Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

4/10
postaci: 4/10 grafika: 8/10
fabuła: 4/10 muzyka: 6/10

Ocena redakcji

4/10
Głosów: 4 Zobacz jak ocenili
Średnia: 4,25

Ocena czytelników

6/10
Głosów: 54
Średnia: 6,37
σ=2,01

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Karo)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Happy Sugar Life

Rodzaj produkcji: seria TV (Japonia)
Rok wydania: 2018
Czas trwania: 12×24 min
Tytuły alternatywne:
  • ハッピーシュガーライフ
Gatunki: Dramat, Horror
Widownia: Shounen; Postaci: Dzieci, Uczniowie/studenci; Rating: Przemoc; Pierwowzór: Manga; Miejsce: Japonia; Czas: Współczesność; Inne: Shoujo-ai/yuri
zrzutka

Okazuje się, że można stworzyć animowane kino eksploatacji, które kontrowersyjne treści serwuje z umiarem, nie epatuje bezzasadną przemocą i nie wywołuje traumy. Tylko po co właściwie coś takiego oglądać?

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: Avellana

Recenzja / Opis

W teorii o takich seriach jak Happy Sugar Life pisze się łatwo. Po seansie obieramy jedno z dwóch skrajnych stanowisk (w razie niezdecydowania można rzucić monetą), następnie sięgamy po Podręczny słownik frazesów internetowego recenzenta i z gotowych formułek składamy tekst, który przez sam charakter opisywanej produkcji będzie angażujący. Jeśli zdecydujemy się przyjąć postawę negatywną, przedstawiamy utwór jako prymitywny, obrzydliwy, pozbawiony treści i żerujący na najprostszych emocjach; twórców posądzamy o brak kreatywności lub nawet o tajone zboczenia, a potencjalnych odbiorów o psucie fandomu swoimi mało subtelnymi upodobaniami. Zadanie jest jeszcze prostsze, kiedy postanowimy serii bronić – wówczas piszemy, że jest ona wulgarna i szokująca, ale skierowana do konkretnego widza świadomego własnych oczekiwań; autorów chwalimy za zrozumienie i wyraźne zaznaczenie konwencji, a całość wieńczymy apelem do ewentualnych malkontentów o więcej dystansu wobec fikcyjnych fabuł.

W tym przypadku początkowo drugi wariant wydawał mi się ciekawszy, a ponieważ anime z pogranicza czarnej komedii, dramatu psychologicznego i kina eksploatacji oglądam regularnie i swego czasu trochę myślałem nad kryteriami, wedle których można je oceniać, konspekt recenzji napisałem wręcz odruchowo. Dopiero podczas jego ponownej lektury zacząłem mieć wątpliwości – choć kolejne argumenty wydawały się układać w logiczny ciąg, a wnioski były zgodne z moimi poglądami, to jednak pozytywna wymowa wywodu za nic nie odpowiadała wrażeniom, jakie towarzyszyły mi podczas seansu. Źródło tej rozbieżności udało mi się ostatecznie ustalić, co wymagało więcej czasu i uwagi, niż zwykle poświęcam podobnym utworom, zaś recenzja okazała się niespodziewanie męcząca. Mam nadzieję, że bardziej dla mnie niż dla czytelnika.

Główną bohaterką Happy Sugar Life jest Satou Matsuzaka – nastoletnia socjopatka o trudnej przeszłości i sytuacji rodzinnej, sfrustrowana problemami z interpretowaniem własnych emocji. Pewnego dnia znajduje ona na ulicy kilkuletnią dziewczynkę imieniem Shio, z niewiadomych przyczyn porzuconą przez bliskich i cierpiącą na amnezję. Obdarza ją w swoim mniemaniu romantycznym uczuciem, a następnie zabiera do domu i przetrzymuje, stosując rozmaite manipulacje. Cała sytuacja nie pozostaje niezauważona. Obok Satou szybko pojawiają się kolejne postacie, nie wszystkie bezpośrednio powiązane z jej „ukochaną”, za to wszystkie dotknięte różnymi zaburzeniami psychicznymi i kierowane pokręconymi obsesjami, których próby zaspokojenia prowadzą do coraz bardziej absurdalnych sytuacji. Mamy więc przejaskrawiony komediodramat z akcją toczącą się wokół dosłownie rozumianego zagadnienia pedofilii. Odstręczające? Owszem, choć moim zdaniem nie aż tak, jak serie przedstawiające podobne wątki jako niewinne i urocze.

Bądźmy szczerzy, motyw dorosłej lub prawie dorosłej osoby wchodzącej w niepokojąco bliskie kontakty z nieletnimi nie jest w anime rzeczą nową, a przez swoją powszechność oraz kontekst, w jakim jest często wykorzystywany, również nie jakoś szczególnie bulwersującą. Serie w rodzaju Uchi no Maid ga Uzasugiru! czy Sunohara­‑sou no Kanrinin­‑san zwykle bagatelizują go w podobny sposób: obierają konwencję lekkiej komedii obyczajowej w estetyce moé, natomiast sceny fanserwisowe rozgrywają na tyle dwuznacznie, aby w razie czego można było uznać, że to odbiorcy, a nie twórcy mają jakiś problem. W takim zestawieniu Happy Sugar Life jawi się wręcz jako utwór demaskatorski. Łącząca bohaterki zażyłość jest źródłem specyficznego humoru, ale dzięki narracyjnej dosłowności widz ani przez chwilę nie wątpi, że ma do czynienia z niedopuszczalną patologią, wynikającą z zaburzeń emocjonalnych. Co najważniejsze, mimo że seria odcina się od wyżej wymienionych tytułów w kwestii fabularnego wykorzystania potencjalnie gorszących wątków, nie rezygnuje ze sprawdzonych metod ich wizualizacji. Każdy z czyhających na Shio pedofilów jest w swoich intencjach odrażający, gdy jednak przychodzi co do czego, traktuje ją raczej jak uroczego szczeniaczka niż jak obiekt seksualny, a jej samej trudno nie brać za fabularny rekwizyt z powodu szczątkowego charakteru. Udało się tu coś imponującego: dzięki bezpośredniości scenariusza anime jasno sygnalizuje naganność poruszanego motywu, oszczędzając przy tym widzowi jego przesadnego eksponowania. Za to wyczucie jestem autorom ogromnie wdzięczny, bo o ile fikcyjna przemoc potrafi mnie bawić, o tyle nie spotkałem i nie wyobrażam sobie sytuacji, w której brutalne seksualizowanie nieletnich nie wyglądałoby jak żenujący akt twórczej desperacji.

Metoda ta odnosi się do niemal wszystkich przedstawianych w serii aberracji. Niezależnie czy eksploatowany jest temat alkoholizmu, seksoholizmu, sadyzmu, czy też ktoś jest mordowany, makabryczność sytuacji kreowana jest poprzez pozbawione subtelności dialogi, monologi lub fabularny kontekst, natomiast jednoznaczna konkluzja rozgrywa się zwykle poza kadrem. Ponadto, mimo tak ograniczającej formuły, sprawnie udaje się wyłożyć „zasady gry”. Happy Sugar Life od pierwszego odcinka oznajmia widzowi, z jakiego rodzaju rozrywką będzie miał do czynienia, jednocześnie dozując atrakcje i nie znieczulając ich nadmiarem. Warto też nadmienić, że jest to kompetentna ekranizacja, obejmująca wszystkie tomy zamkniętej mangi i świadomie pomijająca mniej istotne wątki bez szkody dla całości fabuły. Smutne, że przemysł anime zmusza mnie do uznawania obecności zakończenia za godną odnotowania zaletę, ale niech już będzie.

Seria korzysta z techniki kontrastowania cukierkowej stylistyki z szokującą tematyką, swego czasu spopularyzowanej przez Elfen Lied i Higurashi no Naku Koro ni, ostatnimi laty będącej standardem w podobnych produkcjach. Stosuje ją jednak nie tylko do oprawy, ale też do reguł świata przedstawionego – uniwersum Happy Sugar Life przypomina szkolny teatrzyk. Choć ewidentnie widzimy tu wariację na temat współczesnej Japonii, nie padają żadne informacje co do miejsca i daty. Lokacje są nieliczne i mało zróżnicowane, a dzielące je odległości bywają niekonsekwentne. Postacie to jednowymiarowe marionetki pozbawione rozwoju, kierowane motywacjami wynikającymi wyłącznie z traumatycznych doznań i obsesji. Instytucje takie jak kuratoria czy opieka społeczna nie istnieją, natomiast organy bezpieczeństwa i porządku publicznego w teorii ograniczają poczynania bohaterów, ale w praktyce działają zależnie od potrzeb fabuły, nieraz ignorując czyjeś kilkudniowe zaginięcie. Wszystkie te uproszczenia, wyglądające jak efekt lenistwa scenarzystów, moim zdaniem służą zakomunikowaniu, że ukazany świat jest odrealniony i że pojawiających się w nim sytuacji nie należy brać na serio. Jest to istotna przewaga, jaką w swojej klasie Happy Sugar Life ma np. nad twórczością Lynna Okamoto, który swoje pornograficzne slashery pisze tak, jakby chciał w nich przekazać coś ważnego. Seria wręcz obnosi się z tym, że chodzi w niej tylko o specyficzną rozrywkę. Oczywiście nikomu nie odbieram swobody interpretacji i nie zabraniam traktowania tej produkcji poważnie – jako przestrogi przed zagrożeniami błędnie pojmowanej miłości, albo jako satyry na współczesny fandom rozmiłowany w animowanych lolitkach. Jeśli jednak brać pod uwagę wyżej wymieniane argumenty, takie wykładnie są mało wiarygodne.

Poza tym jest to anime po prostu umiejętnie wyreżyserowane, operujące ograniczonymi środkami, ale bardzo pomysłowe. Przede wszystkim udało się czytelnie oddać mentalne wyizolowanie bohaterów. Wnętrza mieszkań są niepokojąco sterylne, a przestrzenie miejskie albo wyludnione jak w seriach SHAFT­‑u, albo pełne statystów odcinających się brakiem detali i wyblakłą kolorystyką. Niemal zupełnie zrezygnowano z dalekich planów na rzecz zwiększenia ilości zbliżeń, rzadko ukazujących więcej niż dwóch rozmówców, również w scenach zbiorowych. Napięcie potęgowane jest poprzez mimikę, a także poprzez rozmieszczenie postaci, które nawet podczas nic nie wnoszących dialogów potrafią nagle wskakiwać w kadr, tworząc proste jump scare'y. Podobał mi się też zabieg z wykorzystaniem podobnie skomponowanych sekwencji w różnych kontekstach: najpierw widzimy wstęp do sadystycznego wyrywania paznokci, aby chwilę później oglądać niepowiązane z tym bohaterki, beztrosko idące do salonu manicure. Gdy natomiast dochodzi do bezpośredniego ukazania przemocy fizycznej, to mimo wcześniej opisywanej wstrzemięźliwości w tym zakresie, Happy Sugar Life również ma na siebie kilka pomysłów. Jest tu np. scena wyłupywania oczu ukazana z punktu widzenia ofiary, albo scena morderstwa ostrym narzędziem wykonana w monochromatycznej palecie barw, co utrudnia rozpoznanie cieczy wypływających z ciała przy zgonie. Imponujące, że choć wymieniane zabiegi często są jednorazowe i występują w dużym natężeniu, seria ani nie traci stylistycznej spójności, ani nie wygląda jak dzieło niedoświadczonego reżysera, chcącego popisać się warsztatem.

Najbardziej urzekła mnie jednak funkcjonalność projektów postaci. Wizerunek różowowłosej Satou o oczach jak lampy ciemniowe mógłby widnieć w Wikipedii pod hasłem yandere, ale dzięki tej wyrazistości bohaterka świetnie współgra z konwencją. Jej szkolna koleżanka Shouko wyróżnia się brakiem zarówno poważniejszych zaburzeń psychicznych, jak i groteskowej mimiki, co tworzy komiczny kontrast, z kolei towarzyszący dziewczynom Taiyou – nastoletni gynofob o pedofilskich zapędach – z androgeniczną prezencją i atakami ślinotoku bywa na przemian ciamajdowaty i obleśny, zależnie od wymogów danej sceny. Nawet kreowana na główną poszkodowaną Shio, przez kocie ślepia i wystający kieł robi odrobinę upiorne wrażenie, zatem jeszcze trudniej brać ją za żywą osobę, natomiast jej starszy brat Asahi, będący tyleż ofiarą, co prowodyrem fizycznej agresji, mając na głowie kaptur i zestaw plastrów wydaje się godny litości, jednak gdy chwyta za kij baseballowy, od razu zaczyna przypominać protagonistę bitewnego shounena. Ukoronowanie tej metody stanowi pojawiająca się później ciotka głównej bohaterki – nimfomanka, masochistka i gwałcicielka, tłumacząca swoje zboczenia miłością do całego świata i obdarzona zdolnością wydobywania najskrytszych perwersji z ludzkich serc. Jest przeurocza, kiedy spowita w prowizoryczne opatrunki, z potarganymi włosami, halogenowymi źrenicami i permanentnym bananem na twarzy czyha w ciemnym mieszkaniu, niczym pajęczyca spragniona życiodajnych soków młodych chłopców. W każdym słowie i geście przerysowana do absurdu, czyli dokładnie taka, jakie powinno być wszystko w tego typu anime.

Tu dochodzimy do wątpliwości opisanych na początku recenzji. Niby wszystko jest na swoim miejscu, niby serię cechuje świadomość konwencji, kompetentna realizacja i zgodność z moimi upodobaniami, a jednak przez cały seans czułem, że nie bawię się tak dobrze, jak powinienem. Określenie problemu wymagało zmiany perspektywy – skupienia się raczej na ogólnej kompozycji niż na poszczególnych aspektach. Otóż po przemyśleniu fabularnej konkluzji oraz sposobu prowadzenia składających się na nią wątków dochodzę do wniosku, że Happy Sugar Life jako szokujące i kontrowersyjne kino eksploatacji… cóż, nie jest zbyt szokujące ani kontrowersyjne. Anime wpasowuje się w obrany gatunek poprzez sam charakter poruszanych tematów, ale rozczarowuje powściągliwością w kwestii ich twórczego przetworzenia. Brak tu jakiegoś groteskowego spotęgowania ukazywanych patologii; czegoś, co wstrząsnęłoby widzem, kazało mu zwątpić w poczytalność autorów i zostawiło go z tym specyficznym poczuciem katartycznego kaca połączonego z radosną głupawką. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest lekka komedia z elementami gore w stylu Jashin­‑chan Dropkick. Wciąż jest to utwór robiący sobie żarty z poważnych problemów społecznych i jeśli kogoś taki humor nie bawi, powinien trzymać się z daleka. Happy Sugar Life wyraźnie sygnalizuje jednak swoją przynależność gatunkową. Tego rodzaju produkcji nie ogląda się przypadkiem. Ich miłośnicy sięgają po nie w pełni intencjonalnie i właśnie oni – zaintrygowani skandalizującą otoczką i liczący na adekwatną do niej zawartość – mogą poczuć się oszukani.

Powyższe wnioski skłoniły mnie do zrewidowania poglądów na wychwalaną wcześniej wstrzemięźliwość wizualną, co z kolei uświadomiło mi, że jest znacząca różnica między pobudzaniem wyobraźni a po prostu niepokazywaniem pewnych scen. Tę pierwszą rzecz Happy Sugar Life robi tylko w przypadku niepoczytalnej ciotki – jej zachowanie skłania do spekulacji nad życiowymi okolicznościami, jakie mogły ją ukształtować i twórcy świadomie zostawili to w sferze domysłów. W pozostałych sytuacjach seria jest do przesady dosłowna. Morderstwa czy gwałty nie są ukazywane wprost, ale reżyserskich i scenopisarskich sugestii jest tak dużo, że widz może bez trudu nakreślić sobie dokładne okoliczności, przebieg i skutek każdego z tych zajść, co nie stanowiłoby wady, gdyby nie były one przy tym tak pozbawione rozmachu. Jak pisałem, metoda ta sprawdza się w przypadku motywu przewodniego, gdzie zbytnia aluzyjność byłaby bagatelizująca, natomiast wizualizacja wyglądałaby żenująco i tanio, a nie szokująco i zabawnie. Jest tu jednak masa innych zagadnień, w popkulturze nie raz przedstawianych, wizualnie lub nie, w sposób dużo bardziej kreatywny. Zastosowanie do wszystkich tej samej techniki – narracyjnie bezpośredniej i treściowo oszczędnej – w połączeniu z jaskrawą konwencją na dłuższą metę sprawia wrażenie, że autorom zabrakło albo wyobraźni, albo odwagi i konsekwencji.

Na pewnym etapie zacząłem się zastanawiać, czy moja niechęć nie wynika ze znieczulenia wywołanego regularnym obcowaniem z podobnymi produkcjami. Po namyśle stwierdzam, że nie jest ze mną aż tak źle, ponieważ aby znaleźć treści, które działają na mnie silniej niż recenzowane anime, nie muszę wcale sięgać po jakieś naprawdę pokręcone tytuły pokroju Dead Tube czy Euphoria. Made in Abyss i Erased są dla mnie bardziej przytłaczające. Fullmetal Alchemist i Sword Art Online zawierają motywy robiące większe wrażenie. Najnowszy sezon My Hero Academia ma na pierwszym planie równie niekomfortowy wątek, choć przedstawia go w formie zgrabnej metafory. W żadnej z tych serii szokujące elementy nie dominują, ale dzięki temu, że występują sporadycznie i w mniej oczywistym kontekście, mocniej działają na emocje. W takim zestawieniu Happy Sugar Life, mimo świadomości konwencji, okazuje się utworem okropnie pretensjonalnym, natomiast wymieniane wcześniej zalety nie tyle nie mają znaczenia, co wręcz działają na niekorzyść, ponieważ służą wyłącznie rozbudzaniu nadmiernych oczekiwań. Ta produkcja poprzez swoją ironiczną estetykę, umowny świat przedstawiony i fabularne założenia przedstawia się jako wulgarna i kontrowersyjna. Piętrzy wszelkiego rodzaju społeczne patologie, mnoży postacie zaślinionych psychopatów i metodycznie kreuje napięcie, wciąż obiecując, że zaraz zaprezentuje coś, co każe nam odwrócić wzrok, złapać się za głowę i rozważyć zmianę hobby, jednak gdy przychodzi moment kulminacji, nie jest w stanie zdobyć się na nic, czego nie dałoby się wykorzystać w standardowym dreszczowcu czy dramacie obyczajowym. Jest jak sadomasochistyczny hentai próbujący wmówić widzowi, że seks oralny to skrajna perwersja.

Na temat Tomiyakiego Kagisory – autora mangowego pierwowzoru – trudno znaleźć dokładniejsze informacje. Wydaje się, że jest on mało doświadczonym twórcą, wcześniej rysującym głównie doujinshi i krótkie serie we współpracy z innymi scenarzystami. Jeśli nie liczyć dwutomowego Kami Yome, niewydanego poza Japonią, Happy Sugar Life jest jego autorskim debiutem. Wziąwszy to pod uwagę trudno odmówić mu wnikliwości i talentu – założenia obranego gatunku zrozumiał bowiem lepiej niż niejeden z mangaków tworzących w nim przez lata. Zabrakło tu jednak tej „odrobiny szaleństwa”, bez której utwór osadzony w tak specyficznej konwencji nie jest w pełni satysfakcjonujący, natomiast twórcy ekranizacji umiejętnie podkreślili najmocniejsze strony oryginału, ale w żaden sposób nie podnieśli jego intensywności. Efekt jest taki, że choć doceniam pewne aspekty kompozycyjne i realizacyjne, to nie jestem pewien, kto i po co miałby taką serię oglądać. Może ktoś chcący sprawdzić, czy jest to gatunek dla niego, ale obawiający się rzucać na głęboką wodę? Może ktoś skłonny uznać kreatywną reżyserię za zaletę wynagradzającą powściągliwą zawartość? A może faktycznie jestem zbyt nieczuły i jacyś żądni mocnych wrażeń widzowie znajdą tu coś odpowiednio szokującego? Nie wiem, ja w każdym razie zostanę przy starym dobrym School Days.

Karo, 30 stycznia 2020

Twórcy

RodzajNazwiska
Studio: Ezόla
Autor: Tomiyaki Kagisora
Projekt: Sachiko Yasuda
Reżyser: Keizou Kusakawa, Nobuyoshi Nagayama
Scenariusz: Touko Machida
Muzyka: Kouichirou Kameyama

Odnośniki

Tytuł strony Rodzaj Języki
Happy Sugar Life - wrażenia z pierwszych odcinków Nieoficjalny pl