Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Zapraszamy na Discord!

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

6/10
postaci: 5/10 grafika: 6/10
fabuła: 5/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

brak

Ocena czytelników

5/10
Głosów: 6
Średnia: 5,33
σ=1,37

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Avellana)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Wojownicy Maris

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 1987
Czas trwania: 31×25 min
Tytuły alternatywne:
  • Akai Koudan Zillion
  • Red Photon Zillion
  • 赤い光弾ジリオン
Widownia: Shounen; Postaci: Obcy, Policja/oddziały specjalne; Miejsce: Inne planety; Czas: Przyszłość
zrzutka

Piękna planeta, zagrożenie ze strony Obcych i trójka śmiałków, która może stawić im czoła dzięki niezwykłej broni. Czyli typowa seria lat 80. – widzieliście jedną, widzieliście wszystkie…

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: WilkuNS

Recenzja / Opis

Pod koniec XXIV wieku rasa ludzka skolonizowała już wiele planet, w tym Maris, która ze względu na swoją urodę i dogodne warunki nazywana jest drugą Ziemią. Niestety ta właśnie planeta staje się jednym z celów inwazji wojowniczego imperium rasy Nohza, a broniące jej siły wojskowe muszą stanąć do rozpaczliwej i bardzo nierównej walki. Jedyną ich nadzieją – a przy okazji nadzieją całej ludzkości – są trzy niezwykłe pistolety „znalezione na krańcach wszechświata”, nazywane zillionami. Niestety współczesna technologia ludzi (zresztą – rasy Nohza również) nie pozwala na ich skopiowanie, dlatego też utworzona zostaje superspecjalna jednostka, której głównym celem jest wspomaganie wojska w poszczególnych misjach i walka z niebezpiecznym przeciwnikiem. Trójkę wybrańców noszących zilliony znamy tylko z pseudonimów: narwany i nieusłuchany JJ, rozsądna i energiczna Apple oraz przystojny perfekcjonista Champ. Wspiera ich mechanik, wynalazca i pilot w jednej osobie, Dave, a całości szefuje wojskowy posługujący się mało militarnym tytułem, mister Gord, którego w codziennych obowiązkach wspiera urocza asystentka, Ami. Dodajmy do tego maskotkę w postaci latającego robocika Opa­‑Opa i mamy właściwie komplet ważniejszych postaci.

„Typowa seria lat 80.” to właściwie stwierdzenie, na którym można by zamknąć tę recenzję. Główna linia fabularna jest w najlepszym razie pretekstowa, a głównym celem jest stworzenie serii dynamicznych epizodów, pokazujących najrozmaitsze akcje z udziałem bohaterów. Ich misje są dość powtarzalne: muszą zwykle zareagować na jakiś sygnał o zagrożeniu ze strony Nohza, pomóc coś lub kogoś przetransportować, zniszczyć bazę wroga etc. Trzeba przyznać, że większość odcinków nie ma problemu z tempem wydarzeń, dzieje się w nich sporo, więc widzowie z pewnością nie będą się pod tym względem nudzić. Do tego można dorzucić zmieniające się miejsce akcji, które sprawia, że prawie w każdym odcinku widzimy coś nowego. Tak więc osoby, które mają sentyment do „klasycznych” tytułów, mogą spokojnie zaczynać seans, tym bardziej że będą się spodziewać szeregu wad, jakimi w oczach współczesnego widza obciążona będzie ta produkcja.

Samo zawiązanie akcji, jak na obecne standardy, może się wydawać niezwykle niechlujne: ot, dostajemy przydługie wprowadzenie odczytane przez narratora, a potem spotykamy bohaterów, którzy właśnie zostali powołani do nowej jednostki. Nie ma mowy o jakimkolwiek wyjaśnianiu, skąd się tam wzięli (komputer ich wybrał, a komputery, jak wiadomo, nie mogą się mylić), ani też o żadnym „docieraniu się” zespołu. Ot, jeden­‑dwa odcinki i wszystko funkcjonuje mniej więcej przewidywalnym rytmem. Główny wątek przy bliższym przyjrzeniu szybko przestaje się trzymać kupy i nie mam tu na myśli absurdalnej wręcz potęgi zillionów – to mogę przyjąć jako element konwencji. Jednakże gorzkie rozczarowanie przeżyją widzowie, którzy oczekiwaliby serii „wojennej”. Nie ma mowy o jakiejkolwiek strategii – owszem, co chwila padają wzmianki o jakichś frontach i manewrach, ale na ekranie obie strony stosują tylko metodę walki „ura i do przodu!”. Przesadzono też lekko z przewagą rasy Nohza: praktycznie każda scena potyczki między nimi a siłami ludzi wygląda tak, że żołnierze lub pojazdy wroga posuwają się dziarsko naprzód, a dzielnych obrońców widzimy wyłącznie w postaci eksplodujących czołgów i myśliwców, podczas gdy nasze uszy wypełniają ich śmiertelne jęki. Sytuacja odpowiednio się obraca, oczywiście, kiedy na scenę wkracza trójka bohaterów, jednakże nie jest dla mnie jasne, jakim cudem Nohza nie zdołali podbić Maris samą czystą przewagą liczebną. Inna rzecz, że z końcówki anime wynika, iż całe to ich „galaktyczne imperium” ma wymiar bardziej kieszonkowy, chociaż to akurat składałabym na zmianę koncepcji w trakcie serii. Zabawnie też wygląda całkowicie zwyczajne życie cywilów, którzy zachowują się, jakby o żadnej wojnie nie słyszeli, podczas gdy miasta są na tyle słabo bronione, że żołnierze Nohza potrafią bez najmniejszych problemów wylądować w centrum któregoś z nich i urządzić jatkę. Przykłady można mnożyć, ale chyba nie trzeba: tak jak pisałam, to, co dzisiaj całkowicie kompromitowałoby fabułę, wtedy było elementem konwencji i scenarzyści po prostu nie mieli żadnych powodów, żeby zawracać sobie głowę skomplikowanym budowaniem spójności świata przedstawionego w lekkiej serii rozrywkowej.

Osobną sprawą jest język angielski, a właściwie „engrisz”, którym przesiąknięta jest cała seria. Widać to najlepiej po nazwie jednostki – w wersji amerykańskiej (a przypuszczam, że i polskiej) jest ona nazywana dostojnie White Knights, jednak nazwa oryginalna (widoczna w samym anime chociażby na drzwiach) to po prostu White Nuts… Wojskowy tytułowany „mister” oraz rozmaite cuda wianki w rzucanych rozkazach i napisach na monitorach dopełniają obrazu.

Rozczarować może także potraktowanie postaci i nie chodzi już o to, że w rolach głównych został obsadzony zestaw, jaki widywałam już ładne kilka razy. JJ jest porywczym zapaleńcem, który najpierw działa, potem myśli, oczywiście szalenie utalentowanym, ale przy tym dość dziecinnym pod wieloma względami. Champ to (oczywiście) świetny snajper, zwykle sprawia też wrażenie dojrzalszego i bardziej opanowanego od kolegi, a do tego jest kobieciarzem (przy czym koncepcja się zmienia – początkowo jest pokazywany jako popularny i rozrywany facet, pod koniec serii jego „podboje” pozostają głównie w sferze przechwałek). Dopełniająca zespół Apple wnosi kobiecy pierwiastek, chociaż oczywiście koledzy dokuczają jej, negując jej przynależność do płci pięknej. Kadra wspierająca jest tak samo schematyczna: ojcowski Gord, słodka Ami, zażywny i jowialny Dave, komiczny Opa­‑Opa – widzieliśmy to już, pod rozmaitymi imionami. Nie ma tu niestety czegoś takiego jak jakikolwiek rozwój charakterów, bohaterowie pozostają zawieszeni w kompletnej próżni – nie wiemy nawet, skąd właściwie pochodzą i czym zajmowali się wcześniej. Nieliczne odcinki „pogłębiające” poszczególne postaci tak naprawdę nie wnoszą niczego nowego, a już na pewno trwałego, a poruszony w połowie serii wątek JJ­‑a urywa się po dwóch odcinkach bez dalszych konsekwencji. Inne postaci pojawiają się zwykle tylko w jednym odcinku i zazwyczaj giną – w ramach podnoszenia dramatyzmu bowiem praktycznie każda misja bohaterów kończy się zniszczeniem wroga, ale nie zapobieżeniem poważnym stratom we własnych siłach lub wśród cywilów. Trup ściele się gęsto, ale (na szczęście?) to jeszcze nie te czasy, by mogło to mieć jakiś wpływ na psychikę, morale czy motywację bohaterów.

Podobnie typowo (żeby nie powiedzieć – sztampowo) prezentują się przeciwnicy. Żołnierze Nohza przypominają ożywione czarne manekiny z białymi maskami zamiast twarzy (o ileż upraszcza to animację!). Cechy indywidualne nadano dosłownie kilkorgu, spośród których najbardziej wyróżnia się niejaki baron Ricks (tytulatura oryginalna). To klasyczny ponury wojownik, którego stopniowo zaczyna ogarniać coraz większa obsesja zmierzenia się w pojedynku z bohaterem. W odróżnieniu od swoich podwładnych zamiast broni palnej nosi miecz i coś w rodzaju bicza, a w późniejszej części serii dosiada koniojaszczura (skąd go wytrzasnął?!), co podkreśla jego image Czarnego Rycerza. Rzeczona obsesja, objawiająca się głównie wielokrotnym wymawianiem imienia głównego bohatera z naciskiem i uczuciem, może się dzisiaj wydać trochę śmieszna, ale znowu – taka była konwencja, tak to wtedy wyglądało. Uzasadnienie przyczyn inwazji rasy Nohza pada dwukrotnie – jedno na początku serii, a drugie, zupełnie inne i znacznie bardziej dramatyczne, na jej końcu. Wyraźnie próbowano w ostatniej chwili nadać czarno­‑białemu konfliktowi jakiegoś dodatkowego wymiaru, ale efekt był tylko taki, że scenarzyści musieli się uciec do wyciągniętego z kapelusza zakończenia, żeby zdjąć z bohaterów odpowiedzialność moralną za jakiekolwiek działania.

Grafika jest na poziomie całkiem przyzwoitym jak na drugą połowę lat 80., chociaż bez szaleństw. Projekty postaci są bardzo klasyczne – JJ ma czarne włosy, a przystojny Champ to oczywiście blondyn – ale całkiem ładne i zazwyczaj proporcjonalne. Mniejsze lub większe wpadki zdarzają się stosunkowo rzadko. Niebrzydko wypada ziemski sprzęt wojskowy, pewnie wzorowany na prawdziwych modelach, natomiast uzbrojenie i siedziby rasy Nohza to modne i częste wariacje na tematy „organiczne”, co podkreśla ich obcość. Jak pisałam wcześniej, akcja przenosi się w różne miejsca planety, co zapobiega zbyt częstemu wykorzystywaniu tych samych sekwencji animacji – chociaż oczywiście znajdziemy je na przykład w scenie startu samolotu bohaterów. Członkowie White Nuts poruszają się na miejscu akcji na podrasowanych kwazimotocyklach, które w razie potrzeby potrafią się przemieniać w pancerze wspomagane – niestety rzadko kiedy ich użycie ma jakieś rozsądne uzasadnienie i dość wyraźnie widać, że po prostu ktoś uznał taką możliwość za fajny pomysł. Jeśli natomiast chodzi o tła, można odnieść wrażenie, że jak na „drugą Ziemię”, Maris zdecydowanie obfituje w kamieniste pustynie, na których nie trzeba sobie zawracać głowy roślinnością. Używane na co dzień sprzęty wyglądają po prostu na dwudziestowieczne – podobnie jak całe miasta, które zresztą dość często są niemal wyludnione. Jak to dość często bywa, najlepiej broni się muzyka – jeśli ktoś lubi japoński pop z lat 80., na pewno spodobają mu się melodyjne piosenki w czołówce i przy napisach końcowych, a także utwory rozbrzmiewające czasem w trakcie odcinków. Reszta oprawy muzycznej jest typowa – zagrzewające do walki utwory, kiedy bohaterowie gromią wroga i bardziej nastrojowe kawałki mające podkreślać spokojniejsze sceny.

Warto może wiedzieć, że Wojowników Maris sponsorował początkowo japoński producent i wydawca gier wideo i konsol, firma Sega (na podstawie anime powstały zresztą dwie gry). Maskotka serii, Opa­‑Opa, jest tu na „gościnnych występach” – wcześniej pojawiał się w grach na automaty. Innym nawiązaniem jest sam wygląd zillionów (nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pomysł jako taki ściągnięto z uniwersum Leijiego Matsumoto), wzorowany na pistoletach świetlnych, stosowanych w konsolach Segi. Jednakże mniej więcej w połowie serii współpraca między studiem animacyjnym a Segą rozluźniła się, a efektem tego było „przebudowanie” zillionów (choć początkowo twierdzono, że nie jest to możliwe) na nowe modele, których zróżnicowanie pozwoliło na ciekawsze zastosowanie fabularne.

Trudno mi powiedzieć, czy i ile osób miało okazję zapoznać się z pokazywaną na kanale Polsat wersją Wojowników Maris (o ile wiem, seria nie została wtedy wyemitowana w całości). Jest to na pewno kawałek niezłego anime z lat 80. – nie perełka z lamusa, ale produkcja, która jakoś tam wytrzymała upływ czasu. Jednocześnie jednak powiela ona właściwie wszystkie motywy i postaci typowe dla tamtego okresu, praktycznie niczego nie wnosząc od siebie. Dlatego może zainteresować osoby, które nabrały do niej sentymentu podczas emisji telewizyjnej, a także część „łowców staroci” – pod warunkiem, że nie zależy im na wyłapywaniu wyłącznie pozycji kluczowych dla danego gatunku i mają ochotę na trochę kina z kategorii mocniejszego B.

Avellana, 2 czerwca 2011

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Tatsunoko Productions
Projekt: Ammonite, Hirotoshi Ookura, Kunio Aoi, Takayuki Gotou
Reżyser: Mizuho Nishikubo
Scenariusz: Mayori Sekijima
Muzyka: Jun Irie