochwały. Praktyka jednak bywa złośliwa i nie da się ukryć, że może to i jest opowieść kompletna, ale przede wszystkim opowieść okropnie nieciekawa. Fabuły w gruncie rzeczy jest za mało i większość odcinków wypełniają perypetie z niezbyt fascynującego życia codziennego bohaterów, ich wysiłki w celu doskonalenia swych mocy (oczywiście pod okiem lokalnych, obowiązkowo ekscentrycznych, mistrzów) oraz potyczki z rozmaitymi „niespodziankami tygodnia”, przysyłanymi przez Vausa. Wątek główny powraca co jakiś czas, zawiera nawet trochę interesujących pomysłów (przede wszystkim dotyczących skomplikowanych układów pomiędzy samymi vandelami), ale pozostaje zbyt wątły, aby utrzymać uwagę widza. Oczywiście całkowicie na bok odsunięto wszystkie wątki pierwszej serii, od poszukiwań arcywroga Beeta, Beltozego, aż po kwestię Kissa i jego rozliczenia się z niechlubną przeszłością.

Teoretycznie także na plus należałoby policzyć skrócenie samych walk. Problem niestety tkwi w tym, że w porównaniu do pierwszej serii drużyna doznała gwałtownego, niczym niewyjaśnionego regresu umiejętności. Poprzednio zaczynano od przeciwników jak na realia świata bardzo silnych, a skończono na jednym z najpotężniejszych vandeli. Jeśli pojawiali się adwersarze słabsi, w jakiś (często całkiem pomysłowy) sposób tłumaczono, dlaczego ich pokonanie jest problemem, na przykład z powodu ich nietypowej formy albo zakładników, których wzięli. Tutaj przez większość czasu na bohaterów szarżują zwykłe potwory (ciut może podrasowane), czyli nierozumni podwładni vandeli, których technika walki do tejże szarży się ogranicza. Nagle okazuje się, że broń i moce bohaterów (łącznie z saigami Beeta) działają na nie wyjątkowo słabo lub wcale i konieczne jest pilne douczanie się nowych ataków. Znika też, z małymi wyjątkami, jakakolwiek pomysłowość walk. W pierwszej serii zdecydowaną zaletą było pokazanie „pracy zespołowej”. W tym przypadku mamy klasyczną sytuację, w której ktoś z drużyny okłada potwora, czym wlezie, a reszta stoi z boku, nawet nie próbując działać. Szczególnie cierpi na tym Milfa – być może dlatego, że dysponuje drugą po Beecie siłą ofensywną, praktycznie w ogóle nie ma okazji zaprezentować swoich możliwości i można dojść do wniosku, że jest najwyżej na poziomie (znacznie od niej przecież słabszej) Poali. Podobnie zresztą jest w przypadku Kissa, który z młodocianego geniusza jeśli chodzi o opanowanie mocy zamienia się w chłopaczka trochę może zdolniejszego od przeciętnej. Do tego dochodzi wyjątkowy brak elementarnej logiki podczas walk (następna rzecz, której obecność podobała mi się poprzednio). Przykład? Beet ma do dyspozycji pięć saig, przypominających odpowiednio: miecz, włócznię, tarczę (zmieniającą się w kulę na łańcuchu), rodzaj broni palnej i topór. Każda z nich ma swoje właściwości i zastosowania, ale tutaj na ogół nie było widać sensownej zależności między użytym typem broni a przeciwnikiem. W pewnym momencie jednak Beet jest zmuszony stanąć do walki mimo złamanej nogi. Którą broń z tych pięciu wybiera, biorąc pod uwagę poważne problemy z poruszaniem się? Tak, oczywiście włócznię, którą walczy się w zwarciu! Podobne cuda, niestety, dzieją się przy każdej walce.

Regresowi (a właściwie atrofii) uległy także charaktery postaci. Przyczyna, dla której polubiłam bardzo przeciętną serię, jaką był Bouken Ou Beet, była prosta: jej bohaterowie zdołali zyskać moją sympatię. Byli bardzo sztampowi i mało oryginalni, ale jednocześnie dawało się ich lubić, ich osobowości były prościutkie, ale wyraziste, a relacje panujące między nimi nakreślono z humorem i odrobiną ciepła. Tutaj tymczasem w ogólnym rozrachunku udała się zdumiewająca sztuka całkowitego wypreparowania tej zalety i wyrzucenia jej do kosza. Owszem, tu i tam, szczególnie na początku, zdarzyła się jakaś sympatyczniejsza scena, ale w zasadzie gdybym miała omawiać charaktery tylko na podstawie tej serii, nie umiałabym właściwie powiedzieć niczego o bohaterach. Zachowują się niemal identycznie, rwąc się bohatersko do walki, a w międzyczasie wygłaszając przemowy o potrzebie bronienia bliźnich, brzmiące raczej mało przekonująco. Niewątpliwie spory udział w tej zmianie na gorsze ma wprowadzenie nowej postaci pierwszoplanowej, czyli wspomnianego wyżej Leona. Jest to bohater rzeczywiście zdolny do wykrzesania z widza silnych emocji: żywiołowej niechęci i potrzeby podpisania petycji o zezwolenie w określonych przypadkach na eutanazję. Presja, której jest poddawany, może początkowo tłumaczyć jego zachowanie, szybko jednak zaczyna go tłumaczyć wyłącznie to, że osobowość ma nie dwunastolatka, a czterolatka i proporcjonalne do tego rozumienie otaczającej go rzeczywistości i jej wymogów. Obserwowanie, jak wszyscy, z drużyną Beeta na czele, przez dwadzieścia pięć odcinków cackają się z koszmarnym bachorem jak ze śmierdzącym jajkiem, jest zajęciem w najwyższym stopniu nieprzyjemnym. Postaci drugoplanowych tym razem jest sporo, jednak są one w większości po prostu płaskie, a emocje towarzyszące ich relacjom z bohaterami są całkowicie sztuczne. Kiedy zaś scenarzyści zdecydowali się jedną z nich uśmiercić, musiała ona obowiązkowo spędzić ponad pół odcinka opowiadając każdemu napotkanemu przechodniowi i znajomemu, co zamierza robić po powrocie z wyprawy, żeby nikt nie mógł mieć cienia wątpliwości, jak się ta wyprawa skończy. Nie najgorszą postacią jest sam Vaus, chociaż zdecydowanie można było sobie darować w jego przypadku przedśmiertny monolog, trwający niemal cały odcinek. Natomiast jego podwładni są całkowicie nieinteresujący, a okazjonalne wstawki „komiczne” z ich udziałem nie są w najmniejszym stopniu zabawne.

Oprawa techniczna pozostaje na poprzednim poziomie, czyli muzyka jak była, tak jest nieciekawa, a czołówka zawiera coś, co chyba jest piosenką, bo zawiera słowa i muzykę. Grafika, jeśli się zmieniła, to chyba minimalnie na gorsze, ale to może wynikać w dużej mierze z małej zmienności scenografii. Vandele wyglądają tak, jak wyglądały, a potworów jest mniej i wydają się mniej pomysłowe niż poprzednio. Walki pokazano oszczędnie, przy finałowej stosując całą serię zatrzymanych paneli – najgorsze było to, że owe panele prezentowały się znacznie lepiej i bardziej dynamicznie niż wcześniejsze animowane ujęcia. Ogólnie jednak całość pozostaje w stanach najniższej średniej dla gatunków – bez żenujących błędów, ale z widocznymi wyraźnie oszczędnościami na wszystkim, na czym dawało się oszczędzać. Łącznie z planszami oddzielającymi przerwę na reklamy: w poprzedniej serii prezentowały aktualnych przeciwników albo samych bohaterów, ale w wersji aktualnej dla danego odcinka. Teraz wykorzystano po prostu owe ujęcia bohaterów (bo przeciwnicy już nie pasowali) ponownie.

Oglądać? Raczej nie. Pierwsza seria przy odpowiednim operowaniu przyciskiem przewijania miała swoje momenty i mogła się spodobać, ale też jako najprostsza z możliwych rozrywek. Druga, mimo lepszej konstrukcji fabuły, jest znacznie mniej ciekawa i najzwyczajniej całkowicie nijaka, a co gorsza – bohaterowie tracą praktycznie cały swój urok. Zalecić (acz nie polecić) ją można, podobnie jak poprzednio, jako w miarę bezpieczną serię przygodową dla widzów młodszych i mało wymagających, pod warunkiem, że widzieli już serię pierwszą.

Avellana, 25 lutego 2009

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Toei Animation
Autor: Kouji Inada, Riku Sanjou