Komentarze
Death Note [2017]
- Kraj produkcji : HBS : 18.09.2023 18:15:43
- komentarz : Tori-chan : 18.03.2018 20:04:36
- pls akurat aktor L naprawdę nie jest największym niedociągnięciem tego filmu : zakuro5 : 10.02.2018 19:42:35
- komentarz : Klemens : 15.09.2017 21:54:24
- komentarz : Diffi Hellman : 15.09.2017 20:04:50
- komentarz : Baronowa Znaks : 15.09.2017 19:49:58
- komentarz : Diffi-Hellman : 15.09.2017 18:04:48
- komentarz : Baronowa Znaks : 15.09.2017 15:30:11
- komentarz : Baronowa Znaks : 15.09.2017 15:21:25
- komentarz : Mavinus : 4.09.2017 04:09:03
Kraj produkcji
Chyba powinno być USA.
pls akurat aktor L naprawdę nie jest największym niedociągnięciem tego filmu
Jestem ciekawa, jakie wrażenia zrobił na innych widzach, zwłaszcza tych, którzy o pierwowzorze mają zerowe pojęcie. Nie widzę ani jednej zalety tego gniota, niczego, co mogłoby spodobać się zarówno fanom oryginału, jak i serialomaniakom, którzy włączą sobie Notatnik Śmierci ot tak, by zobaczyć, co to. Szkoda – liczyłam po cichu, że film będący adaptacją jednej z najpopularniejszych japońskich serii na tak popularnej platformie jak Netflix może przekona co niektórych do mangi i anime. Nie w tym przypadku, oj nie…
Po zwiastunach (swoją drogą, lepiej zrobionych niż sam film) spodziewałam się przeciętnej produkcji z chłopakiem ,,takim jak każdy”, który pragnie naprawić świat. Myślałam, że reżyser pójdzie w stronę pokazania bardziej ludzkiego głównego bohatera, nie tak idealnego jak pierwowzór postaci. To by miało sens: zamiast zaprezentować nierealistycznego, przystojnego i diabelnie inteligentnego ucznia, podstawić widzowi młodego, pogubionego nastolatka, mającego swoje słabości. Można się łatwiej utożsamić i tak dalej.
Myliłam się. Yagami wydaje się przy Turnerze barankiem. On chociaż zabijał przez zawał serca, szybko i niekłopotliwie – a nie kliknij: ukryte w sposób drastyczny, że po ekranie latają flaki jak z horroru klasy B…
Jedynie pierwsze dwie minuty filmu są moim zdaniem… nie tyle dobre, co obiecujące. Potem widz dostaje w głowę obuchem. Netflixowy Notatnik Śmierci – poza nazwiskami postaci – ma wspólnego z oryginałem niewiele. Właściwie jeszcze tylko to, że pojawia się notatnik (ma zupełnie inne zasady niż w oryginale), którym można zabijać. Nic to! Znam różnice między słowem ,,adaptacja” i ,,ekranizacja”, a odnowiony motyw może również być całkiem dobry, jeśli za pisanie scenariusza zabierze się odpowiednia osoba.
Tutaj to nie wyszło. Sam główny bohater jest postacią tak sztuczną – zarówno w grze aktorskiej, jak i założeniach – że przez 1,5h tylko czekałam, aż zginie. kliknij: ukryte Przybycie Ryuka było bardzo szybkie (chyba godzina po znalezieniu notesu) i równie absurdalne. Turner siedzi sobie w klasie po lekcjach, bo ma szlaban, nauczycielka na chwilę wyszła… przybywa Ryuk – podmuch powietrza rozwala całą salę, fruwają ławki, kartki, książki itd. Na korytarzu awaria światła, które miga. A mnie chodzi po głowie: gdzie, do diabła, wcięło nauczycielkę, która sekundę temu była jeszcze na korytarzu?! I po co robić taką rozwałkę? No tak, ale to amerykańskie kino.
Co robisz, kiedy pojawia się przed Twoimi oczami shinigami? Pytasz go o powód tej wizyty? Starasz się dociec, czego od Ciebie chce? Badasz jego naturę? Nie! Zrób tak jak Turner – przestrasz się, pobluzgaj, nie zadawaj żadnych pytań. A potem – mając świadomość, że notes zabija – zrób to, co Ci podszeptuje ów demon.
I zaczyna się ostra jazda. Dręczycielowi drabina ODCINA GŁOWĘ. A na ekranie jest to pokazane. Leje się krew, widać flaki – jednym słowem: drastyka. I zarazem tandeta. Miałam ochotę wyłączyć film, ale stwierdziłam, że muszę to przełknąć i dokończyć.
Takich scen jest więcej. Mają przerażać, ale wywołują tylko niesmak i śmiech.
Reżyser chce nam wmówić, że Turner to w równy gość, a widz powinien go lubić – ale czy można lubić kogoś, kto jest sadystą, kogoś, kto wybiera tak wymyślne sposoby śmierci, byle tylko ta osoba cierpiała? Poza tym – przewinieniem tego oprycha było tylko to, że – uwaga – ,,dręczył” uczennicę, bo ją szarpnął i zabrał jej plecak. To za takie rzeczy trzeba karać śmiercią?!
Nasz Turner stracił matkę, która zginęła z rąk zbira – nie wiemy, w jakich okolicznościach, i się nie dowiemy, bo twórca filmu nie miał na to pomysłu. Wiadomym jest natomiast, że przestępca bezkarnie żyje sobie nadal i to świetnie: ma forsy jak lodu. Młody Light Turner wyrzuca to w złości swojemu ojcu – policjantowi – któremu (jak możemy wnioskować po mało emocjonalnej reakcji) jest to zupełnie obojętne. Później wspomniany ojciec wpierw cieszy się na wieść o śmierci zabójcy, a potem nagle – pyk! jak za dotknięciem różczki – zaczyna przeciwstawiać się Kirze, którego w takiej sytuacji powinien raczej uwielbiać. Zapytany przez syna o swoje dość dziwne poglądy, Turner ojciec odpowiada, że na Kirę nie można złożyć zażalenia, więc to nie fair wobec innych ludzi, że tak sobie zabija na prawo i lewo. Wydźwięk jest tego taki: zabijanie jest okej, przestępcy to śmieci, nie powinni żyć, ale właściwie… no, takie odbieranie im praw do zażaleń, odwołań jest nie w porządku… no to chcę schwytać Kirę!
Intelektualne starcia? Intrygująca fabuła? Charyzmatyczne postaci? Trzymająca w napięciu akcja? Nie tutaj. Lepiej szukać tego w oryginale, bo toto ma poziom śmiecia. Plot twisty (słabe) z kapelusza, które twórcy uzasadniają jakąśtam zasadą, której nawet nie pokazali na ekranie, żeby było 'wow'.
Jednym słowem: rozczarowanie.
Tak: też się sobie dziwię, że chciało mi się tyle pisać i wskazywać błędy w czymś, co samo w sobie jest wielkim błędem.
Raito zamieniony w jakiegoś dzieciaczka z problemami, który cały film wykazywał się totalnym brakiem chłodu i najwyżej przeciętną inteligencją. Postać z oryginału wypatroszona z najlepszych cech, a to co pozostało wywinęli na drugą stronę i powstał nam ten oto potworek zwany „Kirą”.
Podobny zabieg spotkał L. Wzięto pierwowzór i rozsmarowano go jak to masło na świeżym chlebie, na które wpakowano tonę boczku, całość zalano syropem cukrowym i podano z litrową szklanicą Coli. Żeby nie było za mało hamerykańsko. L może i owszem, zachował jakieś swoje cechy (w porównaniu do Yaga… znaczy Turnera), ale nie oszukujmy się. Kucanie zamiast normalnego siedzenia i jedzenie słodyczy to jednak za mało, żeby nazwać tego pana L'em.
Pominę kwestię fabuły, bo z mangą ma ona niewiele wspólnego, ot zaczerpnięty pomysł na tytułowy Notatnik Śmierci.
Chciałbym pominąć kwestię efektów specjalnych. Mamy do czynienia z amerykańskim kinem ala Hollywood, które już dawno temu zaczęło stawiać na wybuchy, krew i przemoc, zamiast na dobre przedstawienie historii – a to wszystko w imię większej oglądalności, więc każdy wie czego się spodziewać. Jedyne co chciałbym powiedzieć to to, że podobne efekty specjalne można znaleźć w niektórych filmach z Godzillą, czy w filmach klasy D z Bollywood.
Ogółem to nie rozumiem do kogo ten film jest skierowany. Fani oryginalnego DN nie znajdą tutaj nic dla siebie, osoby chcące zapoznać się z tą historią bez potrzeby oglądania całego anime/czytania mangi również mogą sobie odpuścić, bo z oryginału zostało tutaj niewiele, kinomaniacy też nie mają po co tego oglądać, bo jest to zwyczajnie słaby film. I to nawet nie słaby w taki sposób, żeby fani badziewnego kina mieli z tego radochę, więc oni też odpadają. Więc po co? Dla kogo to?
Nie polecam, wręcz odradzam. Straciłem 100 minut swojego życia na to coś. Uczcie się na błędach innych i nie marnujcie czasu, bo nie warto. Oby Hamerykańce zostawili chińskie bajki w spokoju, bo im to nie wychodzi. Niech się lepiej zajmują swoimi Avengersami czy innymi X‑Menami. Nawet tego nie ocenię, bo 1 to i tak dość wysoka ocena.
A co jest najzabawniejsze? Że kilka ładnych lat temu Japończycy zrobili swoją wersję aktorską Death Note. Też nie była idealnie wierna oryginałowi – a, jak na ironię, w niczym mu praktycznie nie ustępowała.
Ale to było...
Serio, oglądanie tego to istna katorga. Dla fanów oryginału to jest strzał w pysk.
To nie tylko słaby Death Note, ale ogólnie bardzo słaby film jako całokształt. Zalet nie stwierdzono.
Padaka...
Nie lepiej wykreowano osobę drugiego rzekomego geniusza. Owszem, nadal kuca na krzesełkach i objada się słodkościami, ale całkowicie odebrano mu chłodny osąd, a wraz z nim przebiegłość. Ponoszą go emocje i od połowy filmu bezustannie wydziera się jak ojciec po wywiadówce, w dodatku w finale zaczyna odwalać jakieś parkourowe popisy. Swoją drogą, finał też woła o pomstę do nieba… Ciekawe, jak omawiana wizja historii o notatniku spodobała się twórcom mangi. Ja bym pozwała.
Pytanie tylko, dla kogo właściwie powstał ten film? Nie ma szans, by spodobał się fanom pierwotnej wersji. Może więc przypadnie do gustu osobom spoza fandomu? Też nie sądzę. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza tym wyraźnie odczuwa się, że akcja pędzi na łeb, na szyję. Fabuła jest chaotyczna, zakończenie ma sentymentalny posmak, postaci są miałkie, nie kibicuje się żadnej z nich i zasadniczo to, co się z nimi stanie, ani człowieka grzeje, ani ziębi… Muszę przyznać, że po Netflixie spodziewałam się więcej.
Jedynym plusem jest chyba wygląd Ryuka :D