Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

1/10
postaci: 2/10 grafika: 7/10
fabuła: 1/10 muzyka: 7/10

Ocena redakcji

3/10
Głosów: 5 Zobacz jak ocenili
Średnia: 2,60

Ocena czytelników

4/10
Głosów: 56
Średnia: 4,41
σ=2,28

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Enevi, Piotrek)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Comet Lucifer

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2015
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • コメット・ルシファー
Gatunki: Przygodowe, Romans
zrzutka

Tajemnicza dziewczynka, kamienna maskotka, czerwone kamienie jasno błyszczące, piknik, wesele i warzywa tańczące! To może jeszcze ratowanie świata i wredna intryga? I to wszystko tak w jednym anime? No chyba!

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

Na planecie Gift od dawien dawna wydobywa się czerwone kamienie, zwane Giftidium. Jednym z górników­‑hobbystów jest nastoletni Sougo Amagi, na którego pewnego dnia w trakcie pracy spada dziwny obiekt, ale gdy chłopak się budzi, zupełnie nie pamięta, co się właściwie wydarzyło. Nieco później w trakcie załatwiania sprawunków w rodzinnym mieście nastolatek wpada na swoją przyjaciółkę, Kaon, która ucieka przed wyjątkowo natrętnym narzeczonym, Romanem i jego wiernym sługą. Nawiązuje się szaleńczy pościg, ale w pewnym momencie Sougo wraz z koleżanką wpadają do ogromnej dziury, znajdującej się w pobliżu metropolii. Cudem ocalali z upadku odnajdują w głębokiej jaskini tajemniczy kryształ, Nie mają jednak zbyt wiele czasu, by nacieszyć oczy tym dziwnym znaleziskiem, ponieważ na miejscu zjawiają się żołnierze. Ich celem jest właśnie Lima – jak wojsko nazywa kamień wraz z zawartością, a tą jest dziewczynka, która w trakcie zamieszania ląduje w ramionach Sougo i ten postanawia ją uratować. Jak jednak chłopak może sobie poradzić z uzbrojonymi po zęby zawodowcami? Na szczęście, dosłownie znikąd pojawia się robot, który atakuje wrogi oddział. A to dopiero początek zabawy…

Czy czytając powyższy opis nie macie wrażenia, że jest on dość… chaotyczny? Cóż, to naprawdę jedynie w niewielkim stopniu oddaje bałagan panujący w Comet Lucifer. Istnieją bowiem anime słabe, ale słabość wcale nie jest taka jednoznaczna, dzieli się bowiem na dwa główne typy (i mnóstwo pomniejszych): albo coś jest tak głupie i/lub dziwne, że aż śmieszne, albo coś jest tak głupie i/lub dziwne, że… jest po prostu słabe. Czasami nieważne, jak niezamierzona przez twórców byłaby to komedia, zdarzają się przypadki, kiedy po prostu widz nie jest w stanie przestać się śmiać. Gorzej, gdy coś jest tak słabe, że nawet nie jest śmieszne. Co robić w takim przypadku? Dobre pytanie…

Pozwólcie, że zanim przejdę do sedna recenzji, skupię się na jedynej zalecie tego anime – oprawie technicznej, bo zarówno grafika, jak i muzyka są wykonane całkiem porządnie. Po pierwsze i najważniejsze, Comet Lucifer ma niezwykle bogate, niesamowicie kolorowe i dopracowane tła. Owszem, jedni mogą nazwać to tęczową wścieklizną (zwłaszcza jeden konkretny zagajnik), ale te krajobrazy – zarówno miejskie, jak i pustynno­‑leśne, są naprawdę ślicznie narysowane (to jedyny dobry efekt tego, że twórcy wykopali bohaterów na dłuższą wycieczkę, ale o sensowności tejże piszę w dalszej części tekstu). Projekty postaci nie wyróżniają się szczególnie i mają jedną denerwującą cechę – wszelkie elementy ubioru np. gogle Sougo, wydają się przyklejone do bohaterów… O tym, że postaci strojów nie zmieniają (z jednym wyjątkiem), wspominać chyba nie muszę. Animacja jest płynna, choć zdarzają się nieco krzywe ujęcia i sceny, w których bohaterowie poruszają się dość sztywno, ale w ostatecznym rozrachunku to niewielkie wpadki.

Z kolei ścieżka dźwiękowa należy raczej do tych, które cichaczem przemykają w tle, ale zdarzają się melodie naprawdę wpadające w ucho. Zestaw piosenek towarzyszących serii jest całkiem pokaźny, jak na tak krótką produkcję, i czy je polubimy, zależy od indywidualnych upodobań. Mnie np. spodobały się całkiem sympatyczny opening w wykonaniu zespołu fhána i pochodzące z filmiku promującego serię Story of Lucifer – wyjątkowo energiczny utwór j­‑popowy, który na nieszczęście pojawia się również w wersji… chóralnej i wtedy brzmi po prostu źle.

Ale do rzeczy. Pamiętacie jeszcze Eureka Seven? Była to całkiem pomysłowa, sympatyczna seria, w której teoretycznie normalny, acz nieco smarkaty nastolatek spotyka niezwykłą dziewczynę i wyrusza w niesamowitą podróż wraz z barwną grupą wojskowych wyrzutków, by odkryć tajemnice z przeszłości i przy okazji uratować świat. Tyle że tamto anime miało znacznie więcej czasu i, nie oszukujmy, znacznie lepszy pomysł na siebie. Podobnie zresztą jak stworzone nieco później w tym samym studiu (Bones) Bounen no Xamdou, które można nazwać jego duchowym spadkobiercą, bo zawiera podobne wątki, ale jednocześnie jest pod pewnymi względami nieco bardziej dojrzałe, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli już mowa o motywie z cyklu „niecodzienne spotkanie typowego nastolatka z nietypową dziewczyną, to można pokusić się o porównanie do jeszcze innej serii, znacznie starszej niż przygody Eureki i spółki – Ima, Soko ni Iru Boku. Tyle że pomijając założenia główne, całość w niczym nie przypomina wyżej wymienionej barwnej przygody, jest bowiem jedną z najbardziej dołujących wizji przyszłości i jednym z najbardziej zmuszających do myślenia anime, jakie widziałam.

Zresztą, w wielu innych historiach motyw „normalna postać spotyka kogoś o nadprzyrodzonych zdolnościach” stanowi punkt wyjściowy dla wielkiej przygody, dramatycznej walki o przetrwanie, czasem zwyczajnego romansu lub wszystkich tych rzeczy naraz. Teraz warto by zadać sobie pytanie, co powstanie, jeśli weźmiemy powyższe schematy, wypatroszymy je i damy grupce niespełnionych literatów z umiejętnościami pisarskimi na poziomie przeciętnego ucznia szkoły podstawowej? Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi: powstanie Comet Lucifer.

Problem stanowi tu bowiem wszystko: zaczynając od założeń początkowych, poprzez przedstawienie świata, a na konstrukcji scenariusza kończąc. Całość zaczyna się niezwykle chaotycznie i to nie jest ten typ opowieści, kiedy wrzucony w sam środek akcji widz wyławia z pozornego bałaganu kolejne istotne elementy, które w ostatecznym rozrachunku tworzą spójną i barwną układankę. W tym przypadku od pierwszego odcinka spadamy coraz głębiej w otchłań chaosu, by wraz z dotarciem do finału sięgnąć wyjątkowo twardego dna. Jest jakaś tam planeta, nad którą władzę sprawują jacyś tam ludzie, którzy z kolei czegoś tam chcą; są jakieś tam postacie, które coś tam; są jakieś tam byty nadprzyrodzone, które… Nie, no nie będę przecież zdradzać „tajemnic”, prawda? Piszę „tajemnic”, bo z prawdziwymi zagadkami mają one niewiele wspólnego. Wszystko jest tak mocno niedopracowane, że rzeczy się po prostu dzieją, a łańcuch przyczynowo­‑skutkowy jest wyjątkowo cienki i ledwo się trzyma w całości. Jedynym, co powiedzmy… ratuje to anime, jest fakt, iż nieważne, ile absurdalnych schematów by tu się zmieściło, ich zużycie i powtarzalność sprawiają, że Comet Lucifer jest na swój sposób wyjątkowo przewidywalne. To działa mniej więcej tak, że wiemy, co się wydarzy, ale nie wiemy, dlaczego. To znaczy, możemy sobie wszystko dopowiedzieć, ale nie gwarantuję, czy wyjdzie z tego coś sensownego, nieważne, jak widz by się starał. Bo że scenarzysta się nie postarał, to widać na pierwszy rzut oka. Słowem: tu nawet nie ma co trzymać się przysłowiowej kupy – to masa przypadkowych, bezsensownie lub w ogóle niepołączonych ze sobą elementów, które udają fabułę.

„Wielka przygoda” jest? Powiedzmy… A idzie to mniej więcej tak: skoro jesteśmy głównymi bohaterami, to przygarniamy kompletnie nieznaną nam dziewczynkę o dziwnych mocach, beztrosko wałęsamy się z nią po mieście i zachwycamy się tańczącymi w powietrzu warzywami, potem nawet wyruszamy w daleką podróż bez jakiegokolwiek planu, bo scenariusz tak każe, a po drodze zatrzymujemy się bez wyraźnego powodu, żeby ponosić ładne ciuszki i zdzielić stalowego robota grabiami (to naprawdę nie lada sztuka, żeby w dwunastoodcinkowej serii było tyle niepotrzebnego materiału…). Jeżeli zaś jesteśmy „tymi złymi”, to kiedy dostajemy tajną misję, dobieramy sobie do pomocy niekompetentnych i niesubordynowanych świrów, robimy też wszystko, żeby zadanie się nie powiodło. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko dzieje się tu bez ładu i składu, absurd goni absurd, a słowo „wyjaśnienia” to chyba taki wielki i straszny Potwór, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.

„Walka o przetrwanie”? Tu z kolei nie mam żadnych wątpliwości, bo każdy odcinek był dla widzów prawdziwą walką o przetrwanie… Naprawdę, praktycznie każdy kolejny pomysł twórców sprawiał, że moje oczy robiły się wielkie jak spodki, a w głowie pojawia się jedna myśl: „Ale dlaczego?! Przecież…”. Z czasem „przecież” rozpłynęło się w odmętach absurdu, bo następne odcinki uświadamiały mi, że lepiej nie będzie. Swoją drogą, ja wiem, że podane akapit wyżej przykłady brzmią jak nieźli kandydaci do parodii gatunku, ale żeby stworzyć takową i w dodatku dobrą, trzeba najpierw umieć tworzyć dobre historie w jego obrębie (gatunku znaczy się). A gdy nawet tego się nie potrafi…

A co z „romansem”? Cóż, na nieszczęście twórcy postanowili wkomponować w ten bajzel wątek miłosny równie niedorobiony jak cała reszta – ona podkochuje się w głównym bohaterze, ale on tego nie widzi, bo broni tej jedynej, a z kolei ta jedyna ma mentalność dziecka… Bo wiecie, początek sugerował, że Sougo i Kaon jako przyjaciele w tym samym wieku będą mieć się ku sobie, ale ciąg dalszy sprawił, że „dziewczynka z kryształu”, zwana potem Felią, z całkiem sympatycznego dziecka zmieniła się w potencjalną kandydatkę na dziewczynę głównego bohatera… Jak scenariusz sobie z tym poradził? Jedną z najbardziej oklepanych metod, ale to musicie (znaczy jeśli naprawdę chcecie…) zobaczyć sami. Romans nie rozwija się w żaden sposób, po prostu pojawia się znienacka, ale nie on pierwszy i nie ostatni. Niestety…

Serio, miałam wrażenie, że pisanie scenariusza wyglądało tak, że Yuuichi Nomura siedział sobie z „Podręcznikiem dobrego scenarzysty” i przepisywał wszystkie ogólniki jak leci. Miło by było, gdyby jednak ktoś go uprzedził, że wpychanie słonia do karafki to nie jest dobry pomysł. I koniecznie należy to zrobić, zanim ten twórca zabierze się za kolejny scenariusz… Tym bardziej iż końcówka sugeruje, że anime miało pretendować do miana rzeczy z przesłaniem, a że niekoniecznie oryginalnym… To nic! Tak czy siak fabuła to mrok i zgroza na kółkach, zaś ostatni odcinek jest niesamowity, bo jakieś ¾ zostaje poświęcone na wyjaśnienie głównej zagadki… której rozwiązania widzowie bez problemu mogą się domyślić po seansie poprzednich odcinków. Ale zaraz…. Przecież bohaterowie jeszcze tego nie wiedzieli… Aha, czyli wszystko jasne.

Nazywanie bohaterów tej serii bohaterami (podobnie zresztą jak scenariusza scenariuszem) jest niestosowne, zwłaszcza jeśli porównamy ich z „kolegami po fachu”. Są to bowiem li tylko marionetki, tańczące tak, jak akurat twórcy pociągną za sznurki. Praktycznie wszystkie występujące w tym anime jednostki zostały z premedytacji zarażone nieuleczalną chorobą, cretinus fabulosis, która staje się coraz bardziej popularna i powoduje to, że jakiekolwiek ślady charakterów wyparowują z „ciał” bohaterów. Mniejsza zresztą o nazewnictwo: tak czy siak, osobowości tu raczej nie uświadczymy. A najgorsze w tym wszystkim jest to, iż najlepszym przykładem jest… główny bohater. Niby Sougo ma jakieś tam pasje (ale tylko takie przydatne do rozkręcenia „fabuły”), przeszłość i tym podobne składniki budujące jego postać, ale cechy charakteru już niekoniecznie. Teoretycznie można napisać, że jest lojalny, bo cały czas broni Felii, ale to chyba jego jedyna „cecha”, a niestety kolejne jego posunięcia sprawiają, że pozbawiony jest on umiejętności uczenia się i kojarzenia faktów, mimo że np. inni go upominają (!). Jak nic przypadek cretinus fabulosis!

Jego towarzysze również szybko tracą jakiekolwiek ślady charakteru, a pozbawienie jakiegokolwiek zaplecza w postaci chociażby przeszłości sprawia, że określić ich można jednym lub dwoma przymiotnikami, a ich rola w fabule sprowadza się do orbitowania wokół protagonisty. Np. taka Kaon jest… przyjaciółką Sougo, która ucieka przed natrętnym narzeczonym i… I właściwie tyle. Przydatność dziewczyny oraz reszty radosnej ferajny (narzeczonego i jego wiernego sługi) ogranicza się do robienia sztucznego tłumu i bycia świetnymi narzędziami fabularnymi do spełniania coraz to bardziej wyszukanych zachcianek twórców. Z początku nieco lepiej prezentowała się Felia, czyli „dziewczynka z kryształu”, bowiem jako postać o przynajmniej początkowo inteligencji niemowlaka była najmniej pretensjonalna czy irytująca z głównej obsady. Gorzej, że rozwój jej osobowości zrównał ją z całą resztą, a równie szybko znalazł się obiekt, który idealnie wpasował się w rolę „tego irytującego czegoś, co najchętniej ubiłoby się przy pierwszej możliwej okazji”. O czym mowa? Cóż, żadna magiczna dziewczynka nie może występować bez maskotki – tak więc widz musi podziwiać kolejne występy kamiennej dżdżownicy, która w teorii ma bronić Felii (w końcu zamienia się w wielkiego mecha! Ale jak i po co… tego już się nie dowiadujemy. A nie, wróć, odpowiedź jest bardzo prosta: bo tak!), a w praktyce uprzykrza wszystkim życie. Podejrzewam, że w większości scen miała pełnić rolę obowiązkowego elementu komediowego, podobnie jak duet „narzeczony i jego sługus”, ale jakby to napisać… ciut nie wyszło.

Antagoniści to też jednowymiarowe szablony, których najlepiej charakteryzuje określenie „niesubordynowane świry”. Rozchwiany emocjonalnie dowódca, psychopatyczny nastolatek (?) i szalony haker, śliniący się do Felii (tak serio? Serio, serio…). Ot, taki zbiór niczego. Chyba że twórcom bardzo, ale to bardzo chodziło o polaryzację „charakterów”, żeby w jeszcze bardziej łopatologiczny sposób uzmysłowić oczywiście niemyślącym widzom, kto jest ten zły. Chociaż nie… to tylko pionki… Ten prawdziwy zły… Zastanawiam się, czy powinnam zdradzać takie szczegóły, biorąc pod uwagę, jak bardzo są niespodziewane (czyt. wzięte dalej niż z Księżyca). Ale to nawet dość popularny schemat, że w odmętach intrygi czai się ten prawdziwy czarny charakter, a jego historia jest równie dołująca… czy raczej sztampowa i po prostu rozbrajająco głupia. Ale czy to nowość w przypadku tej serii?

Swoją drogą, pamiętacie jeszcze tych „innych” z pierwszego akapitu o postaciach? Użyłam liczby mnogiej, bo nie do końca jestem pewna, czy jedną z postaci do tego grona zaliczać… Cóż, niech i sobie będzie chociaż jedna postać, która wydaje się sensowna – to mogła być prawdziwa perełka w morzu kretynizmu. Postać, która miała interesującą przeszłość, spójny charakter i coś mądrego do powiedzenia, ale oczywiście do czasu, bo w pewnym momencie cały jej potencjał został brutalnie zarżnięty w imię dramatyzmu. Opcjonalnie mogła mieć opóźnioną reakcję na cretinus fabulosis… Ciekawe, czy zgadniecie, o kogo chodzi?

Wykonanie większości ról powierzono młodym lub mniej znanym seiyuu i w sumie wypadałoby ich pochwalić, bo tylko ich głosy tchnęły odrobinę życia w papierowych bohaterów. Tak więc Yuusuke Kobayashi, Inori Minase, Ayaka Oohashi, Rie Takahashi oraz cała reszta poradzili sobie naprawdę nieźle z tak topornymi dialogami.

Krytyka tego anime to nic innego jak kopanie leżącego, ale czemu nie, skoro twórcy z premedytacją zafundowali nam tę wątpliwej jakości przygodę. To nie musiała być ambitna, głęboka i zmuszająca do refleksji historia – wystarczyło lepiej wykorzystać dostępne składniki i stworzyć niewymagającą i lekką przygodówkę, która nie obrażałaby inteligencji widza. Teoretycznie oglądanie czegoś, co nie sprawia nam żadnej przyjemności, mija się z celem, ale powiedzmy, że po seansie Ranpo Kitan brakowało mi anime tak prawdziwie złego, że aż fascynującego. Niestety, Comet Lucifer nie wywiązało się z tego zadania, bo jak pisałam wyżej, jest tak słabe, że zdecydowanie nie ma się tu z czego śmiać. A w sumie warto ostrzec tych, których może zwabić przyjemna grafika i wcale nie takie złe, nawet jeśli niekoniecznie oryginalne założenia fabularne. Nie zabierajcie się za tę serię, bo to naprawdę strata Waszego czasu, który można wykorzystać znacznie pożyteczniej.

Enevi, 27 grudnia 2015

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: 8bit
Autor: Project Felia, Yuuichi Nomura
Projekt: Takayuki Yanase, Yuuichi Takahashi
Reżyser: Atsushi Nakayama, Yasuhito Kikuchi
Scenariusz: Yuuichi Nomura
Muzyka: Tatsuya Katou

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Comet Lucifer - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl