Tanuki-Anime

Tanuki.pl

Wyszukiwarka recenzji

Otaku.pl

Anime

Oceny

Ocena recenzenta

4/10
postaci: 7/10
fabuła: 5/10 muzyka: 4/10

Ocena redakcji

4/10
Głosów: 3 Zobacz jak ocenili
Średnia: 4,00

Ocena czytelników

7/10
Głosów: 30
Średnia: 6,97
σ=1,92

Kadry

Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Zrzutka
Źródło kadrów: Własne (Filmowit R)
Więcej kadrów

Wylosuj ponownieTop 10

Alita: Battle Angel

Rodzaj produkcji: film (USA)
Rok wydania: 2019
Czas trwania: 122 min
zrzutka

Najnowsze dzieło Roberta Rodrigueza, Jamesa Camerona i Laety Kalogridis. Czy przy takim zespole za sterami coś mogło pójść nie tak?

Dodaj do: Wykop Wykop.pl
Ogryzek dodany przez: ukloim

Recenzja / Opis

Alita to cyberpunkowy film akcji nakręcony na podstawie mangi autorstwa Yukito Kishiro pod tytułem Gunnm (lub po prostu Battle Angel Alita). Do ekranizacji tego japońskiego komiksu James Cameron przymierzał się od przeszło dwudziestu lat. Początkowo prace nad nią miały ruszyć zaraz po premierze Titanica, jednakże amerykański reżyser postanowił je odłożyć, poświęcając się swemu największemu widowisku, czyli Avatarowi. Jednakże w końcu, po latach oczekiwań, Alita ujrzała światło dzienne. Pytanie tylko, czy warto było na nią tyle czekać? Odpowiedź brzmi: nie! Nie reżyserował jej bowiem James Cameron – on tylko napisał scenariusz, a w fotelu reżysera zasiadł Robert Rodriguez, który zamiast nakręcić cyberpunkowe Desperado, zaserwował nam „Małą Agentkę 5D”, która we wszystkich pięciu wymiarach jest po prostu do „D”. Ale po kolei.

Jest rok sześćdziesiąty trzeci, dwa tysiące osiemset sześćdziesiąty trzeci. Ziemia trzysta lat wcześniej została prawie doszczętnie zniszczona podczas „Upadku”, bądź jak kto woli wielkiej wojny pomiędzy jej mieszkańcami a kolonizatorami Marsa. Po dawnych miastach i ośrodkach cywilizacji pozostały zgliszcza. Na całym świecie uchowało się tylko Zalem – latające miasto, w którego cieniu znajduje się Iron City, czyli właściwe miejsce akcji omawianej historii. Pewnego dnia doktor Dyson Ido, przeczesując wielkie wysypisko śmieci, które zajmuje centralne miejsce w „Żelaznym Mieście”, znajduje mocno zdewastowanego, ale działającego żeńskiego cyborga. Po wstępnych oględzinach zabiera go do domu i doczepia mu brakujące części ciała. Po przebudzeniu okazuje się, że odratowana przez Ido osoba ma nie tylko braki w zaopatrzeniu technicznym, ale również ogromne luki w pamięci – nie wie, kim jest, skąd pochodzi, ani jak się nazywa. W tej sytuacji doktor nadaje jej imię Alita (po swojej zmarłej córce) i postanawia się nią zaopiekować. Tak pokrótce rysuje się przedstawiona w filmie fabuła (oczywiście dzieje się krzynę więcej, ale nie chcę nikomu zepsuć i tak wątpliwej przyjemności z oglądania tego filmu), która w gruncie rzeczy stanowi połączenie Edwarda Nożycorękiego z Pamięcią absolutną. I choć brzmi to nieco groteskowo, mimo wszystko może zwiastować całkiem ciekawą i skłaniającą do głębszych przemyśleń historię. Niestety, nie zwiastuje.

Scenariusz niemal w całości został oparty na dwuodcinkowej OAV z 1993 roku, która z kolei była ekranizacją dwóch pierwszych tomów mangi. Z tego powodu, jeśli ktoś zapoznał się z którymkolwiek z tych dzieł, to po Alicie raczej nie powinien się spodziewać czegoś odkrywczego. I choć nie powinno nas to za bardzo dziwić (w końcu to ekranizacja), sposób, w jaki to zrobiono, woła o pomstę do nieba. James Cameron zawarł w swojej historii to, co można było zobaczyć w anime, dodając tylko kilka retrospekcji głównej bohaterki i nieobecny w OAV wątek motorballu (czyli sportu stanowiącego połączenie koszykówki z jazdą na wrotkach), który jest obecny chyba tylko po to, aby reżyser mógł się popisać (wątpliwymi) wodotryskami technicznymi. Trochę słabo. Zwłaszcza że OAV trwała niecałą godzinę, a film trwa ponad dwie, chociaż nie ma nic nowego do powiedzenia. Jeżeli zatem widzieliście animację, podczas seansu absolutnie nic Was nie zaskoczy. Zresztą, jeśli nie oglądaliście OAV, to też czeka Was nuda, gdyż prawie wszystkiego można się domyślić już po pierwszych paru minutach.

No dobrze, skoro fabuła nie oferuje niczego odkrywczego, to może chociaż reżyseria i montaż sprawiają, że tą produkcją warto się zainteresować? Niestety nie. Pod tym względem również czeka nas ogromne rozczarowanie. Nie dość, że scenariusz nie rozwija twórczo już raz (a nawet dwa) opowiedzianej historii, to na dodatek reżyser nie próbuje nas kompletnie niczym zaskoczyć i pokazać czegoś nowego. Nawet sceny walk są bardzo sztampowe i nijakie. Brakuje im jakiegokolwiek ciężaru, napięcia czy emocji. Ot, komputerowe ludziki walczą ze sobą na ekranie – już turniej szachowy byłby w stanie dostarczyć większych wrażeń. Naprawdę dziwne, bo po Rodriguezie za sterami spodziewałem się czegoś więcej. Tymczasem, jak już wspomniałem, zamiast Desperado zaserwował nam on kolejną część Małych agentów – reżyseria jest potwornie nudna i wtórna, wpisująca się w schemat bardzo tanich oraz kiepskich filmów familijnych. Mimo rozlicznych scen przemocy, czasami nawet drastycznych, jest to film bardzo infantylny i odnoszę wrażenie, że to jeden z jego największych problemów, z którego wynikają wszystkie inne. Przez stosunkowo niską kategorię wiekową wszystkie pokazane tu starcia są zwyczajnie drętwe. Zdecydowanie brakuje w nich flaków i krwi oraz jakiegoś realizmu. Reżyser miał okazję zrobić film na miarę Terminatora (Arnold Schwarzenegger w porównaniu do większości ukazanych tu maszyn wypadałby dość blado). Niestety, mimo pomocy Camerona, Rodriguezowi się to nie udało. Przede wszystkim zdecydowanie zabrakło mu odwagi na takie podejście, gdyż to, co nakręcił okazało się całkiem przyzwoite, ale na każdym kroku aż za bardzo zachowawcze. Filmowi zabrakło oryginalności, świeżości oraz bezkompromisowości, jakie cechowały historię o przypakowanym Austriaku.

Choć zdecydowanie krytykuję reżyserię, na szczęście jest ona w miarę znośna. Co prawda nie znajdziemy tu niczego, czego w kinematografii wcześniej nie widziano, ale nie popełniono też szczególnie poważnych błędów. Udało się nawet co nieco poprawić względem pierwowzoru. W porównaniu do OAV fabuła została przedstawiona trochę spójniej, a przejścia pomiędzy scenami stały się bardziej logiczne. W przypadku wersji anime widz mógł odnieść wrażenie, że jest to zlepek niepowiązanych wydarzeń, w którym nie za bardzo wiadomo, dlaczego jakaś postać zachowała się tak, a nie inaczej. Tutaj czegoś takiego nie ma. Jest za to nuda, która wylewa się z tego filmu na każdym kroku. Już po trzydziestu minutach od rozpoczęcia seansu wyczekiwałem ze zniecierpliwieniem napisów końcowych. I choć faktem jest, że oglądałem film po zapoznaniu się z OAV, więc drugi raz musiałem patrzeć na te same wydarzenia, częstokroć ukazane tak samo jak w animacji, rozciągnięte na dodatek na dwa razy dłuższy metraż, to nie braki w scenariuszu czy reżyserii męczyły mnie najbardziej – te, mimo swej wtórności były całkiem znośne – tylko…

Dialogi. Co prawda oglądałem film z polskim dubbingiem, więc nie wiem, jak wygląda sytuacja w angielskim oryginale, ale jestem praktycznie pewien, że z tego nie dałoby się wykrzesać niczego dobrego. O ile fabuła i reżyseria są przeciętne, o tyle dialogi są okropne i kompletnie pogrążają ten film. Nie ma w nich absolutnie nic. Podkreślam jeszcze raz – NIC. Nie są w stanie skwitować jakiejkolwiek sytuacji, przedstawić autentycznie uczuć bohaterów, ani nawet ciekawie zaprezentować historii świata, w którym rozgrywa się akcja. A trzeba zaznaczyć, że jest to ich jedyne zadanie w tym filmie. Dialogi służą w nim tylko do opowiadania fikcyjnych wydarzeń historycznych, wyjaśniania fikcyjnych pojęć i, od czasu do czasu, do nieporadnego poruszania jakichś aspektów psychologicznych. Niestety operują nie tyle utartymi, co już dawno przetartymi schematami, co sprawia, że dosłownie każda kwestia powoduje tylko ból uszu. Jeśli jednak zdecydujecie się oglądać ten film, proponuję wybrać wersję niemą. Oszczędzi to sporo zażenowania, zwłaszcza w scenach akcji, w których oprócz krwi i flaków brakuje też najzwyczajniej w świecie faków. Nie wierzę po prostu, by w takich okolicznościach nikomu nie wyrwało się nic niestosownego. Mówimy w końcu o starciach, przy których Terminator, Obcy i Predator razem wzięci to cienkie bolki. Mimo wspomnianej skali wydarzeń, kwestie im towarzyszące przypominają dialogi z teatrzyku szkolnego. Żenada. Aż prosi się, by na zakończenie każdej jatki wpadł Samuel L. Jackson i zapytał: „English m*****f****r, do you speak it”? Naprawdę, dobre dialogi mogłyby uratować ten film i sprawić, że stałby się prawdziwym klasykiem. A tak, zamiast podwyższyć ocenę końcową o dwie gwiazdki, obniżają ją właśnie o tyle. Szkoda, wielka szkoda, bo w sumie na poziomie scenariusza i reżyserii może i było schematycznie, ale znośnie. Inteligentne kwestie wypowiadane przez bohaterów były w stanie zrekompensować większość wspomnianych uprzednio niedociągnięć. Niestety, nie zrobiły tego.

Szkoda o tyle podwójna, że pogrążyło to w tym filmie nie tylko to, co złe, ale również to, co dobre, czyli aktorstwo. W odróżnieniu od innych filmów młodzieżowych z ostatnich lat stoi ono bowiem na dość wysokim poziomie. Dajmy na to takiego Valeriana – główny bohater wyglądał jak narkoman, który od miesiąca nie spał i podobnie też grał, a jego partnerka, choć ładna, prezentowała ekspresję drewnianej kłody. Tutaj jednak obsada jest bez zarzutu. Alitę, graną przez Rosę Salazar, da się od razu bez najmniejszego problemu polubić i mimo wszystkich bolączek tego filmu pozostaje bohaterką, która wzbudza w widzu sympatię i której jako tako chce się kibicować. Muszę jednak przyznać, że komputerowo wygenerowany wizerunek, któremu aktorka w zasadzie użyczyła tylko trochę mimiki i motoryki, jest brzydszy niż przedstawienie tej postaci w wersji anime. Żadnych zarzutów nie mam natomiast do Christopha Waltza wcielającego się w doktora Dysona Ido. Gra on w tym filmie najlepiej napisaną i w sumie najciekawszą postać. Ido jest nie tylko medykiem­‑mechanikiem, pomagającym chorym za darmo, ale również ojcem, który poprzez opiekę nad Alitą stara się pogodzić ze stratą córki. Szkoda, że ten wątek nie został jakoś pogłębiony (tak jak na przykład w A. I. Sztucznej inteligencji), gdyż mógł być jednym z najpoważniejszych i najdojrzalszych. A choć postać doktora Ido nie może się równać z doktorem Kingiem Schultzem z Django (głównie przez dialogi), to jest na tyle dobrze zagrana, iż ma szanse na dłużej zapaść w pamięć. Całkiem przyzwoicie wypada również Keean Johnson jako Hugo, czyli, najprościej rzecz ujmując, chłopak Ality, który za wszelką cenę chce dostać się do Zalem. Akceptowalnie wypada Mahershala Ali, grający Vectora – główny czarny charakter. Najsłabiej natomiast spośród całej pierwszoplanowej obsady radzi sobie Jennifer Connelly jako doktor Chiren – była żona Dysona, która odeszła od niego po stracie córki i zaczęła współpracować z Vectorem. Wydaje mi się, że aktorkę ta rola trochę przerosła, ponieważ gra bardzo sztywno i nijako. W żaden sposób nie jest w stanie oddać dwoistego charakteru swojej postaci, która z jednej strony, pogrążona w rozpaczy, zbacza ze ścieżki prawości i poświęca się nieetycznej pracy, a z drugiej potrafi być osobą dobrą, której nie brakuje empatii. Niestety Jennifer podczas całego seansu nie okazuje prawie żadnych emocji, przez co wypada mało naturalnie. Poza tym reszta aktorów drugo- i trzecioplanowych spisuje się w miarę znośnie. Choć, zaznaczę to znowu, dialogi przekreślają szanse na jakąkolwiek ich wiarygodność i charyzmę. Pierwszy plan cierpi z tego powodu o wiele dotkliwiej.

Okej. Dialogi fatalne, fabuła kiepska, reżyseria średnia, obsada znośna, to może chociaż oprawa wizualna zapisze się w pamięci in plus? Niestety nie. Mimo całego rozmachu i widowiskowości niektórych scen to nie jest Avatar. Hit Jamesa Camerona z 2009 roku uważam za najpiękniejszy film wszech czasów, natomiast Alita pozostanie dla mnie wizualnym potworkiem, który pokazuje najgorsze możliwe zastosowanie CGI, jakie istnieje. Zamiast wizualnej uczty dostaliśmy widowiskowy Stadion Dziesięciolecia, który dzisiaj może się niektórym podobać, ale już za dziesięć lat będzie wzbudzał najwyżej uśmiech politowania. Jak ktoś nie wierzy, że tak będzie, niech obejrzy Piąty element – gdy widziałem ten film po raz pierwszy, byłem zachwycony efektami komputerowymi. Gdy obejrzałem go drugi raz, po jakiejś dekadzie, byłem szczerze zażenowany ich poziomem. Na szczęście w tamtej produkcji były to nieliczne, pojedyncze wstawki, tu zaś prawie cała scenografia i prawie wszystkie postacie zostały wygenerowane cyfrowo. Z tego powodu w filmie nie ma praktycznie żadnej ładnej sceny (pomijam niektóre ujęcia rozświetlonego nieba, bo taki efekt można uzyskać w każdym materiale wideo, zmieniając lekko właściwości kolorów). Wszystkie cyborgi, jakie się tu pojawiają, wyglądają paskudnie i maksymalnie tandetnie. Sprawiają wrażenie, jakby ktoś do modelów robotów z „kioskowej” gry dokleił wycięte w Paincie twarze aktorów. Oczy bolą, gdy się na to patrzy. Również tła jak na współczesne standardy są dość standardowe i niespecjalnie zwracają na siebie uwagę. Ogólnie rzecz biorąc, wyszło słabo, zwłaszcza jeżeli pod uwagę weźmie się budżet tej produkcji, który wynosił 170 milionów dolarów. Przy takich pieniądzach można by się spodziewać Avatara, a nie Małych agentów 3D.

Nie lepiej sytuacja wygląda (a raczej brzmi), jeśli chodzi o muzykę. W czasie seansu ścieżka dźwiękowa niemalże nie istnieje. Większości scen towarzyszą tylko odgłosy otoczenia, ewentualnie zdarza się, że w tle przygrywa jakaś cicha melodyjka. Zważywszy na gatunek (w końcu cyberpunk), jest to dla mnie wielkie marnotrawstwo – podczas oglądania sceny walki z przyjemnością posłuchałoby się jakichś elektronicznych, metalowych bądź rockowych kawałków. Taka muzyka zdecydowanie zwiększyłaby dynamizm akcji i z całą pewnością pozytywnie wpłynęłaby na odbiór (Mad Max: Na drodze gniewu się kłania). Wielka szkoda, bo muzyka mogłaby dodać do oceny końcowej jakąś gwiazdkę. A tak… Zmarnowany potencjał i tyle. Polski dubbing przemilczę, gdyż wyszedł jak zwykle…

Alita: Battle Angel to film słaby, a nawet bardzo słaby, który w ogólnym rozrachunku bardziej Was zmęczy podczas oglądania, niż rozbawi. Jest kolejnym przykładem na to, że w Hollywood coraz częściej najwięksi i najlepsi za coraz większe pieniądze robią coraz większe gnioty. Szkoda, że twórcy zmarnowali ogromny potencjał, jaki krył się w tej historii – w końcu była to szansa, by w czasach wszechobecnych remake'ów i rebootów wprowadzić jakąś nową i ożywczą franczyzę. Szkoda tym większa, że James Cameron miał blisko trzy dekady na zastanowienie się, jaką historię chce przedstawić w tym filmie, a okazało się, że do powiedzenia nie ma absolutnie nic poza skalkowaniem dwuodcinkowej OAV. Martwi mnie to tym bardziej, że twórcy już zapowiedzieli, iż planują nakręcić sequel (co zresztą widać po konstrukcji fabuły, niezakończonych wątkach i urwaniu akcji na samym końcu). Zważywszy na to, że ta produkcja zarobiła na świecie około 400 milionów dolarów, pewnie swój plan zrealizują. Mam tylko nadzieję, że w kolejnej części, bądź częściach, poprawią błędy tego filmu i stworzą coś godnego uwagi. Choć czuję, że ten duet czemuś takiemu nie podoła, a jedyną osobą, która poradziłaby sobie z tak ogromną ilością kiczu, jaka znajduje się w tej produkcji, jest Quentin Tarantino. Ale powiedzcie szczerze, wyobrażacie sobie, żeby ten reżyser zabrał się za sequel produkcji familijnej i zamienił go w pełnokrwisty film z R­‑ką? Ja nie, dlatego zdecydowanie nie czekam na kontynuację i po cichu liczę, że żadnej drugiej części tego gniota nie dostaniemy. Seans zdecydowanie odradzam. Jeżeli ktoś czuje potrzebę zapoznania się z historią Ality, proponuję obejrzeć godzinną OAV. Może i jest ona trochę skromniejsza w formie, ale bawi zdecydowanie lepiej niż wersja hollywoodzka. Ode mnie 4/10 i to tylko dlatego, że aktorzy byli bardzo dobrzy. Właściwie mógłbym ten film ocenić inaczej: dla aktorów po piątce, natomiast za resztę pała z wykrzyknikiem!

Filmowit R, 11 maja 2019

Twórcy

RodzajNazwiska
Autor: Yukito Kishiro
Reżyser: Robert Rodriguez
Scenariusz: James Cameron, Laeta Kalogridis
Muzyka: Tom Holkenborg