x
Tanuki.pl korzysta z plików cookie w celach prowadzenia
reklamy, statystyk i dla dostosowania wortalu do
indywidualnych potrzeb użytkowników, mogą też z nich korzystać współpracujący z nami reklamodawcy.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Szczegóły dotyczące stosowania przez wortal Tanuki.pl
plików cookie znajdziesz w
polityce prywatności.
Skończyłem oglądać
Zaskoczyli mnie Gamillas (Gamillanie?). Tu z kolei oczekiwałem monolitycznej armii faszyzujących kosmitów, a dostałem… różnorodną armię faszyzujących kosmitów ^^ W każdym razie mnogość charakterów wśród niebieskoskórych jest krzepiąca. Już sama rada „ministrów” Desler'a wykazuje się zadziwiająco bogatą feerią postaw i charakterów od służalczych lizusów po chłodnych specjalistów… Do wyboru do koloru. Moim osobistym idolem wśród smerfów był generał Goer – łajza, tchórz, kłamca i pochlebca, ale… jak pokazało doświadczenie nad wyraz skuteczny w chronieniu własnych czterech liter. Znacznie gorzej wypadają postaci z mitycznego Iskandaru, dmuchane lale z ustami pełnymi martwych frazesów… młe.
Sama fabuła była zdecydowanie zbyt scentralizowana. Począwszy od wielkiego planu – fabuła w całym wielkim kosmosie zdaje się toczyć tylko w okolicy i z powodu tytułowego statku. Ludzkość hańbi się na całej linii czekając biernie na mityczne zbawienie, podczas gdy znacznie bardziej prawdopodobne i sensowne wydawałoby się wzięcie z garść i ruszenie do dobudowy Układu Słonecznego na własną rękę. W momencie kliknij: ukryte Yamato niszczy bazę na Plutonie, a następnie nieustannie skupia całą uwagę Gamillańskiego imperium droga do odbudowy ludzkich placówek w całym US stoi otworem, ale nie. Ziemia, wzorem Yuki Mori, robi za bezradną damę w opałach czekającą rycerza na białej rakiecie. Podobne skupienie na jednym elemencie szkodzi historii z bliskiej perspektywy. O ile w pierwszej połowie serii odcinek zwykle stara się przebiegać kamerą przez cały statek to im bliżej finału tym bardziej Yamato staje się opowieścią o tym jak Susumu ratuje Yuki… znowu. Biedny kapitan Okita dostaje od tego nieustannie słabości i mdłości mdlejąc w swoim kapitańskim krześle.
Ale koniec końców jestem zadowolony. Space operowo było, 75% ras obcych wniosła coś ciekawego. kliknij: ukryte Swoją drogą smutek mnie ogarnia, że nikt nie zająknął się nawet słowem na cuda i dziwy bliźniaczego układu planet. Czemu żyją tylko dwie Iskandarianki, dlaczego Gamillanie fanatycznie liżą im stopy dla zasady? Po co Starsza Siostra rozsyła inter‑galaktyczny ekwiwalent spamu Świadków Jehowy? etc. Niby darowanemu zbawieniu nie zagląda się w zęby, ale jednak ciekawość pozostaje.
Z wątpliwości, które mnie po serii nachodzą pozostaje jeszcze jedna:
Dlaczego ludzkość przegrywała wojnę z najeźdźcą? Yamato z wykorzystaniem zupełnie standardowego uzbrojenia sieje śmierć i zniszczenie niemal w każdym starciu z siłami Gamillan. Owszem wyjątkowy jest jego nadświetlny napęd i wielka pukawka, ale zazwyczaj nie korzysta z żadnego z tych gadżetów kliknij: ukryte Super Bazę na Plutonie puszczają z dymem dwa myśliwce i salwa z dział pokładowych. To wszystko jest ludzka technologia, a nie prezent od Iskandera!
My robimy taniom drame, drame taniom nieslychanie
Zarys tła i świata jest naprawdę interesujący. Rogate lolity obdarzone tajemniczymi mocami, ewidentnie nadludzkie, ale pochodzące od normalnych rodziców. Fenomen właściwe zupełnie nie znany, a z pewnością nie badany przez rzetelnych naukowców, a przez grupę sadystycznych szaleńców dorabiających mistyczną ideologię do każdego uzyskanego wyniku. To musiało się źle skończyć.
Pomysły na głównych bohaterów też mają parę mocnych stron. Rozszczepiony umysł Nyu/Lucy otwierał drogę to ciekawych interakcji, wątku wyparcia winy i ucieczki od przemocy w utracone dzieciństwo. Nana tak skrajnie różna od swoich demonicznych sióstr. Kouta i Yuka połączeni wspólną przeszłością i tragedią. Kurama i Shirakawa w poplątanych relacjach zawodowych. No generalnie duży potencjał na ciekawe postaci.
Fabuła też coś niecoś nam obiecuje. Ucieczka z laboratorium i obława na potężnego nadczłowieka. Śledztwa, pościgi i mroczne tajemnice.
Ale pozytywy kończą się na etapie założeń. Niemal każdy element ich realizacji doprowadził do całkowitego zaprzepaszczenia. Choć anime pogrążało się na wielu płaszczyznach i różnymi sposobami to motywacja tych działań była zawsze ta sama – więcej dramy. Więcej wyciśniętych łez i bardziej poruszające tragedie, ślepa pogoń za dostarczeniem widzowi większych wzruszeń szybko przebiła granicę groteski, a i po niej tempo tego samobójczego galopu tylko się zwiększyło. Co takiego się stało?
Primo, gore.
Fontanny krwi, toczące się po podłogach kończyny, urwane głowy i, pomijając wymiar czysto techniczny, nonsensowne śmierci losowych statystów. W jakim celu? By podkreślić tragizm , wszak kto by się przejmował dramatami różowowłosej dziewczyny, gdyby nie miała na koncie ponad pięćdziesięciu przypadkowych mordów? A scenarzyści uczynnie nasyłają na Lucy, kolejne fale ochroniarzy, policjantów, najemników i cywilów zakładając najwyraźniej, że dowódcy japońskich sił porządkowych uczyli się strategi w Związku Radzieckim i nikt nie rozlicza ich ze strat w ludziach.
Inny nonsens opisujący krwawe moce „rogaczek” to zamiłowanie autorów to urywania członków z którego… nic nie wynika. Nie dość, że wspominany już po wielokroć salceson w rękach wygląda komicznie, to każda postać tracąca w ramach serii kończynę – otrzymuje w pełni funkcjonalną i kosmetycznie doskonałą protezę najpóźniej w następnym odcinku. Po co zatem cała ta sieczka? Ano wszystko dla tej gęsiej skórki na karku nieletniego widza, która pojawia się na widok powoli odlatującej w strugach krwi ręki czy nogi.
Trzecia niekonsekwencja to mordercze moce Dicloniusów, które w mgnieniu oka dekapitują statystów, rozrywają ciała policjantów i burzą betonowe ściany, ale gdy przychodzi do starcia z postacią nie przeznaczoną pod rzeźniczy nóż ofiarny dreszczyku emocji widza, śmiertelne cięcia, wibromacek zostają zamienione w miarę zwyczajne uderzenia i ciosy pięści, po których ofiara trochę stęknie, trochę jęknie (może dramatycznie splunie krwią?), ale krzywda wielka się jej nie stanie.
Secundo, wygodne amnezje. Interesująca idea Lucy uciekającej przed złem w zdziecinnienie została w praktyce zastąpiona przez scenarzystami uciekającymi przed dialogami w „Nyu, nyu, nyu. Kohta, nyu, Kohta.” Przeskoki między alternatywnymi osobowościami heroiny zdają się być warunkowane tylko potrzebą podgrzewania, lub studzenia napięcia. I zamiast problematycznej sytuacji, gdzie Nyu musiałaby odpowiadać (choć jak istota o mentalności niemowlęcia ma brać za coś odpowiedzialność?) za zbrodnie Lucy, mamy tylko tani chwyt przedłużający serię, bo za każdym razem gdy ma dojść do konfrontacji z Lucy… Zimnokrwista morderczyni z otwierającej serię sekwencji magicznie znika i pojawia się ckliwe zwierzątko zdolne tylko łasić się i nyuać.
Tertio, zamiast bullies, bullies everywhere. Dzieci w sierocińcach dręczą, naukowcy dręczą, komandosi dręczą, ojczymowie dręczą, pijacy dręczą i pierwsi lepsi przechodnie też dręczą. Cały świat jest zły i paskudny, tylko restauracja „U Kohty” serwuje ludzkie traktowanie dla każdego, kto się napatoczy. Zestawienie tego idiotycznie przerysowanego okrucieństwa świata z do obrzydzenia sielankowymi scenami wspólnych obiadków czy damskich kąpieli stwarza wrażenie, że ktoś tu sobie jaja z widza robi (momentami było to bardziej irytujące niż Geassowe wplatanie szkolnej komedii w bratobójczą walkę o wyzwolenie ojczyzny – zwłaszcza, że w CG było to zwyczajnie głupie, a EL korzysta z takiego absurdalnego zestawienia, by jeszcze podkreślić „dhamę” cierpiącego świata oraz ulotnego szczęścia). Krótko mówiąc, seria epatuje przerysowaną brutalnością i złem, by chwilę później zalewać widza nadmiarem słodyczy, w efekcie tworzy wrażenie filmu propagandowego w którym „tam” jest potwornie źle, a „u nas” jest wspaniale.
Quatro, fan service. Mogę uznać, że luźne podejście Dicloniusów do kwestii odzienia jest ich cechą rasową. Ba! Mogę nawet zgodzić się, że kryje się za tym jakaś symbolika, są nagie jak ich dusze. Czysto zwierzęce, nieskażone cywilizacją czy tam cokolwiek… Ale gdzie tu jest miejsce na wspomniane pantyshoty? I powtarzane uporczywie sceny z łaźni? I wreszcie kilkukrotnie przewijająca się scena Nyu dopieszczającej damskie biusty? Pierwsza ta scena była nawet obiecująca. Dopuszczała możliwość interesującego złamania pewnych tabu, bo wydawało się, że zdziecinniała i mocno „pierwotna” natura bohaterki zdała się być pozbawioną zahamowań i konwenansów i popychać ją do zaspokajania potrzeb mocno seksualnych. To byłoby mocno niestandardowe, wywalić wszystkie te cliche z rumieńcami, odwracaniem wzroku, trudnością wyznania itp. Nyu podoba się jak ją Kohta dopieszcza, więc nie widzi one nic złego w domaganiu się takich pieszczot. Niestety taka logiczna konsekwencja „nieucywilizowanego” charakteru naszej zdziecinniałej heroiny byłaby zupełnie nie w stylu japońskiej animacji ^^ Tym razem chodziło tylko o wstęp to najstarszego gagu haremówek, czyli plaskacza od zbulwersowanej kuzynki. A Nyu nagle przypomina sobie, że jest bohaterką anime i cały jej bezwstyd znika zanim zdążymy się mu przyjrzeć. I znów rumieni się gdy Kohta spojrzy jej w twarz… itd. Chyba, że zachodzi potrzeba kolejnej łopaty fanservice'u to pomiętosi trochę Yukę, ale tym razem bez żadnego powodu, poza uciechą nippońskich gimnazjalistów.
To w sumie najważniejsze zarzuty. Jatka, toporne plot‑device'y, porpagandowy obraz świata i golizna. Gdyby nie te cztery wtopy zapewne wyszłoby z Elfen Lied ciekawe dzieło, a tak mamy tanią dramę, która jednym motywem muzycznym (naprawdę, opening słyszałem w tej serii ponad 30 razy, mimo, że odcinków jest ledwie 13), grubymi nićmi szytą intrygą oraz czarno białymi bohaterami stara się wycisnąć z widza jak największą ilość łez i wzruszeń. Efekt jest taki, jak gdy Nyu postanawia nasypać Wancie cały wór karmy, bo „im więcej tym lepiej”.
Re: Zbędne, przykre, irytujące...
Ciekawy film oglądałeś, ale raczej nie było to End of Evangelion. Jeśli widzisz związek między stanem głównego bohatera, a półgodzinną sekwencją oblężenia NERVu (w tym epickie mordobicie (mechobicie?) w wykonaniu Asuki) to chylę kapelusza. Podobnie sprawa się w przypadku gigantycznej Rei i orbitalnych akrobacji z włócznią Longinusa i wielkiej „jedności dusz” po której Shinji zostaje obsadzony w roli decydującego o losach ludzkości.
Natężenie tych skrajnie absurdalnych elementów w filmie jest ogromne i wszystkich nie wymienię (choćby dlatego, że EoE widziałem bez mała rok temu i, w przeciwieństwie do NGE, nie mam zamiaru doń wracać), ale dość przypomnieć, że Shinji z dziecka w depresji stał się nagle szalonym fanem Asuki (Gamer2002 ma swoją teorię dotyczącą źródeł tej sceny i nie powiem – brzmi ona przekonująco).
W każdym razie. Gdy oglądałem film to nawet przy najlepszych chęciach nie potrafiłem dojrzeć emocji bohaterów. Jedyne, co widziałem to rzucone fanom „wyjaśnienia” i finalizowanie wątków fabularnych NGE, które troll Anno przygotował tak, by „zadowolić” swoich kochanych widzów.
Nie twierdzę, że wywalenie „fabularnych śmieci”, było w zakończeniu Evangeliona zabiegiem koniecznym, ale po prostu tak mi się spodobało, że było mi przykro, gdy powróciły w Endzie (w dodatku wypełniając po brzegi cały film). Nie zabraniam też ich interpretowania (podobnie jak nie zabraniam interpretowania plam na Słońcu) – róbta, co chceta. Zwyczajnie mam swój odbiór NGE i jest on naturalnie „jedyny i prawdziwy”...
w obrębie mojej interpretacji, bo jej wyrażeniu służą te komentarze, czyż nie?
Re: Zbędne, przykre, irytujące...
Ale to nie jest sedno sprawy, tylko jeden z przykładów na różnice.
Jeśli finały w postaci całkowitego odcięcia się Shinjiego od świata zewnętrznego (niekoniecznie „rzeczywistości” ^^) celem rozrachunku z własną osobowością oraz pokracznej parodii sądu ostatecznego z gigantyczną Rei latającą po ziemskiej orbicie i lasem krzyży w tle nie są dla ciebie rozbieżne to już nie wiem, co jest.
End jest całkowitym zaprzeczeniem oryginalnego zakończania Evangeliona o czym piszę już czwarty komentarz, więc, co ja się będę z argumentami powtarzał…
Re: Zbędne, przykre, irytujące...
Już zupełnie abstrahując od tego, o czym Orzi mówi i innych rozbieżności (ot na przykład przypomnijmy, że Asuka nie dożywa końca NGE).
Re: Zbędne, przykre, irytujące...
I dla mnie NGE jako historia „Anno na antydepresantach” wyjątkowo się podoba, bo wówczas traktujesz mechy, zbawienia i „Zwoje znad Morza Martwego” jak kartonowe rumaki i rogi Walkirii u Wagnera – zupełnie nie o nie chodzi w tej historii.
Dla mnie NGE jest historią chłopca w ciężkiej depresji – reszta do zbędne dodatki (dlatego tak lubię oryginalne zakończenie, bo odrzuca te dodatki na rzecz wątku głównego [co prawda robi to z „niskich”, ekonomicznych pobudek, ale liczy się efekt nie? ;D]).
Zbędne, przykre, irytujące...
Podchodziłem do tego filmu z pewną dozą niepewności. Może dlatego, że Death and Rebirth, który obejrzałem wcześniej był w zasadzie skrótem całego anime z dziwną 30 minutową sekwencją na końcu (i niezłym, choć całkiem nonsensownym motywem kwartetu), a może z powodu poczucia satysfakcji jakie dało mi zakończenie NGE. Satysfakcji i zamknięcia, a więc już na starcie End of Evangelion wydał mi się zbędny.
Zbędny, gdyż natura zakończenia serii tv nie bardzo dawała jakieś możliwości do kontynuacji, byłem więc trochę zaciekawiony. Jakież było może przerażenie, gdy zorientowałem się, że ten film żadną kontynuacją nie jest i być nie zamierza! Jest za to alternatywną, uboższą i zupełnie pozbawioną sensu oraz treści wersją kilku ostatnich odcinków.
No dobrze, ale w czym problem? Primo, w bezpośredniości. Jeśli NGE wyrażało swoją treść subtelną sugestią to End jest to bulu konkretny i łopatologiczny. Jest to oczywiście łopatologia polana metafizycznym sosem z paroma symbolami‑skwarkami, który może co mniej śmiałych widzów wpędzić w przekonanie, że nie będą w stanie czegoś zrozumieć czy zinterpretować. Ależ bzdura!
Cytując skrótowy opis z MAL’a
To całkiem niezłe streszczenie treści filmu… tyle, że to nie jest żadne streszczenie – to właśnie cała treść EoE. Kiedy NGE opowiada o przeżyciach Shinjiego oraz potrafi całe odcinki wykorzystać na przedstawianie stanu umysłu głównego bohatera (kiedyś zasłyszałem stwierdzenie, że młody Ikari jest jednym z najbardziej głównych bohaterów w anime) w świetnym zakończeniu posuwając się nawet to odrzucenia wszystkich zbędnych elementów tła (aniołów, modeli EVA, projektu dopełnienia ludzkości i reszty pseudo religijnych/filozoficznych/naukowych bredni), na rzecz prawdziwego tematu NGE – walki z depresją, to End skupia się po całości na całym tym kartonowym tle i sosie, który znaczenia ze względu na swoją naturę i funkcję pozbawiony być musi.
Przyszło mi do głowy ciekawe porównanie… To trochę tak, jakby Prus napisał “właściwe” zakończenie Lalki w którym Wokulski pracując z profesorem Geistem odkrywają nareszcie metal lżejszy od powietrza i prowadzą ludzkość ku świetlanej (steampunkowej ;)) przyszłości. A imperium finansowe Stanisława staje się podwaliną pod pokojowe odzyskanie ojczyzny.
Podsumowując jednym zdaniem:
Drażni mnie tworzenie “zakończenia”, które z nieistotnych elementów tła i paru klimatycznych smaczków tworzy główny wątek serii, szczególnie jeśli ten wątek to pompatyczne zbawienie ludzkości.
Jakoś do mnie nie przemawia
Nie mam tu na myśli „zestarzenia się” grafiki… Zwyczajnie nie było w niej nic specjalnego.
I, o dziwo, nawet nie polecam oglądania Akiry. Odnoszę wrażenie, że film ten był dla mnie znacznie bardziej wartościowy przed bliskim zapoznaniem się.
Re: Niestrawny miszmasz
Postaci w R1 wydały mi się niespójne i działające irracjonalnie właśnie dlatego, że większość ich zachowań jest realizacją ideologii designerek (moim zdaniem ma się rozumieć), co jeszcze bym przebolał, ale kiedy ich złowrogie łapska dobierają się do scenariusza to zaczyna robić się nieprzyjemnie.
kliknij: ukryte „Spójrzcie Euphemia pojednała walczące strony i od paru odcinków nie było dramatu… Zróbmy jakąś jatkę!” albo „Och nie! Lechu został otoczony przez siły imperium i niemal złapany. Teleportujmy go dwie wyspy dalej i dajmy obermegamecha – to się ludziom musi spodobać!”
lub też
„Wiecie, co? Mao trochę nam nie wyszedł i w sumie tu nie pasuje. Zabijmy go! Ok… Albo nie! Niech wróci na jeszcze jeden odcinek i wtedy zabijemy go jeszcze raz! Ok.”
I tak dalej…
Ja zwyczajnie nie mam cierpliwości do takich zagrywek, jednak najgorsze jest to, że zwykle chwilę później zdarza się jakiś miły czy ciekawy fragment, więc pełen nadziej oglądam dalej… na marne oczywiście.
Jak już pisałem:
„swoją słabością jest gęste w pozytywności i vice versa”
to jest mimo, że się nie podoba to zaraz chce się oglądać dalej. Upierdliwa cecha.
A R2 kiedyś pewnie obejrzę… i skomentuję w odpowiednim miejscu. Nie ma obawy.
Niestrawny miszmasz
Na czym polega problem z Code Geass? Cóż to anime próbuje zadowolić jak największą liczbę widzów przechodząc wszelkie granice popsowatości. Postaci podejmujące takie decyzje, by widzom się podobało, „przypadkowe” zdarzenia takie by się podobały itp itd.
Teoretycznie jest to świetny zabieg o ile nie stara się zadowolić zbyt dużej grupy odbiorców. Bo jednym przypadnie do gustu Lechu jako wyrachowany, zimny drań innym jako kochający braciszek. Jednym podoba się jako zdeterminowany i bezwzględny, a innym jako pełen wątpliwości, co do słuszności sprawy. Jedni wolą klimaty komedii szkolnej, inni totalnej wojny z okupantem.
Code Geass stara się być tym wszystkim (a także wieloma innymi rzeczami) na raz, a w efekcie jest zwyczajnie niesmaczne i bardzo często zwyczajnie głupie.
Los nieuchronny
kliknij: ukryte
To jak podobni są Togame, Nanami i, koniec końców oddział Maniwa. Podobni w dążeniu do samozniszczenia, choć stosują zupełnie różne metody ich koniec jest nieuchronny. I nie ma co się obruszać, że Togame ginie albo Maniwa zostają łatwo pokonani. Taka jest nieuchronna kolej rzeczy. Pani strateg naprawdę umarła dwadzieścia lat wcześniej razem z Hida Takahito i nie dało się tego zmienić. Maniwa przegrywają, gdyż dopuścili się niedopuszczalnego. Ninja są określeni przez jedno słowo – lojalność. Zdrada jest nie do pomyślenia, więc Maniwa nie mogą trwać jako ninja. Z kolei Nanami ma w sobie dwa zupełnie niezgodne elementy. Ciało bezbronnej dziewczynki i ducha najpotężniejszego wojownika w Japonii, taka sprzeczność nie może utrzymać się w równowadze – prędzej czy później jedno zniszczy drugie.
Ta nieuchronność losu jest tym, co najbardziej urzekło mnie w Mieczopowieści. Postaci mają zupełnie inny od współczesnego nam system wartości i nie podejmują decyzji zrozumiałych dla nas – domowych animeoglądaczy.