x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Tak dobrze żarło...
Przez ostatnie trzy odcinki Donten ni Warau zaliczyło upadek na główkę nie gorszy, niż kliknij: ukryte Shirasu vel Koutarou w ostatnim. Nie no, jak tak teraz to sobie od początku analizuję to bez kitu mam wrażenie, że pałeczkę przejął jakiś słabszy brat oryginalnego autora kliknij: ukryte może trzej bracia Kumo są aluzją do tego? XD.
kliknij: ukryte Wątek złego klanu Fuma to dla mnie kompletny niewypał. Wiecie, zapomniany, zniszczony, potężny niegdyś ród, który lata swej świetności ma już ponoć dawno za sobą, wyłania się nagle znikąd i zaczyna robić jubel… odkrywcze, doprawdy nigdzie wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Ale to już nawet nie o to chodzi, bo nawet z wyświechtanych motywów da się nieraz wykrzesać coś interesującego – nie tutaj, tutaj rodzinka białowłosych była zła, bo tak, bez żadnych głębszych motywacji poza tą, że klan tak chce, to tak trzeba. Ale przecież to oni sami ten klan tworzyli, do tego byli naprawdę liczni – nie wierzę, że nikomu poza jedną jedyną Nishiki (i w pewnym stopniu też Shirasu), czarnobiałą owcą w rodzinie, nie przyszło do głowy samodzielnie tego wszystkiego przemyśleć, dojść do wniosku, że niszczycielski, wężowy demon może jednak nie powinien się odrodzić i obrócić w perzynę wszystkiego, co potem spotka na swej drodze. Ninja mieli mieć z jego reinkarnacji znaczne profity i ok, to już jest jakieś tam uzasadnienie ich działań, ale znowu – nie wierzę, żeby na taką ilość narodu wszyscy jak jeden mąż myśleli tylko o własnej korzyści, nie bacząc na niewinnych ludzi, którzy stracą w jej imię życie. Szkoda, że nie pokazano jakichś naturalnych w takiej sytuacji rozłamów pomiędzy nimi, no ale w sumie i tak nie byłoby tego gdzie upchnąć. No właśnie! Bo to anime jest zdecydowanie za krótkie jak na ,,wielkość” fabuły, którą chciano w nim zawrzeć. Nie jestem filmowcem, ale jak na mój gust dwanaście odcinków to za mało na zapowiedź odrodzenia się przedwiecznego demona, odrodzenie się przedwiecznego demona, i zgładzenie tego przedwiecznego demona tak, żeby to wszystko było proporcjonalne, poprowadzone dobrze, po prostu żeby miało ręce i nogi. Zwłaszcza, jak jeszcze chcesz wpleść w to tyle istotnych dla fabuły postaci, ile w Donten ni Warau występuje. Wiele ciekawych wątków, jak zapętlony od setek lat romans Hirariego i Botan, zostało ledwie zarysowanych, wiele potencjalnych ciekawych wątków – jak wspomniane już rozłamy w rodzinie Fuma na przykład – nie zostało nawet wprowadzonych, mimo delikatnych sugestii, że coś takiego mogło mieć miejsce. Z budowania napięcia szumnie zapowiadanym i nieuchronnie zbliżającym się nadejściem Orochiego (trzy czwarte serii!) anime wywiązało się bez zarzutu, to trzeba przyznać. Ale potem wszystko wydarzyło się po prostu za szybko. Tyle było o to gadania, a potem rachu, ciachu i po strachu, był wąż, nie ma węża. I to ba, został pokonany na zawsze, a nie, jak w ubiegłych stuleciach, zapieczętowany! Cała walka trwać mogła z godzinę, dwie może, specjalnie spektakularna też nie była – niestety jedyne, czym zapadła mi w pamięć, to pięknym zmaterializowaniem się w niej ogromnego patosu, którego dotąd w tej serii nie było, a który odpłacił z nawiązką za wszystkie pozbawione tanich chwytów poprzednie odcinki. Ile tu padło wielkich, przesadzonych słów, ile przemów, o których sadzeniu na pewno myślałby każdy, mogący w każdej chwili zginąć młody człowiek, a już zwłaszcza pierwszy raz widząc jakąś piekielną pokrakę wijącą się pod czarnym niemal niebem… niesamowite. Dodatkowo żadna z istotnych postaci nie zginęła, co było okropnie nierealistyczne w obliczu takiego zagrożenia – padali tylko źli, oczywiście. Tenka, który miał podobno zostać powieszony w szóstym odcinku (co było jednym z najciekawszych motywów w całym anime; główna, bardzo fajna, wyrazista postać, i ginie), to niestety typowy przykład ,,zabili go i uciekł”, w ,,odpowiednim” momencie wrócił cały na biało, rzucił parę ckliwych słówek, a widzowie mieli być z tego tytułu zadowoleni. No nie, jak widać nie są.
Finalną scenę przyjęcia oglądało mi się dość przyjemnie, ale to może dlatego, że ja ogólnie lubię i mam sentyment do motywu świętowania zwycięskiej walki (wiecie, LOTR, te sprawy; nie porównuję tu nie daj Boże DnW do LOTRa), ale samo starcie, jak już pisałam, woła o pomstę do nieba.
Jedyną stałą dobrą cechą poza ładną kreską jest zdecydowanie realistyczność postaci i ich psychologia, relacje z innymi bohaterami. Drugoplanowe to tam drugoplanowe, ale do żadnej z pierwszoplanowych naprawdę nie ma się o co przyczepić. Na szczególną uwagę zasłużyli Tenka i, zwłaszcza, Shirasu. kliknij: ukryte Kurczę, tu bym skłamała, gdybym napisała, że nie zrobił na mnie wrażenia wątek konfliktu wewnętrznego tego bohatera wraz z jego tragicznym końcem. Świetna postać.
Ode mnie 7/10 za bohaterów, relacje między nimi, kreskę i ogólnie pierwsze dziewięć odcinków. Może po przeczytaniu moich narzekań wygląda to na zawyżoną ocenę, ale startowałam aż z dziewiątki. Niestety nie udało się, ale nie uważam, bym zmarnowała czas, oglądając Donten ni Warau do końca. Jeśli od początku jest się nastawionym na tendencję spadkową w jakości, to myślę, że zdecydowanie można po to sięgnąć, bo zalet znajdzie się na tyle, by seans był przyjemny. Jeśli nie, to się widz po prostu rozczaruje jak ja.
Typowy średniak
Nie mówię absolutnie, że to nie wiadomo jakie dno, bo nie oglądało się źle, ale na pewno nie należy do serii, które pozostają w pamięci na dłużej i do których chciałoby się wrócić. Ot, przewidywalne i lekkie anime niezłe dla zabicia czasu.
To nie jest aż tak świetne anime…
Arcydzieło
To naprawdę wspaniała seria, bardzo refleksyjna i niemal filozoficzna. Ukazuje, że nic nie jest czarne ani białe, nikt dobry ani zły, wszystko, cały świat i większość sytuacji, są po prostu szare. Nie było łatwo wziąć w ,,Shiki” żadnej ze stron. Obie miały swoje powody, ale i swoje winy, obie krew na rękach. Anime to pokazuje też, jak brutalne potrafi być życie, jak ciężkie decyzje trzeba czasem umieć podjąć dla większego dobra. Oczywiście w tym ,,prawdziwym życiu” wampirów nie ma, ale, jak wiemy, to metafora.
kliknij: ukryte Zakończenie również było szare. To smutne, że wampiry zostały wymordowane. Żaden w końcu nie prosił o to, by stać się jednym z nich, żaden tego rzeczywiście nie lubił, przez większość czasu po prostu cierpieli, tęskniąc za swymi rodzinami (i nie mając nawet gwarancji, że owe rodziny dołączyłyby do nich po hipotetycznym ugryzieniu), zmuszeni pić krew swoich dawnych przyjaciół i sąsiadów, by zwyczajnie przeżyć, będąc bezgranicznie nienawidzeni i niezrozumiani przez ludzi, na których im nadal zależało. To jest niesamowicie przykre. Po prostu.
To, co przydarzyło się ludziom z Sotoby, jest jednak równie smutne. Wampiry pojawiły się znikąd, burząc dotychczasowy spokój życia niewinnej, prowincjonalnej społeczności, zabijały ich i ich bliskich, musieli żyć w ciągłym strachu, nigdy nie wiedząc, na kogo padnie następnym razem. Paradoksalnie, aby zabić ,,potwory”, musieli wyzbyć się własnego człowieczeństwa. To w końcu, jak już ustaliliśmy, byli wciąż ich dawni znajomi, a co najważniejsze czujące, wrażliwe istoty. Sytuacja już wcześniej wymogła na nich zresztą częściowe szaleństwo, by uchronić przed całkowitym; by jakkolwiek odnaleźć się w swoim chorym położeniu, musieli uprościć sobie widzenie rzeczywistości i ujrzeć w wampirach bestie, nie myśleć o ich cierpieniu ani niczym, co mogłoby poruszyć serce. Tak było łatwiej, inaczej nie byliby w stanie ich powybijać, a to, niestety, było jedynym wyjściem. Nieważne, jak smutna jako widz byłam, widząc, jak umierają w cierpieniach, to była konieczność, inaczej zabici i przemienieni zostaliby kolejni ludzie, potem kolejni i kolejni, aż w końcu, zapewne, cały świat. I teraz patrzcie – trzeba było zrobić coś takiego, żeby się uchronić, widz to wie. Widz nadal płacze nad losem wampirów. Mimo to, widz patrzy na nich palących się w świetle dziennym, krzyczących, męczących się, i z łzami cieknącymi po policzku mówi; ,,tak trzeba…”... no złoto.
Uwielbiam scenę, gdy po tym całym szalonym masowym mordzie wampirów Chizuko brała sobie onigiri. Jej dłoń pokryta była krwią, z czego zdała sobie sprawę, wyciągając ją po jedzenie – i na krótką chwilę prawdopodobnie zdała sobie sprawę również z tego, co tak naprawdę uczynili. Cofnęła rękę, ale w końcu sobie ten nieszczęsny ryż wzięła – przerażona okrucieństwem tego, co zaszło, zdecydowała kontynuować moralne dystansowanie się od sprawy, żeby po prostu nie oszaleć. Ta scena była idealna, cudownie napisana, tak głęboka, jak się dało, naprawdę dziwię się, że nie należy do tych znanych, ,,ikonicznych” scen z anime.
I tak, jak zazwyczaj mam w nosie, kiedy ktoś jedzie po którejś z moich ulubionych serii i w myśl słów ,,Dooobraaa, weź tam, ty tracisz, nie ja” przewijam takie komentarze, tak opinii, jakoby ,,Shiki” było płytkie, nieudane czy jakkolwiek złe, nie umiem zdzierżyć, chociaż nawet nie jest tym moim najulubieńszym anime. Polecam każdemu, nawet jak nie lubi wampirów – i tak prezentuje zupełnie inne spojrzenie na nie, niż się ogólnie przyjęło, więc nie ma większego sensu się tym sugerować
Dziwne anime
Zapowiadało się naprawdę ciekawie, ale z odcinka na odcinek było coraz słabiej, aż w końcu, nie wiem nawet, w którym momencie, zrobiło się po prostu nużąco. Zgaduję, że to przez powtarzalność pewnych schematów – kliknij: ukryte ten kocha tę, ta tamtego, a ta kocha tego, z którym jest tamta, więc teraz ten pójdzie do łóżka z tą, ta będzie płakać, a potem zamiana, teraz ten z tamtą, a ta w załamanie nerwowe; tak, jak na początku był to niespotykany jak na standardy anime realizm i robiło to wrażenie, tak po paru odcinkach z realizmem przestało mieć cokolwiek wspólnego, a zrobiło się zwyczajnie głupie, niezrozumiałe i denerwujące. Seria przestała czymkolwiek zaskakiwać, a to był jej główny, jeżeli nie jedyny, atut.
No dobra, nie jedyny. Innym atutem są moim zdaniem bohaterowie. W mało którym anime kliknij: ukryte każda postać jest antypatyczna i mało który widz je lubi. Ja nie lubiłam nikogo, może poza Noriko, bo każdy zachowywał się jak skończony dureń (żeby nie było, to akurat nie jest słowo krytyki; jestem pewna, że taki był właśnie zamysł autora) i po przekroczeniu pewnej ilości odwalonych przez nich głupich numerów przestało się im nawet współczuć, bo jakieś 80% rzeczy, przez które później cierpieli, mieli na własne życzenie, były po prostu piwem, którego sami sobie nawarzyli, czymś, co wcale nie musiałoby się wydarzyć, gdyby tylko myśleli głową, a nie tym, czym myśleli. Paskudna, zdegenerowana banda i wiem, że to akurat jest popularna opinia; ich ciężko lubić, oczywiście z głównym złem w postaci Akane na czele, ale też, tak jak pisałam wcześniej, nie, żeby budziło to emocje większe, niż chwilowa irytacja.
Kolejnym jest to, że jaka by nie była, wyróżnia się w pozytywny sposób na tle innych romansów anime próbą – nieudolną co prawda – ukazania życia takim, jakim jest naprawdę, bez różu, cukierkowości i nierealnej wizji związków. kliknij: ukryte Lubiłam to, że nie jest pruderyjna, póki nie poszła w drugą skrajność i nie stała się patologicznie bezpruderyjna.
W skrócie potencjał był, ale po drodze coś się zje… zepsuło. Raczej nie polecam, chociaż komuś może i może się spodobać.
Nie, to w ogóle nie jest dobre.
Seria (nie)godna uwagi
Podobnie sprawa ma się z postaciami – z głównej czwórki nikt poza Mayaką w żaden sposób mi się nie spodobał, a Eru była wręcz irytująca i tak nudna, jak cała Hyouka. Postać bez wad, w dodatku nieprzebojowa i sztucznie miła to najgorszy i najbardziej nużący typ bohatera.
Z drugoplanowych bardzo polubiłam Fuyumi i Misaki, które jednak pojawiały się bardzo rzadko.
Ostatecznie przebrnęłam przez czternaście odcinków i podziękowałam za coś takiego.
Reasumując, Hyouka, choć pozornie dobra i warta obejrzenia, tak naprawdę jest niezwykle nieciekawą serią ze zmarnowanym potencjałem.
Nie wystawiłam oceny, albowiem bez zapoznania się z całą serią byłoby to nie fair, ale w tej chwili byłoby to co najwyżej 5.
Dość dobre, lekkie i przyjemne
Grafika, powiem bez ogródek, rzuciła mnie na kolana – może dlatego, że uwielbiam shaftowski styl, a bardzo rzadko miewam z nim styczność. To zdecydowanie jedna z najlepszych, z jakimi w ogóle miałam styczność. Ten styl, te tła, ta animacja… cudo, naprawdę. Z kreską już trochę gorzej, bo jest po prostu przeciętna i niczym nie wyróżnia się z tłumu, ale na pewno do brzydkiej jej daleko.
Co się tyczy fabuły – cóż, nie ma co ukrywać, wielce odkrywcza czy interesująca to ona nie jest. Ot, zwyczajne życie codzienne (choć co do tego pierwszego określenia można by się kłócić z racji faktu, z jakimi ludźmi przyszło żyć głównemu bohaterowi, ale myślę, że wszyscy wiecie, o co mi chodzi), zaryzykuję nawet mówiąc, że schematyczne.
Naprawdę godna uwagi zaczęła robić się – jak w wielu anime – dopiero około połowy, gdy pojawiły się nieco bardziej, niż śladowe ilości dramatu i poważniejszych tematów.
Bardzo spodobał mi się wątek przeszłości Meme, po zapoznaniu się z nim nieco zmieniłam spojrzenie na tę postać, choć wciąż odnoszę wrażenie, że powinni byli temu poświęcić więcej czasu lub chociaż więcej wytłumaczyć, bo zrobili to strasznie chaotycznie. Niczego sobie był również ten dotyczący samej Erio. Bardzo podoba mi się fakt, że nie przedstawili jej jako zdziwaczałej dziewczynki, udającej kosmitkę z powodu zwykłego kaprysu, a stworzyli do tego niezgorsze tło psychologiczne. kliknij: ukryte Zaginięcie, przebudzenie się – o ile dobrze pamiętam – w środku morza po paru miesiącach, amnezja, błądzenie tamtymi okolicami w celu znalezienia odpowiedzi czy poszlaki na temat tego, co się z nią działo przez cały ten czas, wmówienie sobie – a może wcale nie wmówienie? – integracji z kosmitami… cóż, nie powiem, brzmi smutno i nawet wiarygodnie. Jeszcze lepsze wrażenie wywarł na mnie wątek Ryuuko i Makoto, ten pod koniec serii, łączący się z mym absolutnym faworytem – historią Yashiro. O matko, to mnie naprawdę zachwyciło. kliknij: ukryte Przez cały seans aż do odcinka specjalnego widz myślał, że jest ona drugą Erio, dziewczyną, która wmówiła sobie esperskie moce i żyjąca w swoim świecie, lecz potem okazało się, że faktycznie je posiada, w dodatku na Ziemię zesłana została nie z byle powodu. Zaskoczony był chyba każdy, bo wątpię, by ktokolwiek spodziewał się po tego typu serii prawdziwych wątków paranormalnych. Trzeba przyznać, że rozegrali to naprawdę bardzo dobrze – siłą sugestii gatunkiem oraz zdaniem głównego bohatera wtłukli oglądającemu, że Erio wymyśla, przez co sądził on, że i Yashiro mówi nieprawdę, nie dali ani jednej poszlaki pozwalającej jeszcze przed wyjaśnieniem się całej sytuacji domyślić się, jaki jest rzeczywisty stan rzeczy, a na koniec w brawurowym stylu, z dosłownie wielkim bum i fajerwerkami, naprawdę efektownie rozwiać wszelkie wątpliwości i wprawić człowieka w doprawdy spore osłupienie. Po obejrzeniu dodatku moje mniemanie o serii i ocena wzrosła o co najmniej jedną liczbę.
Przejdźmy do kwestii postaci – cóż, większości nie polubiłam, a wręcz przeciwnie. Makoto niesamowicie działał mi na nerwy swoim marudzeniem, egoizmem, bezczelnością i wyszczekaniem. Jak na mój gust to taki typ rozpieszczonego dzieciaka, co to wymaga od innych złotych gór, a sam od siebie nie da nic. Co prawda potem trochę się to zmieniło, a Niwa pokazał, że potrafi być fajny, ale co z tego, skoro przez bez mała pół serii zachowywał się po prostu głupio i nieziemsko irytująco i traktował wszystkich przedmiotowo? Nie lubię go i nie polubię. Podobnie sprawa ma się z jego ciotunią Meme, jedną z najbardziej drażniących żeńskich postaci, z jaką zetknęłam się podczas mojej ośmioletniej przygody z anime. Hałaśliwa, dająca sobą pomiatać i na dodatek zboczona – naprawdę koszmar. Podobnie jak Makoto, potem wyszła na prostą i obdarzyłam ją cieniem sympatii. Erio również nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. O ile zazwyczaj lubię tego typu postaci, jej po prostu nie i już, nie wiem nawet, dlaczego. Ryuuko i Maekawa były całkiem fajne. Yashiro zaś, cóż… po prostu niesamowita. Irytuje mnie to, jak niedoceniana jest. Ma ciekawy charakter i zachowuje się z pazurem, w dodatku udzielała reszcie mądrych rad, a nie musiała tego robić, nie to było jej zadaniem. Gdyby nie ona, wiele rzeczy skończyłoby się bardzo źle. Jestem pod absolutnie wielkim wrażeniem wszystkiego, co powiedziała, tego, jak niewzruszona i dzielna przy tym była, jej cierpliwości… naprawdę cudowna bohaterka, rekompensuje w całości nawet idiotyzm czy przeciętność reszty.
Całokształtowi dałam sześć lub siedem na dziesięć i uważam, że jest to najtrafniejsza dla tej serii ocena.
Opis fabuły spodobał mi się i postanowiłam, że przecierpię dla niej całą możliwą falę lesbijstwa.
Oglądam, oglądam i – a cóż to! – owego safizmu nie ma tu prawie wcale, poza kilkoma naprawdę lekkimi scenami.
Dla mnie miłe zaskoczenie, yuriści za to zapewne poczuli się oszukani.
Według mnie główną zaletą tej serii są postaci – odpowiednia ilość, odpowiednie relacje, odpowiednie charaktery. Gdyby coś było inaczej – to już nie byłoby to. Owszem, w większości są dość oklepane, nie mogę powiedzieć, że nie, ale mimo wszystko bardzo je polubiłam. Szczególnie cenię sobie Mahiru/ kliknij: ukryte Shin'yę Banbę, Sumireko Hanabusę oraz Kouko Kaminagę, chyba najoryginalniejszą z całej ferajny. Wątki z przeszłości dziewcząt również dość sztampowe ( kliknij: ukryte no z wyjątkiem Isuke i jej rodziców‑gejów, spotkałam się z czymś takim pierwszy raz, ale to może też wynikać z tego, że zwyczajnie nie siedzę w anime o homoseksualistach… w sumie historie Kouko i Haruki również były dość dobre), ale przedstawione w na tyle ciekawy sposób, by nie zanudzić widza i by miał po obejrzeniu do powiedzenia coś więcej, niż tylko ,,Ale to już było”. Kreska ciekawa i nietuzinkowa, grafika okej, projekty postaci też ładne. Fabuła (jak i niektóre postaci) wydaje mi się być mocno inspirowana ,,Danganronpą” i jest to dostrzegalne od samego początku. Od ,,DR” jest zdecydowanie dużo słabsza, ale dla zabicia czasu naprawdę może być. No i muszę podkreślić, że autorka nie przekopiowała wiernie rzeczonej serii, a jedynie się nią zainspirowała – to różnica, bo możemy oczekiwać niespodzianek. Zresztą co jest złego we wzorowaniu się i to na tak dobrej serii?
Jeżeli chodzi o sprawy muzyczne, chyba nikogo nie zaskoczę mówiąc, iż według mnie główną zaletą soundtracku jest ilość endingów. Podoba mi się fakt, że mimo wszystko szli bardziej na jakość, niż na tę właśnie liczebność – każdy tekst jest dobry, ładnie napisany i pasuje do postaci, o której opowiada. Zresztą sam pomysł z endingami niejako w roli character songów również wydaje mi się bardzo trafiony. Do openingu również nie ma się o co przyczepić, lubię specyficzny wokal, a Maaya Uchida właśnie taki ma. Do tego dochodzi fajny tekst i ładny, pasujący do klimatu serii ,,teledysk”. Daję mocne 7/10.
Według mnie coś pięknego
Zamykając dział postaci nie sposób nie wspomnieć o Mato, głównej bohaterce, która – choć może mało barwna na tle wymienionych wcześniej koleżanek – jest jedną z tych postaci, których po prostu nie da się nie lubić. Jest wesoła, optymistyczna, pomocna, dobra, a przy tym nie narzuca się i nie irytuje. Jedna z najciekawszych głównych bohaterek tego gatunku.
Na koniec zostaje to, co najlepsze w tej serii, mianowicie fabuła. Wspaniała, może jeszcze nie ponadczasowa, ale wspaniała. Od przyjemnego szkolnego życia, przez dramat psychologiczny, po piękną, wartościową opowieść o przyjaźni – tak krótko mogę podsumować fabułę ,,Black Rock Shooter”. Uważam, że może wiele nauczyć niejedną osobę. Jeszcze tak na koniec wspomnę, że jedną z największych zalet tego tytułu oraz bezapelacyjnie najbardziej charakterystycznym wątkiem jest opowieść o ptaszku szukającym kolorów. Jego historia w ciekawy sposób łączy się i przeplata z losami postaci, a ,,relacja” głównej
bohaterki z książką ładnie obrazuje sentymentalne przywiązanie do książki. Nie wiem, co więcej mogłabym napisać, ponieważ oglądałam to dość dawno i tak naprawdę niewiele pamiętam. Tak czy inaczej miło wspominam tę serię. Moja ocena to 9/10 i uważam ją za całkowicie stosowną.
Tragedii nie ma
Postaci były, owszem, dość sztampowe, ale sympatyczne i całkiem charakterystyczne. Nie wywołały u mnie irytacji, jak u innych widzów, wręcz przeciwnie – trzy z nich naprawdę bardzo przypadły mi do gustu, a mowa tu o Karucie Roromiyi (nie rozumiem ludzi, którzy widzą w niej tylko bezmyślne obżeranie się – ta postać jest bardzo dobrze rozbudowana, czego przykład daje kliknij: ukryte choćby podczas wątku w szkole, z Banrim, gdzie poprzez miłość, nie do końca dojrzałą, lecz wciąż miłość względem tegoż bohatera doskonale obrazuje psychikę młodej nastolatki, Ririchiyo (co prawda do tej bohaterki mam dość mieszane odczucia, na początku serii wręcz ją uwielbiałam, potem jej niezdecydowanie i brak umiejętności postawienia się zaczęły mnie drażnić, ostatnie odcinki za to znów okazały się być miłym zaskoczeniem – co jak co, ale takiego aktu odwagi, jaki okazała w odcinku z kopułą czasu nie spodziewałabym się po niej… naprawdę miło mi się na kliknij: ukryte wyznanie miłości patrzyło, kilka łezek poleciało) oraz o Banrim (tak jak w przypadku Karuty, ładnie przedstawia psychikę młodego, zakochanego chłopaka). Inne postaci pewnie też darzyłabym sympatią, gdyby nie to, że są, cóż, zerżnięte a to z wyglądu, a to z charakteru z innych. O ile przypominająca do pewnego momentu do złudzenia Ciela Phantomhive (Kuroshitsuji) główna bohaterka miała wiele swoich własnych, indywidualnych zalet, przez co owe podobieństwo aż tak nie rzucało się w oczy, o tyle postać jaką jest przede wszystkim Zange Natsume to wypisz, wymaluj Break z Pandora Hearts (mówię tu zarówno o charakterze, jak i w pewnym sensie o wyglądzie) i mam wrażenie, że autorka nawet nie do końca starała się to ukryć. Gdzieś przeczytałam, że przyjaźniła się z Yaną Toboso oraz Jun Mochizuki – może stąd wynikają podobieństwa, jednakże to wciąż nie może być usprawiedliwieniem. Podobnie sprawa ma się z główną męską postacią – z charakteru Sebastian Michaelis (wspominane już Kuroshitsuji), z wyglądu, zwłaszcza po transformacji, Tomoe (Kami‑sama Hajimemashita). Renshou Sorinozuki oraz Nobary Yukinokouji nawet nie sposób przypisać do jednej postaci z innej serii M/A, ponieważ są to ograne, oklepane schematy wykorzystane w wielu, naprawdę wielu seriach. Kagerou Shoukiin co prawda jest postacią dość oryginalną, ale już wolałabym, by nie było go wcale – doprowadzał mnie do szału swoim wiecznym dopatrzeniem się erotyki tam, gdzie jej nie ma. W końcowych odcinkach okazał się dość ważną dla ogółu fabuły postacią, lecz jednak na miejscu autorki postarałabym się wymyślić kogoś, kogo istotnie da się polubić. Te żarty o seksie sprawiają wrażenie desperackiego wołania o atencję dla serii. Bardzo pozytywne wrażenie wywarły za to na mnie wizualne projekty postaci. Tutaj każdy był oryginalny (no, oprócz Tomo… Miketsukamiego oraz Xe… Zange, których brak owej oryginalności opisałam wcześniej – plusem jest jednak to, że nawet oni są wzorowani na postaciach na tyle charakterystycznych, że bez obejrzenia/przeczytania tytułów, w których występują, kopie zostaną wzięte za świetnie zaprojektowane, jedyne w swoim rodzaju postaci). Muzyki, cóż, nie zapamiętałam zbyt dokładnie, ale miło wspominam opening, utrzymany w nie do końca radosnym, jak to zwykle bywa przy tym gatunku serii klimacie a także utwór ,,Recollection”, będący bardzo w moim stylu. Co zaś się tyczy fabuły… cóż, mogło być lepiej, mogło być gorzej. Pomysł jest ciekawy, tego odmówić nie mogę, ale gdzieś tak po kilku odcinkach wykonanie podupadło, jak to zwykle bywa przy ekranizacjach niezakończonych mang. Potem jednak – a cóż to! – znów wzbiło się w górę, ukazując przykład słynnego ,,smutnego wątku z przeszłości”, które – niezależnie od tego, w ilu seriach zostaną wykorzystane – ciągle będą wzruszać oraz w niektórych przypadkach wprawiać w przygnębienie, przynajmniej mnie, wielbicielkę dramatów.
Moja ocena to 6/10 i uznaję ją za całkowicie adekwatną do serii. Ani przesadnie nie zachwaliłam, ani na siłę nie skrytykowałam, czepiając się detali. Sądzę, iż oceniłam sprawiedliwie i iż wiele osób się ze mną w tej kwestii zgodzi.