Komentarze
Rurouni Kenshin [2012]
- Re: O filmie : TeresaODelikatnymUśmiechu : 28.02.2015 22:12:28
- O filmie : Avalia : 11.02.2015 13:52:28
- Aktorzy <3 : myett : 2.02.2015 21:31:32
- komentarz : tamakara : 20.05.2014 20:44:01
- komentarz : Rudra : 30.01.2014 21:14:25
- komentarz : Diablo : 13.10.2013 23:36:49
- komentarz : Ruka : 18.09.2013 22:26:00
- Re: Bardzo udana ekranizacja : Lenneth : 10.02.2013 04:14:00
- Bardzo udana ekranizacja : Lenneth : 10.02.2013 04:06:45
- komentarz : q : 8.02.2013 15:08:43
O filmie
Po zakończeniu filmu sięgnęłam po anime (u mnie zwykle taka kolejność jest) i tak widzę pewne różnice i domyślam się, że gdybym znała oryginał mogła bym być zawiedziona filmem, a na pewno postacią Kaoru. W filmie nie przeszkadzała mi Emi w tej roli i jak ja zagrała bo dla mnie tak stworzona była ta postać, jednak poznając oryginał stwierdzam, że wypadła słabo.
W każdym razie uważam, że wyszło na tyle dobrze, że można polecić ten film nie tylko fanom oryginału ale też w szerszym gronie odbiorców.
Aktorzy <3
Po pierwsze – gdzie jest pogodny uśmiech Kenshina albo jego delikatna, radosna złośliwość? Takeru Satou po prostu idealnie pasuje do jego roli, ale jak dla mnie jest troszkę zbyt melancholijny. O wiele lepiej byłoby widać przemiany Kenshina z wędrowca w zabójcę, gdyby aktor był odrobinę bardziej pogodny w przerwach między walkami.
Druga – kliknij: ukryte scena w której Jineh porywa Kaoru. Nie będę tu spojlerować mangi, ale polecam wszystkim przeczytanie mangi choćby dla tej sceny, jest po prostu miażdżąca! W filmie wyszła tak…po prostu.
Ogólnie jestem bardzo zadowolona, jako absolutna fanka Kenshina nie jestem w stanie filmu ocenić obiektywnie, ale nie zawiodłam się :)
Uczestniczyłam w oczekiwaniach na film, byłam świadkiem wątpliwości i obaw, głównie z gatunku „czy ten szczeniak Sato sobie poradzi?!”. Przeszła premiera, film pojawił się w sieci, a ja… nic. Obejrzałam go dopiero teraz. Chociaż przecież ta obsada! Jako fanka zarówno Takeru, jak i, a wręcz przede wszystkim, Aoi Yuu, nie mam usprawiedliwienia dla swojego ociągania się.
No ale do rzeczy.
Film jest przede wszystkim poezją dla oczu. Słusznie zauważa recenzja, że im większy ekran, tym lepiej. Zdjęcia, choreografia walk, kostiumy, wystrój wnętrz i wszystko wszystko. Pasłam swoje oczęta każdym detalem. Jedynym zgrzytem był kliknij: ukryte tylko plastikowy karabin maszynowy Kanryuu haha, poza tym – cudowności!
Obsada dobrana wspaniale. Takeru był naprawdę niezły, Yuu była wspaniała, chociaż ta rola nie oddaje jej sprawiedliwości (bias), Eguchi‑san był jak marzenie w porównaniu z dość szpetną wersją oryginalną :P Emi‑chan zaś, no cóż, żadna z niej wielka aktorka, ale dała radę.
Im dalej od linii pierwszego planu, tym bardziej wszelako się robiło, ale obawiałam się, że będzie gorzej… Na nikogo nie zgrzytałam zębami, a nawet zostałam pozytywnie zaskoczona.
Muzyka… oh, to było doznanie! Wspaniała. I motyw końcowy~ Kiedy usłyszałam głos Taki, buzia sama mi się roześmiała. A btw roześmianej buzi, po prostu rozpływałam się w zachwycie nad samurajskim „de aru” Kenshina <3 Chętnie wdałabym się tu w barwną dygresję na temat uroku Takeru w hakama (uwaaa hakama są sexy!) i ogólnej estetyki rozchełstanych kimon i machania kataną, ale sobie daruję…
Nad scenariuszem nie będę się rozwodzić. Był w miarę spójny, zaoszczędzono nam tego wszystkiego, czym charakteryzuje się japońskie kino ku pokrzepieniu serc, czyli biegania za głównym bohaterem, by trzymać za niego kciuki. kliknij: ukryte Jedynie przemowa Kaoru mogłaby wpisać się w ten schemat, ale nie bolało aż tak bardzo jak mogłoby… a mogłoby, heh. Ogólnie więc duży plus. Nie dało się, co prawda, uniknąć wrażenia, że wszelkie sceny mówione służyły jako pomost pomiędzy walkami. Co z tego jednak, kiedy walki były wspaniałe? Ich dynamizm zrobił na mnie duże wrażenie i kilka razy miałam szczere „wow” na ustach. Niesamowicie mi się podobało. Fabuła więc sobie jest, prosta jako ten drut i szału nie robi, wszystko inne natomiast wręcz przeciwnie – szał.
Film miał naprawdę dobry budżet, to rzuca się w oczy i uszy. Jeny nie zostały zmarnowane :D
Polecam
Bardzo udana ekranizacja
Film faburalny na szczęście mnie nie rozczarował, wręcz przeciwnie, dlatego z czystym sercem polecam go każdemu, miłośnikom samurajskich klimnatów, a przede wszystkim fanom.
Podobało mi się wyważenie oryginału i realizmu. Film nie traci wiele z klimatu mangi, a jednocześnie ogląda się go prawie jak kostiumowy film akcji, którym Kenshin faktycznie byłby, gdy nie np. Jinei paraliżujący ofiary wyłącznie wzrokiem albo choreografia niektórych walk.
Fabuła, dość luźno posklejana z kilku pierwszych tomów mangi, przypadła mi go gustu. Jest jasna i spójna, a choć stanowi głównie pretekst do pokazania kolejnych scen walki (jak to w filmach akcji i mangach shounen bywa, duh), nie wypada wyłącznie pretekstowo. Może dlatego, że pod płaszczykiem „walki z kolejnymi bossami” kryje się trochę innych treści: pieniądze vs. honor, wina vs. odkupienie (Megumi! oraz oczywiście Kenshin), „nowy, wpaniały świat” vs. realna sytuacja (przemoc, narkotyki), neuralne stanie z boku vs. angażowanie się w cudzy konflikt etc.
Jedyne dwie sceny, które moim zdaniem nie wyszły, to rozpaczliwa, przedramatyzowana przemowa Kaoru z końcówki filmu – do treści nic nie mam, ale do formy już owszem… – oraz scena śmierci Kyosato (nie daję spojlera, bo fani dobrze widzą, o co chodzi, a nie‑fani nie skojarzą, który to Kyosato). Ta ostatnia, tak szalenie przejmująca w Tsuiokuhen, tutaj mnie rozbawiła (sic!). Miałam skojarzenia z parodiami filmów akcji, gdzie zabijany przeciwnik wciąż wstaje i wstaje ku konsternacji zabójcy; jakoś nie czułam natomiast tej niezwykłej siły woli życia, dramatu obu szermierzy etc.
Same walki są wyjątkowo dynamicznie, widowiskowe, świetnie wyreżyserowane. Mają w sobie element „wow!”, ale jednocześnie obywają się bez nieralnych skoków na kilkadziesiąt metrów w górę (co Kenshin w mandze potrafi; vide scena treningu u Hiko), co pozwala zastosować zawieszenie niewiary. Ryu Tsui Sen Kenshina dalej jest idealnie rozpoznawalny, prędkość i zwinność cieszą oko. Moimi ulubioną walką pozostaje ta w dojo: to ona przekonała mnie do Kenshina w mandze, a tu oddano jej sprawiedliwość, nawet mimo paru istotnych zmian; na drugim miejscu Kenshin vs. Jinei, potem vs. Sano. Ta z Saitou oczekiwań nie spełniła, ale trudno się dziwić, biorąc pod uwagę fabułę filmu. Sano vs. Hanyę oglądało się baaaardzo przyjemnie, z szerokim uśmiechem.
Dobór aktorów do ról wypadł wyjątkowo dobrze. W przypadku głównych postaci od razu widać, kto jest kim, i z wyglądu, i z charakteru, a jednocześnie uniknięto komiksowych przerysowań. Strasznie podobało mi się, w którą stronę poszła charakteryzacja Kenshina: oszczędzono mu udawania wsiowego głupka przez pół filmu. Zamiast tego podkreślono jego determinację, altruizm, melancholię związaną z wyrztami sumienia, a przy okazji widać też np. jego ogromną spostrzegawczość i wrażliwość (chociażby scena, w której zauważa, że z Megumi jest coś nie tak). Kaoru – tu nie zgodzę się recenzentką – w mandze niestety zostaje /szybko/ zepchnięta do roli zakochanej dziewczyny i damy w opałach, więc trudno się dziwić, że i w filmie ukazano ją w tej roli. Mnie akurat nie przeszkadza, że Kaoru nie walczy więcej mieczem, bo umówmy się – w mandze jednak nienajlepiej nim walczyła… Tyle, że była dynamiczna i tłukła Kenshina po łbie, czego akurat w filmie mi NIE brakuje. Jeszcze a propos Kaoru, to fajnie, że grała ją aktorka niebrzydka, a też niepiękna, co widać najwyraźniej w ostatniej scenie, gdzie się uśmiecha.
Najfajniejszą postacią kobiecą pozostaje jednak Megumi, która jest zresztą najważniejszą, najbardziej dopracowaną postacią w całym filmie zaraz po Kenshinie, i dobrze – aktorka udźwignęła rolę.
Kanryuu kojarzył mi się ze złoczyńczą z ostatniego Bonda („Skyfall”) – naprawdę nie mam jego kreacji nic do zarzucenia, on z definicji MIAŁ być przerysowany. Jinei, może i doklejony na przyczepkę, sprawdził się jednak dobrze. Saitou – nie szalałam za nim szczególnie w mandze/anime, tu wypadł wyjątkowo atrakcyjnie. Yahiko nie pełnił niestety żadnej istotnej funkcji w fabule, przy okazji dziwiło mnie, czemu wiecznie chodzi brudny – czy Kaoru nie potrafiłaby go zmusić do umycia twarzy? O.o
Najbardziej kuriozalną postacią pozostaje zdecydowanie „Aoshi”. To znaczy, zgaduję, że to Aoshi głównie po tym, że walczy krótkim mieczem, że robi to w bibliotece (taki ukłon w stronę walki z Kyoto Arc?) i że ma czarne włosy… dopóki oczywiścue ich nie ściągnie. Poza tym – nie zachowało mu się NIC z oryginalnego wyglądu, charakteru, motywacji. Rozumiem, że film i tak nie oddałby mu sprawiedliwości, bo był zwyczajnie za krótki, żeby jeszcze się na nim skupiać, ale to nijak nie tłumaczy aż tak diametralnych odstępstw od pierwowzoru! Na szczęście dla mnie, zawsze uważałam Aoshiego za sztywnego buca z kijkiem w tyłku, więc teraz nieszczególnie po nim płaczę.
Film generalnie oddaje klimat, przesłanie i zalety pierwowroru, co bardzo mu się chwali. Nie jest może idealny, ale naprawdę ogląda się go dobrze. Dla fanów Kenshina – pozycja obowiązkowa. Dla reszty – może stanowić świetną zachętę do sięgnięcia po mangę albo po Tsuiokuhen.
Uwazam, ze z przenoszenia anime/mangi shounen na filmową adaptacje nie da sie wiele wiecej wycisnac i zrobic nagle arcydziela.
Jak nie masz wygorowanych oczekiwan, to sie nie zawiedziesz.