Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Yatta.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 5/10 grafika: 5/10
fabuła: 5/10 muzyka: 4/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 9
Średnia: 6,67
σ=1,49

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Sulpice9)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Kimi no Koe o Todoketai

Rodzaj produkcji: film (Japonia)
Rok wydania: 2017
Czas trwania: 94 min
Tytuły alternatywne:
  • きみの声をとどけたい
Widownia: Shoujo; Postaci: Uczniowie/studenci; Miejsce: Japonia; Czas: Współczesność
zrzutka

W kilku słowach o sile słowa.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: harnassc

Recenzja / Opis

Nagisa Yukiai to na pierwszy rzut oka zwyczajna licealistka: spotyka się z koleżankami, gra w lacrosse w szkolnej drużynie i nie bardzo wie, co chce ze sobą zrobić po ukończeniu szkoły. Lecz jej przeszłość skrywa tajemnicę: gdy miała ledwie kilka lat, babcia opowiedziała jej legendę o kotodamach – siłach zaklętych w każdym słowie wypowiedzianym przez człowieka. I choć dzieje się to niezwykle rzadko, Nagisie zdarza się widzieć kotodamy i to, w jaki sposób oddziałują na ludzi. Po wizycie w lokalnej świątyni dziewczyna przypadkiem natrafia na żabę, która prowadzi ją do opuszczonej kawiarni połączonej ze studiem nagraniowym radia Aquamarine. Przekonana, że nikt jej nie usłyszy, przeprowadza amatorską audycję. Jednak to wydarzenie będzie miało konsekwencje – już wkrótce pozna Shion Yazawę, córkę właścicielki i poprzedniej spikerki Aquamarine. Jak się okazuje, dawna gwiazda radiowego eteru ledwo przeżyła wypadek samochodowy, ale od wielu lat nie może wybudzić się ze śpiączki. Wstrząśnięta tą historią Nagisa proponuje dziewczynie współpracę – jeśli razem reaktywują Aquamarine, pozytywne wibracje z radiowej sfery być może uaktywnią kotodamy, które mogłyby pomóc pani Yazawie. A jeśli nawet nie jej, to może same dziewczyny dowiedzą się czegoś o sobie?

Niełatwo mi pisać o Kimi no Koe o Todoketai i to nie dlatego, że jest to anime trudne do jednoznacznej oceny. Przeciwnie – po pierwszym obejrzeniu wyrobiłem sobie bardzo precyzyjną opinię, a ponowny seans tylko utwierdził mnie w przekonaniu co do wad i zalet tej produkcji. To jedna z tych pozycji, gdzie „serce” z radością chłonie pogodną atmosferę i cieszy się ze szlachetnego przesłania historii, za to „rozum” cynicznie punktuje wpadkę za wpadką. Tym gorzej, że twórcy chcą być traktowani zdecydowanie na serio i nie jest to opowieść zawieszona w mistycznym „wszędzie i nigdzie”, gdzie rozmaite potknięcia można by zrzucić na karb symboliki i uniwersalnego przesłania.

Na początek chciałbym wspomnieć o tym, co się udało, bo wbrew poprzedniemu akapitowi znajdziemy tu kilka znaczących zalet. Przede wszystkim, reżyser i jego zespół rysowników wykonali solidną robotę w ukazaniu klimatu prowincjonalnego miasta. Co prawda Kamakura stanowi jeszcze część aglomeracji Tokio, jednak znajduje się już na jej obrzeżach (jest położona ok. pięćdziesięciu kilometrów od centrum stolicy Japonii) i czuć świat tej będącej na uboczu krainy. Tym bardziej że historia toczy się na ogół w nadmorskiej dzielnicy, położonej z dala od obszarów turystycznych (to jedno z częściej odwiedzanych miast w Japonii).

Inna istotna zaleta tego filmu to bardzo konsekwentny ton opowieści – choć nie brakuje tu elementów gorzkich i ponurych, całość wyreżyserowano z młodzieńczą energią i wiarą w to , że jeszcze nadejdą lepsze czasy. W budowaniu tego optymistycznego obrazka pomaga bardzo ładna kolorystyka i ciepła paleta kolorów. Z filmu aż bije skwar trwającego na ekranie lata, a wszystko okraszono nostalgią za utraconymi latami i młodzieńczą niewinnością. O ile mam sporo zastrzeżeń co do poszczególnych elementów tego filmu, o tyle produkt końcowy prezentuje się całkiem spójnie.

W końcu, w bardzo interesujący sposób ukazano, czym są kotodamy. Początkowo myślałem, że ich istnienie będzie kwestią raczej umowną. Później uznałem, że będzie je spowijać nieodgadnięta tajemnica, niczym w realizmie magicznym literatury iberoamerykańskiej, ale koniec końców dostaliśmy jeszcze inną interpretację. Mianowicie kotodamy są powiązane z japońskimi wierzeniami, bowiem w tej serii aspekt religijny zdaje się odgrywać znacznie istotniejszą rolę niż w standardowym anime – nasza bohaterka rozpoczyna całą hecę, gdy na terenie buddyjskiej świątyni natrafia na żabę (symbolizującą w Japonii szczęśliwy powrót do domu), która prowadzi ją do siedziby Aquamarine. I nawet w samym studio zwierzę zachęca bohaterkę do dalszych działań. Nie chcę już więcej zdradzać, powiem tylko, że wspomniana świątynia buddyjska wraca do nas w trzecim akcie, w czasie kluczowych dla fabuły wydarzeń. I nie, nie sądzę, by był to przypadek.

Skoro już o radiu mowa, podoba mi się, że nowa audycja Aquamarine z czasem nabiera coraz bardziej profesjonalnych kształtów. Poruszono temat opłat za prawa autorskie i licencje, dziewczęta pamiętają o sprawach technicznych, a nawet reklamują rozgłośnię po całej okolicy.

Sądzę, że pozytywne wrażenia po seansie mogą też wynikać z tego, że współczesne kino fatalnie sobie radzi z dostarczaniem widzom ciepłych, podnoszących na duchu historii. Ten deficyt trwa już od długiego czasu, a najwspanialsze przykłady tego gatunku powstały bardzo dawno temu, zatem współczesny przedstawiciel tego kina może liczyć na pewną taryfę ulgową od widzów. Tym bardziej że są to historie wdzięczne, przypominające odbiorcom, że warto być dobrym człowiekiem, a ludzie w ostatecznym rozrachunku są dość przyzwoici. Takich lekcji nigdy dość. Problem polega na tym, że reżyser Naoyuki Itou nie jest Frankiem Caprą i jego anime nie uniknęło kilku pułapek, a w paru kwestiach niemalże trąci amatorszczyzną.

Przede wszystkim – jeżeli chcemy stworzyć radosny i ciepły film o dobrych ludziach przezwyciężających najstraszliwsze trudności, to musimy mieć dobrze napisanych bohaterów, którym widz będzie chciał kibicować. Niestety, Kimi no Koe o Todoketai ponosi porażkę już na tym etapie. Przyznaję, nie ma tu nikogo, kogo bym jakoś szczególnie znielubił, główna bohaterka również miewa swoje momenty, ale nic ponadto. Jest tu natomiast zdecydowanie za dużo postaci. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy projekt nie miał być początkowo jednosezonowym serialem, który z jakiegoś powodu przekształcono w film. W tym trwającym półtorej godziny obrazie poznajemy siedem nastoletnich bohaterek, kolegę Nagisy ze świątyni, kilku mieszkańców dzielnicy i rodziców głównej bohaterki. Oczywiście, historia kinematografii odnotowuje filmy, gdzie tak dużą liczbę bohaterów udało się ukazać w sposób interesujący, natomiast to nie jest ten przypadek; z powodu ograniczonego czasu antenowego zdecydowana większość postaci jest jednowymiarowa i ich charaktery można by streścić jednym zdaniem.

Wielka szkoda, że na etapie produkcji nikt nie zasugerował by „scalić” kilka postaci w jedną, tym bardziej że podobna klęska urodzaju dotyczy samej historii. Półtorej godziny wystarczyłoby w sam raz na rodzinną opowieść z lokalnym radiem w tle, natomiast twórcy dodają od siebie kompletnie nieangażującą szkolną dramę o pokłóconych przyjaciółkach z dzieciństwa, wątek nieśmiałej dziewczyny, która uwielbia gotować, kłopoty nastolatki pochodzącej z bogatej rodziny i dziwne relacje Nagisy z matką. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że większość wątków drugoplanowych albo dostaje średnio satysfakcjonujące rozwiązanie, albo nie dostaje go wcale. Nie miałbym poważniejszych zastrzeżeń, gdybym czuł, że istnienie tych postaci i wydarzeń sprzyja budowaniu świata przedstawionego. Jednak wygląda to trochę tak, jakby scenarzysta i reżyser cięli większą ilość skryptu, nie patrząc na to, czy usunięta scena nie wpływa aby na odbiór całości. Efekt końcowy przypomina trochę Idiotę Kurosawy, gdzie studio wycięło i zniszczyło kawał materiału, nie pytając reżysera o zdanie (kto wie? Może tu też tak było).

Kolejnym zgrzytem tej produkcji jest brak zaufania reżysera do inteligencji widzów. Naoyuki Itou pokazuje historię, która nie jest przesadnie skomplikowana, a jednocześnie za wszelką cenę próbuje uniknąć niedopowiedzeń. Na przykład, gdy na samym początku filmu Nagisa używa „złowieszczych słów” (a zatem uwalnia złe kotodamy), kilka minut później łapie ją burza. W normalnych okolicznościach byłoby to ładne, proste budowanie historii obrazami – złe kotodamy wróciły, by ukarać ją za niewyparzony język. Niestety, bohaterka musi powiedzieć na głos, że kotodamy się na niej zemściły… Tego typu zabiegi przewijają się przez cały film: gdy nie dostajemy wyjaśnienia w dialogu, pojawia się ono jako komentarz narratorki. Z kolei jeśli reżyser uważa, że wyrażanie emocji słowem lub obrazem jest niewystarczające, to dorzuca odpowiednią piosenkę. Wielka szkoda, bowiem na tym zasadzał się sukces dobrych, pozytywnych filmów z klasyki kina (Cieszmy się życiem, Idąc moją drogą, To wspaniałe życie) – choć są to proste, w pełni zrozumiałe opowieści z oczywistym przekazem, to jednak mają piękne, artystyczne sceny i potrafią opowiadać historię obrazami, bez zbędnego słowotoku.

Niestety, to nie koniec złych wiadomości – Kimi no Koe o Todoketai cierpi również na bardzo poważne problemy techniczne. Jeśli chodzi o oprawę graficzną, podoba mi się kolorystyka, tła i oświetlenie całości. Natomiast projekty postaci nazwałbym „kontrowersyjnymi” – są bardzo uproszczone, nieco retro, ze specyficznie rysowanymi twarzami. Przyznaję, że mnie w ogóle nie przekonały: brakuje im emocji i energii, a czasem bohaterowie sprawiają wrażenie, jakby myślami byli gdzieś daleko. Mimo wszystko, mogę uwierzyć, że znajdą się amatorzy tego stylu. Jednak nie znajduję wymówki na to, jak fatalnie wyszło połączenie postaci z tłami – ruch animowany jest co najwyżej przeciętnie, w kilku miejscach sceny rażą sztucznością, a specyficzna biała obwódka wokół postaci daje efekt źle zrobionego greenscreenu. Ową sztuczność jeszcze podbija przejeżdżający od czasu do czasu pociąg podmiejski, pokazywany z użyciem dość średniego CGI. Ciekawa rzecz, że po tej produkcji studio Madhouse szybko odrobiło lekcje i już w następnym roku zaserwowało nam serial Sora Yori mo Tooi Basho – produkcję w podobnym stylu graficznym, jednak unikającym błędów poprzednika (swoją drogą, bardzo polecam ten serial). Trochę szkoda, że to właśnie pełny projekt filmowy, robiony zapewne z większym rozmachem, posłużył za obiekt testowy, ale zapewne studio miało swoje powody.

Za to muszę podkreślić, że zdarzają się też i ładne ujęcia, choćby pierwsze spotkanie w studiu Shion i Nagisy. Gdy ta druga zaczyna płakać, „kamera” dyskretnie oddala się od bohaterek, ukazując głębię pomieszczenia, ale też dając postaciom odrobinę oddechu. Bardzo ładnie wypadł szybki montaż (rodem z kina sportowego lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych), kiedy dziewczyny biegają po dzielnicy i reklamują nową audycję. Znajdziemy też parę ładnych ujęć z rozstawieniem postaci na pierwszym, drugim, a nawet trzecim planie. Tak więc, pomimo pewnych problemów technicznych, nie odmawiam reżyserowi talentu.

Trzeba też opowiedzieć o udźwiękowieniu – niestety, ścieżka dźwiękowa była elementem, który chyba najbardziej działał mi na nerwy. Jasne, to nie jest tak, że muzyka zawsze musi być istotnym, samodzielnym uczestnikiem dramatu, niczym we wczesnych filmach Wernera Herzoga, ale tu wpadamy w drugą skrajność. Gdziekolwiek reżyser nie był pewien, czy aby na pewno wszystko jest dla widza oczywiste, tam muzyka wchodzi wręcz bezceremonialnie. Nie mam nic przeciwko temu, by piosenki i utwory instrumentalne służyły podkreśleniu nastroju sceny, ale jest różnica między subtelnym wzmocnieniem przekazu a łopatologicznym manifestem.

W czasie drugiego seansu, zastanawiałem się, czy Naoyuki Itou nie jest przypadkiem młodym, początkującym reżyserem, być może nawet debiutantem. To tłumaczyłoby wylewający się z kadrów młodzieńczy zapał oraz wyraźny brak doświadczenia pozwalającego uporządkować pewne pomysły. Ku mojemu zdumieniu, okazało się, że Naoyuki Itou ma całkiem spore portfolio w branży. Jednak po dłuższej lekturze jego dorobku przekonałem się, że to dopiero jego drugi film pełnometrażowy, z czego ten pierwszy był dziełem do serii telewizyjnej DokiDoki! Precure, więc w sumie to jego pierwszy autorski obraz. A zatem istnieje szansa, że następne oryginalne produkcje tego reżysera będą już bardziej dopracowane.

Być może moja ostateczna ocena jest nieco zawyżona, ale jak wspomniałem, to jeden z tych filmów na który trudno się gniewać. Z jednej strony jestem świadom jego rozmaitych wad i niedociągnięć, z drugiej to takie ciepłe, optymistyczne, spokojne kino, którego mocno mi brakuje. Tym bardziej że jeśli nie będziecie się specjalnie skupiać na szczegółach, istnieje duża szansa, że ta historia Was wciągnie, a może nawet i wzruszy. Jeżeli jednak szukacie dobrego, poruszającego filmu, który ma zarówno serce, jak i wysokiej klasy scenariusz i reżyserię, to zdecydowanie lepiej obejrzeć któryś ze wspomnianych klasyków kinematografii.

Sulpice9, 4 kwietnia 2023

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Madhouse Studios
Projekt: Akiko Asaki, Aya Takano, Mizuka Takahashi, Toshinao Aoki
Reżyser: Naoyuki Itou
Scenariusz: Manabu Ishikawa
Muzyka: Akito Matsuda