Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Komentarze

Sengoku Basara: The Last Party

  • Dodaj komentarz
  • Recenzja anime
  • Avatar
    A
    odpowiedzi: 1
    Subaru 17.09.2012 12:24

    Kinówa!

    Absurd leje się wiadrami, padłem na widok konia z dyszami wydechowymi po bokach :D
    Masamune szpanuje, jak zwykle boski (mój ci on), Yukimura się jak zwykle rzuca i leje po twarzy… Swojsko.
    Fanom serii TV na pewno się spodoba, nieprzekonanych na pewno nie przekona. Totalna „basarowatość”, kilometrowe skoki na koniach, błyski energii na niebie i… taniec synchroniczny, hahaha :D
    Muzyka bez zarzutu, T.M. Revolution jest Basarze niezbędny, nie wyobrażam sobie tej serii bez takiego udźwiękowienia. Grafika bez zarzutu, przedmówcy widocznie oglądali w niefajnej jakości.

    Samurai Dance!
    Odpowiedz
  • Avatar
    A
    Ayako*** 29.12.2011 11:56
    Nareszcie!
    Po długim oczekiwaniu dostaliśmy wreszcie kolejną odsłonę przygód naszych ukochanych narwańców w trochę innej średniowiecznej Japonii. Powiem tak, zabawa jest przednia, ale film nie uniknął bolączki wielu produkcji, które mogły być genialne, ale trochę im do tego zabrakło, głownie z powodu ograniczonego czasu ekranowego. Z drugiej strony ta produkcja nie sili się na rozważania o ludzkiej egzystencji i dobrze, bo to obniżyło nieco wartość drugiej serii. Mamy tu czystą rozrywkę, walki, walki i jeszcze raz walki i to właśnie jest esencją Basary.

    W filmie nie stracili nic ze swego uroku główni bohaterowie. Masamune to uosobienie fajności, więc sama jego obecność na ekranie i kilka wykrzyczanych linijek w języku miłośników burgerów sprawia, że ta produkcja skazana jest właściwie na sukces (dodam, że jego językowy repertuar robi się coraz bardziej niesamowity i nie zdziwiłabym się, gdyby zaczął krzyczeć „Pączki z dżemem!”, a jego druhowie wydaliby ten sam okrzyk co zwykle – ale właśnie za to go uwielbiam!). Na brawa zasługuje Yukimura, który powrócił do swojej emocjonalnej formy z pierwszej serii, ale i przyswoił sobie te kilka punktów doświadczenia z drugiej (co poskutkowało nowym strojem bojowym, w którym wyglądał świetnie.  kliknij: ukryte ). Maeda był taki jak zawsze (czyli znowu wtrącał się w sprawy innych, ale i tak go lubię), Kojuurou był, ale głównie jako tło dla działań Masamune (chętnie obejrzałabym jakiś odcinek poświęcony tylko jemu). Pozostali też zostali potraktowani jak przysłowiowe pionki (mam tu na myśli japońskiego Jacka Sparrowa, zielonego szparaga z hula hopem, tygrysiego ojca chrzestnego, jego czarującego przeciwnika od czasów piaskownicy i placu zabaw, itd.), ale to także można tłumaczyć długością filmu. Dodatkowo Ichi snuje się po ekranie jak „królowa potępionych” i zachowuje jak ofiara terapii wstrząsowej, Mitsunari emuje, bo to mu wychodzi najlepiej (W dodatku wykrzykuje nie to imię, które powinien. Powinno być „Ieyasu!!!”, a nie „Date Masamune!!!”), a Ieyasu z kolei chce pokoju i zawiązywania więzi między ludźmi (człowieku, rozumiem ideę, ale jak będą pogodzeni to będzie koniec Basary, you see?). Pomijam kwestię motywów będących niczym deus ex machina i nowych bohaterów, o których niestety nie da się zbyt wiele powiedzieć, choć wypadli nie najgorzej.

    Muzyka jest jak zwykle świetna, a piosenki, zwłaszcza ta końcowa, są fantastyczne. Grafiki nie oceniam, bo moja wersja była słaba, ale nie wątpię, że się postarano.

    Podsumowując, film jest dobry, choć pozostawia uczucie niedosytu. Nie wydaje mi się, by była to ostania impreza urządzona przez twórców, zwłaszcza, że dalsze części gry nadal powstają i powstawać będą, bo rzesze fanów tylko na to czekają. Pozostaje mieć nadzieję.
    No tak, jeszcze jedno: Co robią wojownicy po wielkiej, szalonej imprezie, która przypomina koniec świata?
     kliknij: ukryte 

    Odpowiedz
  • Anielski_Pyl 29.12.2011 01:03:17 - komentarz usunięto
  • Avatar
    A
    Qualu 25.12.2011 22:50
    Wielki kociołek.
    Składniki na The Last Party:
    Jeden Sanada Yukimura, z pierwszego tłoczenia, albowiem w kontynuacji za bardzo wgłębiał się w Wolę Wszechświata, Sens Istnienia i Walkę o Pokój,
    Jeden Masamune Date, taki zwyczajny, co obrywa w każdej serii, krzyczący „Are you ready guys?” na przemian z „Uber Jack Break”, „Destruction”, „Crazy” i „Revenge” ( brakuje tylko „Destiny” Ringo Oginome, „Fabulous Max” Yuri i „Watch out, Mister President” na zmianę z „Oh, Jesus, Noo” blond pachołka rodu Natsume z Mawaru Penguindrum )
    Porcję zła ( przecier z Nobunagi Ody, Toyotomiego Hideyoshi, Hanbeia i Ssssyczącego przydup.. wiernego giermka Demona z Szóstego Kręgu Piekielnego )
    Szczyptę głupoty,
    Beczkę absurdu,
    Cysternę gwiezdnych wybuchów, tęczowych błyskawic i świetlnych laserów,
    Jeden latający na „gundamie” Ieyasu Tokugawa niczym Son Goku na chmurce,
    Szczypta epickości.
    Do smaku doprawić bukietem postaci, które nie miały debiutu w seriach telewizyjnych.
    Uwaga, nie gotować za długo ani nie mieszać z innymi daniami spod znaku BASARA, ponieważ grafika może kuleć.

    I kulała. Bardzo. Albo moja wersja, albo jakość nie pozwalała się cieszyć tymi detalami, źdźbłami trawy, guziczkami na ubrankach, koralikach, innych detalach w uzbrojeniu. Oczywiście, jak na sporą większość shounenów, Last Party ma prześliczną grafikę, bardzo płynną animację i elastyczne projekty postaci, ale w porównaniu do serii telewizyjnych – no bieda. Zwłaszcza, że to film, można było się bardziej postarać.

    Muzyka jak zwykle – dobra, epicka, pasująca. Motyw Ody Nobunagi, głównie przez okoliczności, w jakich towarzyszył w pierwszej serii, kojarzy mi jeszcze zabawniej, niż choćby motyw przewodni z filmów Benny Hilla.

    Nadal absurd paruje i wylewa się z kociołka, i choć nie jest to ta głupota z pierwszej serii, to na szczęście nie są to też smęty z drugiej. Niestety, film z jednej strony był dla mnie za krótki ( postaci są zbyt kochane, aby spędzać z nimi jakieś marne 9o minut ) a z drugiej za długi – epicka końcowa walka.. była. Po prostu, była. Bez fajerwerków ( acz z tęczą owszem ), świecące niczym Kyuubeiowi patrzałki Ody wwiercały się z mrocznego kwiatu zagłady, a rżenie Mitsuhidego przyprawiało o salwy śmiechu. Jako minusy muszę wymienić znikomą rolę Chousokabe, mojego pirackiego ulubieńca, perfidny wjazd Moriego pod koniec filmu, absolutny brak pary Kasuga­‑Sasuke, pary Kasuga­‑Kenshin oraz Kenshin­‑Shingen. Jak niedomiar dwóch postaci potrafi zepsuć seans – dopiero w tym filmie się dowiedziałam. Albo nadmiar – Ichi –  kliknij: ukryte . Ale nie o to chodzi – Pacyfistyczny Indianin, Maeda Keiji jak zwykle psuje zabawę.

    Film dostaje 6. Głównie za najbardziej epicką kaplicę­‑pomnik, jaką w życiu widziałam – rozważam umieszczenie tej płaskorzeźby Hideyoshiego jako tapeta na pulpicie – przynajmniej za każdym spojrzeniem poprawię sobie humor. Do filmu raczej nie wrócę, wolę powtórkę z rozrywki, jaką dostarczyła mi pierwsza i najlepsza część cyklu o „historii” Japonii. Bowiem w tej serii pojawia się wszystko, czego w wieku XVI w Kraju Gejsz, Ryżu i Automatów z Bielizną nie było – od gundama po jeżdżąco­‑pływające fortece na tysiąc osób z laserami. Czy to dobrze, czy źle – nie wiem. Ale wiem jedno, jeżeli ktoś chce obejrzeć ten film, mimo powtórzenia obu sezonów na początku, wypada raczej zaznajomić się z panującymi tutaj „realiami” w poprzednich seriach. Nie każdy może przywyknąć w ciągu półtorej godziny do wyrażania miłości i szacunku poprzez lanie twarzy towarzysza, koni z silnikiem pod siodłem i kierownicą przy wodzach, bitwy dwóch osobników na laserowe miecze, błyski świetlne i potężne tarcze powietrzne oraz kampanie wojskowe z armiami jednoosobowymi. Że nie wspomnę o karpiu i marchewce mierzącej 1o metrów.

    Fanów nie odstraszę, ale tak na prawdę nic nowego film nie oferuje ( chyba, że ktoś stęsknił się za szaleńcami z gry/anime, ale nie gwarantuję udanego spotkania ).
    Odpowiedz
  • Dodaj komentarz
  • Recenzja anime