Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Dango

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

4/10
postaci: 4/10 grafika: 8/10
fabuła: 4/10 muzyka: 8/10

Ocena redakcji

5/10
Głosów: 10 Zobacz jak ocenili
Średnia: 5,40

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 236
Średnia: 7,19
σ=1,7

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Enevi)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Jormungand

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2012
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • ヨルムンガンド
Tytuły powiązane:
Widownia: Seinen; Postaci: Przestępcy; Rating: Przemoc; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Afryka, Azja, Europa; Czas: Współczesność
zrzutka

Próba zmierzenia się z tematyką handlu bronią, mocno inspirowana słynnym Panem życia i śmierci. Niestety, wielokrotnie mniej udana niż źródło inspiracji.

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Zacznijmy od wyjaśnienia tytułu. W mitologii nordyckiej świat (a w zasadzie dziewięć światów odpowiadających różnym poziomom bytu) wznosi się na konarach gigantycznych rozmiarów jesionu. W korzeniach tegoż jesionu żyje wąż tak wielki, że opasuje swoim cielskiem jeden ze światów (Midgard, krainę ludzi) oraz tak jadowity, że jego jad zatruwa cały pień drzewa, będąc jedną z przyczyn istnienia zła. Wąż ten na imię ma właśnie Jormungand i jest jednym z dzieci spłodzonych przez boga Lokiego, pełniącego w tym systemie religijnym rolę siewcy chaosu i nieporządku.

Tytuł „Jormungand” stanowi nawiązanie do działalności bohaterów serialu. Tym razem przyjdzie nam bowiem śledzić losy szajki handlarzy bronią dostarczających swój towar na areny wszystkich konfliktów zbrojnych świata oraz stanowiących źródło wszelkiego zła, bowiem jak wiadomo najgorsze zło to wojna, a bez broni wojna jest niemożliwa… Kojarzy się to trochę z filmem Lord of War (znanym u nas jako Pan życia i śmierci), z Nicolasem Cage’em w roli głównej, nakręconym jakiś rok przed wydaniem mangi. Autorzy bardzo wyraźnie nie tylko widzieli Lord of War, ale też się nim inspirowali. Na tyle mocno, że umieścili w swoim dziele wiele motywów i scen (np. postać agenta Scarecrow, scena zapłaty za broń narkotykami) bardzo podobnych do wymienionego filmu, tylko niestety gorzej zrealizowanych.

O ile jednak główny bohater Lord of War, czyli Juri Orlov, handlarz zaopatrujący w broń wszystkie wojny świata, był postacią czarującą, tak niestety o bohaterach Jormungand nie da się tego powiedzieć. Naszym protagonistą jest więc Jonah, wywodząca się z zachodniej Azji sierota wojenna i dziecko­‑żołnierz, bardzo utalentowany weteran dywizji górskiej, a jednocześnie osobnik, który broni nienawidzi. Faktycznie jednak centralną postacią opowieści jest Koko Hekmatyar, podróżująca razem z bandą zabijaków ekscentryczna handlarka bronią. Samego Jonaha w serialu właściwie mogłoby nie być. Bohater ten jest zamkniętym w sobie milczkiem, który w zasadzie nic nie mówi, nie podejmuje żadnych decyzji, zachowuje się w sposób bierny, nie ma żadnych przemyśleń, wątpliwości czy ambicji, a jedyny jego wkład w fabułę polega na tym, że raz na trzy odcinki kogoś zastrzeli. Najczęściej jakiegoś statystę. Nawet na tle pozostałych bohaterów, nawiasem mówiąc też charyzmą niegrzeszących, wypada negatywnie. Jest postacią totalnie bezczynną, wygląda na osobnika, który dosłownie ma gdzieś, co się z nim dzieje i co robi.

Cała fabuła kręci się więc wokół Koko Hekmatyar, czyli rzekomo genialnej handlarki bronią. Koko jest postacią zarysowaną bardzo niejasno. Trudno powiedzieć, co ją motywuje. Najpewniej nie jest to zysk, a kilka pozostawionych przez autorów tropów wskazuje, że ma ona jakąś własną mętną filozofię dotyczącą handlu bronią. Wszystko to sprawia, że wygląda ona mało przekonująco, jak dziwaczka wędrująca od kraju do kraju, żeby oglądać wojnę. Jej „geniusz” polega natomiast na tym, że ma zaprzyjaźnionego autora, który jej pomaga. To znaczy: za każdym razem, gdy Koko znajduje się w tarapatach, sprawy mogą przybrać dwojaki obrót:

Po pierwsze: okazuje się, że Koko czytała scenariusz odcinka przed jego nakręceniem. W efekcie zna tok wydarzeń i może im przeciwdziałać. Dowiadujemy się więc, że miała czas przywołać na pomoc Deus ex Machina, jej ludzie akurat przypadkiem ustawili się w odpowiednich miejscach i zrobili coś nieprzewidzianego, totalnie zaskakując przeciwnika, albo w spektakularny (choć z tą spektakularnością też bym nie przesadzał) sposób wyskoczyli z dziury scenariusza.

Jeśli natomiast znajomość scenariusza nie wystarcza, w życie zostaje wprowadzony wariant drugi i okazuje się, że drużyna Koko gra „na kodach”, ze wszystkich walk wychodzi bez szwanku, a kule ją cudownie omijają. W rezultacie nawet gdy strzelanina wybucha na płycie lotniska, a obie strony grzeją do siebie z automatów na dystans pięciu metrów, nikomu w jej brygadzie nie dzieje się krzywda.

Co do pozostałych postaci, to drużyna składa się z pewnej liczby statystów z mrocznymi przeszłościami. Większość z nich jest zbyt anonimowa, zbyt przyćmiewana przez pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia Jonaha oraz ekscentryczną Koko, by wzbudzić jakąś głębszą sympatię. Podobnie ma się też rzecz z większością przeciwników, którzy nie wybijają się z animowo­‑mangowej sztampy i zazwyczaj są tylko mięsem armatnim, które bohaterowie pokonują bez większego zaangażowania czy wysiłku dzięki pseudogeniuszowi swojej przywódczyni.

Kolejną wadą Jormungand jest tak zwana epizodyczna fabuła. Bohaterowie spędzają życie na podróżach z jednego miejsca, gdzie chcą sprzedać broń, w drugie. Po drodze spotykają wielu dziwnych ludzi, których najczęściej zabijają. Oczywiście tego typu serii nakręcono już wiele, część z nich była nawet dobra, jak Cowboy Bebop czy Black Lagoon. Jednakże serie te miały wyraźnie zakreślone światy przedstawione, galerie charyzmatycznych postaci czy wreszcie styl. Jormungand brakuje właśnie tego ostatniego: polotu, który miał na przykład Cowboy Bebop, sprawiającego, że chciało się oglądać przygody kosmicznych łowców nagród i dziwaków odcinek po odcinku. Brakuje też krwawej groteski i miejscami szokującej brutalności Black Lagoon, która w połączeniu z dużą dawką makabrycznego humoru stanowiła o charakterze tego anime. Nie ma też przebiegłego, choć nieco fajtłapowatego, budzącego zaufanie Juriego Orlova, którego wzloty i upadki śledziliśmy w Lord of War. Skoro o tym mowa, nie ma też spójnej intrygi, opowieści, która wciągnęłaby widza od pierwszego odcinka i zatrzymała przy ekranie do ostatniego. Ot, tylko takie podróżowanie po świecie i strzelanie do siebie.

W momencie, gdy w filmie akcji lub kryminalnym zawodzi fabuła, dialogi, postacie, intryga czy poczucie humoru, możliwe jest odratowanie go dzięki widowiskowości, wybuchom i strzelaninom. Po prawdzie to nie widziałem od kilku lat, żeby coś takiego w anime się udało, więc nie należy się dziwić, że i tym razem nie wyszło.

Problemy walk są dwa. Pierwszy to nie najlepsza oprawa wizualna Jormungand. To znaczy: animacja i rysunek w tej akurat serii są naprawdę świetne. Jeśli pominąć twarze postaci, a zwłaszcza Koko, które bardzo często zwyczajnie wyglądają źle, a zbyteczna schematyzacja po prostu zabija osiągnięcia grafików na innych polach, to anime wygląda naprawdę dobrze. Animacja jest bardzo płynna, rysunek szczegółowy, ruch się nie rwie. Widać wysiłek włożony w projekty postaci. Niemniej jednak para idzie w gwizdek, gdyż wprawdzie warstwa wizualna jest na najwyższym poziomie, ale nie potrafiono przekuć jej w widowisko.

Walki i strzelaniny najczęściej wyglądają wręcz tragikomicznie. Najlepiej podsumowuje je jedno z pierwszych starć, gdy postacie mają się zmierzyć z parą maniakalnych zabójców. Trwająca prawie dwa odcinki strzelanina była po prostu śmiertelnie nudna i nic nie wnosiła. Budziła też pusty śmiech. Szczególnie źle wypadł zwłaszcza pościg samochodowy, gdy zarówno bohaterowie, jak i zabójcy jechali łeb w łeb samochodami, ostrzeliwując się z karabinku maszynowego Negev i wkm­‑u M2 Browning na dystans może dwóch metrów. Sprawiało to wrażenie, jakby postacie po obu stronach miały jakieś magiczne amulety odbijające pociski, bo w serii pozującej na realizm nie da się tego w żaden inny sposób wytłumaczyć. Sorki, ale samochody nie są kuloodporne, wycelowanie karabinu maszynowego w pojazd jadący na pasie obok nie jest trudne, a przy szybkostrzelności Negeva po pięciu sekundach w środku nie powinno być nikogo żywego. Jeśli natomiast chodzi o M2 Browning, to chciałbym zadać autorom jedno pytanie: wiecie, że to służy do zwalczania transporterów opancerzonych? Jeśli ktoś korzysta w filmie z prawdziwego uzbrojenia, to mógłby się wysilić i przeczytać o tym, do czego służy.

Dwa, że w tej scenie widać jakiś dziwny fetyszyzm broni. Tak jakby postacie miały być fajne, bo mają karabiny. „Ha! Moja fujara jest większa od waszej! Negev! Izraelski rewolucyjny karabinek maszynowy!” oraz „To patrz, jakiego my mamy wielkiego! Amerykański potwór kalibru pół cala! Z tej swojej zabawki na naboje pośrednie to se możesz do dzieci strzelać! Prawdziwi mężczyźni używają tylko gnatów do strzelań przeciwpancernych!”

Nie będę ukrywał, że Jormungand posiada także zalety. Wielu zaciekawi zapewne tematyka, jednak nie policzę jej jako mocnego punktu tej serii, gdyż zwyczajnie istnieją dużo lepsze produkcje o handlu bronią. Jedną wymieniałem w tekście już kilka razy. Po drugie: oprawa techniczna. Grafika, oprócz rysunków twarzy, które często przybierają zbyt kreskówkowy i uproszczony wyraz, bardzo nieprzyjemnie odcinający się ze starannie wykonanego tła i otoczenia jest bardzo ładna. Animacja jest płynna, postacie dobrze zaprojektowane, należytą uwagę poświęcono otoczeniu, wyglądowi pojazdów i broni. Owszem, widziałem lepiej wyglądające anime. Jednakże nawet na ich tle Jormungand nie ma się czego wstydzić.

Niestety to, co miało potencjał na prawdziwe widowisko w anime, nie stało się nim. Owszem, trafia się kilka dobrych, naprawdę robiących wrażenie scen. Jednakże większość z tych, które naprawdę dawały pole do popisu dla grafików, jest sztuczna i słaba. Walki są przeciągnięte i bardzo często statyczne, brakuje im trochę dynamiki. Niektóre wyglądają jak komiksowe kadry – nie jak nawiązanie do komiksowej stylistyki, tylko jak próba prowadzenia narracji filmowej, w której widz śledzi fabułę scena po scenie, w sposób pochodzący z komiksów, gdzie czytelnik obejmuje wzrokiem dwie strony w jednej chwili, a dopiero potem poznaje ich treść, czytając dymki. Oczywiście oba te media, mimo że opierają się na obrazie, są zdecydowanie zbyt różne by dały się pogodzić.

Tak więc, o ile za samo wykonanie warstwy wizualnej tej serii twórcom należy się pięć, tak za jej wykorzystanie powinni dostać dopuszczający.

Kolejną mocną stroną anime jest muzyka i podkład głosowy. Nie jest to element, o którym lubię pisać, gdyż zwykle mam tu niewiele do powiedzenia. Najczęściej odbieram anime jako całość, a rozbicie go na elementy jest dla mnie trudne. Niemniej jednak warstwa dźwiękowa serii jest bardzo dobra. Główne role przypadły zdolnym, doświadczonym aktorom głosowym, chociaż odnoszę wrażenie, że nie są to gwiazdy. Przejrzałem role, jakie grały, i mimo że pojawiały się wśród nich znane serie, to większość postaci, w które się wcielali, nie zapadła mi jakoś szczególnie w pamięć.

Należy natomiast pochwalić muzykę. Kawałki towarzyszące oglądaniu są naprawdę dobre. Świetna jest czołówka, przynajmniej tak długo, jak długo ktoś się nie pokusi, by sprawdzić, co jej słowa znaczą po angielsku, bo jak większość japońskich piosenek, sensu nie ma za grosz. Bardzo dobre są też niektóre melodie instrumentalne służące za podkład – do moich faworytów należą zwłaszcza Hard Drive Music, Lamento czy Aligator.

Kiedy udało mi się wywalczyć Jormungand do recenzowania, uznałem, że wreszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście i po latach będę mógł opisać dobre anime. Po pierwszym odcinku moja nadzieja lekko przygasła, po drugim modliłem się o cud, a trzeci i czwarty położyły kres moim pobożnym życzeniom. Niestety serial, o którym mowa, mimo że miał zdawało się wszystkie cechy, by być doskonałą rozrywką, w ostatecznym rozrachunku okazał się produkcją statyczną, mało widowiskową i zwyczajnie nudną. Twórcy natomiast zrobili wiele, by zmarnować wysiłek, jaki włożyli w jego przygotowanie. Danie, jakie nam zaserwowali, składa się więc z wielu wysokiej jakości składników, które jednak połączono i podano w sposób mało atrakcyjny.

Zegarmistrz, 16 sierpnia 2012

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: White Fox
Autor: Keitarou Takahashi
Projekt: Kazuhisa Nakamura
Reżyser: Keitarou Motonaga
Scenariusz: Yousuke Kuroda
Muzyka: Taku Iwasaki