Anime
Oceny
Ocena recenzenta
4/10postaci: 5/10 | grafika: 9/10 |
fabuła: 2/10 | muzyka: 6/10 |
Ocena czytelników
Kadry
Top 10
Gwiezdne wojny: Wizje
- Star Wars: Visions
- スター・ウォーズ: ビジョンズ
Profanacji Gwiezdnych wojen przez Disneya ciąg dalszy…
Recenzja / Opis
Swego czasu zadebiutowała w internecie fanowska animacja TIE fighter, ukazująca, jak mogłyby wyglądać Gwiezdne wojny w wersji anime. Najwyraźniej musiała się ona na tyle komuś spodobać, że postanowiono zrealizować oficjalne (acz niekanoniczne) anime osadzone w świecie tej serii. Szkoda tylko, że do pracy nad nim nie zaproszono wizjonerskiego fana, tylko ludzi pozbawionych jakiejkolwiek wizji.
Star Wars: Visions to zbiór dziewięciu przedstawionych za pomocą różnorodnych stylów graficznych i muzycznych, niepowiązanych ze sobą historii, stworzonych przez kilku znanych japońskich reżyserów, którym (podobno) pozostawiono dość dużo swobody w kwestii podejścia do uniwersum gwiezdnej sagi. Można by się zatem spodziewać, że otrzymamy dzięki temu świeże spojrzenie, zacierające choć trochę złe wrażenie, jakie pozostawiła po sobie trylogia sequeli. Niestety, nic bardziej mylnego!
Omawiany serial pod kunsztownie utkanym i lśniącym przepychem płaszczykiem pozornej różnorodności skrywa naprawdę mizerny obraz szarej, ponurej i nudnej gwiezdnowojennej rzeczywistości, w której od czasu przejęcia marki przez imperium Myszki Miki nie ma miejsca ani na kreatywność, ani na oryginalność, ani tym bardziej na wizjonerstwo. Dodanie „wizji” w tytule niczego w tej kwestii nie zmienia. Nawet jeśli wizualnie produkcja wygląda nie najgorzej, to i tak jest pozbawiona absolutnie jakiejkolwiek treści, a wszystkie przedstawione w niej historie są albo remiksami już istniejących części Gwiezdnych wojen albo, jako że mamy do czynienia z produktem w jakiejś mierze przygotowanym przez Japończyków, z pastiszem klasyków kina i telewizji Kraju Kwitnącej Wiśni. W efekcie otrzymujemy dość groteskowy konglomerat, w którym jedyne, co się naprawdę udaje, to łamanie zasad świata przedstawionego. Jednakowoż, aby nie pozostawać gołosłownym, pozwolę sobie na dokładniejszą analizę każdego odcinka z osobna.
Seria zaczyna się dość intrygująco, w sposób maskujący jej prawdziwe oblicze i mogący sprawiać pozory, że obcujemy z czymś wartościowym. Oto bowiem w pierwszym odcinku, zatytułowanym Pojedynek, widzimy czarno‑białą animację, która wraz z ciekawą muzyką, nawiązującą do japońskich klimatów, przywodzi na myśl filmy Akiry Kurosawy (w szczególności Straż przyboczną). Problem polega jednak na tym, że inspiracja nie kończy się na stylistyce, ale idzie o wiele dalej i dotyczy także architektury, topografii, flory, fauny, strojów i wyglądu bohaterów. W zasadzie, gdyby nie kilka świecących mieczy i droidów, trudno byłoby się domyślić, że mamy do czynienia z czymś należącym do gwiezdnego uniwersum, a nie po prostu animowaną wersją starego filmu o samurajach. Wbrew pozorom jest to bardzo poważny zarzut, bo ta seria ma być przede wszystkim Gwiezdnymi wojnami, a dopiero potem anime. Natomiast już od pierwszego odcinka widać, iż twórcy poszli zupełnie inną drogą, tworząc anime osadzone w realiach Japonii, a potem dopiero ewentualnie dodając do niego jakieś elementy z sagi George’a Lucasa i to jeszcze w taki sposób, który stanowi mocne wypaczenie filmowych pierwowzorów. W tym odcinku mamy na przykład laserowy parasol i świecącą katanę. Niby przypomina to trochę miecze świetlne, ale w niewielkim stopniu. Tak naprawdę tylko droidy bojowe są przedstawione tak jak być powinny, cała reszta stanowi ponury dowcip na temat popularnej franczyzy. Na plus w tym odcinku można zaliczyć sam pojedynek, prezentujący przemyślaną choreografię, a także zawierający kilka ciekawych rozwiązań oraz niespodziewanych zwrotów akcji, będących w stanie choć trochę zaskoczyć odbiorców.
W odróżnieniu od Tatooine Rhapsody, czyli najgorszego odcinka tego serialu, opowiadającego o grupce młodych muzyków z Tatooine, w którym zamiast ciekawej i zaskakującej muzycznej rapsodii zaserwowano nam jedną przeciętną i do bólu schematyczną piosenkę opatrzoną naiwną, prostą i infantylną historyjką oraz przeciętną grafiką. Obrazu koncepcyjnej niemocy dopełniają tutaj kompletnie sztampowe, pomimo dość pomysłowych projektów, postacie, pozbawione jakiejkolwiek głębi charakteru.
Trzeba jednak przyznać, że nadal są one głębsze i lepiej umotywowane od bliźniaków z odcinka The Twins, stworzonego przez studio Trigger i stanowiącego niemalże dosłowne przeniesienie jednej z ich popularnych serii, czyli Kill la Kill, do odległej galaktyki. O ile wizualnie wygląda to ciekawie, tak już pod względem fabularnym przebija swoją miałkością i niedorzecznością Skywalkera. Odrodzenie. Nie wspominając o tym, że jakiekolwiek zasady uniwersum w tym odcinku nie obowiązują. Wydawało się wam, że lot poprzez gwiazdy, bez kombinezonu, z prędkością światła, na masce X‑winga powinien zakończyć się niechybnym zgonem? No to wydawało się wam źle, bo tutaj nie ma to żadnego znaczenia.
Trochę większego znaczenia w oczach odbiorców nabiera natomiast Wiejska panna młoda. Oto bowiem zabłąkana mistrzyni Jedi zwana F wraz ze swoim towarzyszem pomaga mieszkańcom pewnej wioski w pozbyciu się gnębiących ich bandytów. Pochwalić trzeba tutaj przede wszystkim dość sprawne budowanie atmosfery oraz emocji pomiędzy bohaterami, ciekawą i oryginalną ścieżkę dźwiękową, a także ładną, przesyconą jaskrawymi barwami szatę graficzną. Jednakowoż pomimo tylu niekwestionowanych zalet nie da się ukryć, iż pod względem fabularnym mamy tu do czynienia z kolejnym plagiatem – tym razem historii przedstawionej w filmie Siedmiu samurajów (co być może tłumaczy jakość tej opowiastki – siłą rzeczy, trudno jest zrobić coś okropnego, gdy naśladuje się najlepszych).
Plagiatem jest także Dziewiąty Jedi, który stanowi chyba najdłuższy i najbardziej spektakularny odcinek tej serii, ale w przedziwny sposób przypomina niestety Ostatniego Jedi. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z bardzo podobnym tytułem, ale i zaistniałą sytuacją – w galaktyce Jedi praktycznie wyginęli, ostatni ocalały mistrz przyzywa do siebie wszystkich czułych na Moc, aby odbudować zakon, a gdzieś w oddali majaczy kolejna złowroga intryga Sithów. W pierwszej chwili może to brzmieć całkiem zachęcająco, ale niestety, tak samo jak w przypadku filmu Riana Johnsona, historia jest nudna, wtórna i ponownie w wielu momentach przeczy zasadom uniwersum (wykuwanie mieczy świetlnych, uzależnianie koloru miecza od nastroju itp.). Na domiar złego także ścieżka dźwiękowa okazała się bardzo schematyczna i bezpłciowa. Podobnie zresztą jak bohaterowie, o których trudno powiedzieć coś więcej poza tym, że są i nie zachowują się przesadnie głupio. Pochwalić zaś można tylko finałowy pojedynek, podczas którego jedyny raz zdarzyło się w tym serialu, że miecz świetlny przeciął kogoś na pół – wreszcie (choć trzeba pamiętać, że scena ta dotyczy tylko jednej postaci i jest bardzo krótka).
Nie można natomiast pochwalić kolejnego odcinka zatytułowanego T0‑B1, stanowiącego najzwyczajniejszą w świecie podróbkę Astro Boya i zapożyczającego styl wizualny od Kaiby. Animacja i udźwiękowienie zostały wykonane dość starannie, ale nie da się ukryć, że z powodu wtórności oraz nadmiernego infantylizmu opowiadanej historii ten epizod jest jednym z bardziej męczących podczas seansu. Na szczęście jest także jednym z krótszych.
Jednym z krótszych odcinków jest także Starszy, przedstawiający misję dwóch Jedi polegającą na zbadaniu tajemniczego zaburzenia w Mocy. Muszę przyznać, iż to właśnie ten odcinek, pomimo swej prostoty oraz kameralności, stanowi najlepszą z zaprezentowanych tu historii. Na taką ocenę wpływają przede wszystkim postacie, które nabrały wreszcie trochę głębi, a także miały okazję przeprowadzić między sobą naturalną i autentyczną rozmowę. Ważny jest również obecny tu szacunek dla zasad uniwersum, oryginalna muzyka, w miarę poprawnie budująca napięcie w poszczególnych scenach, oraz wspaniały pojedynek na zakończenie. Dzięki temu wszystkiemu był to jedyny utwór w tej antologii, w którym mogłem poczuć prawdziwego ducha Gwiezdnych wojen. Acz przyznaję, że scenografia odtwarzająca realia feudalnej Japonii trochę kłuła mnie w oczy i częściowo psuła ostateczny efekt.
Podobnie jak Jaxxon przemianowany i przefarbowany na Lop w odcinku ósmym. Szkoda, że Disney, odrzucając stary kanon, postanowił przywracać z niego akurat te najgorsze elementy, którymi bez wątpienia są w tym uniwersum zantropomorfizowane króliki. Szkoda jest tym większa, albowiem ten odcinek zawierał najciekawszą (pomimo przesadnego patosu) historię, stawiającą pytanie o to, czy w rodzinie ważniejsze są więzy krwi, czy może wartości, a także grono w miarę interesujących i żywych bohaterów. Niestety ich wygląd jak i projekt świata przedstawionego, kropka w kropkę odtwarzającego współczesną Japonię, absolutnie zaprzeczają stylistyce Gwiezdnych wojen i wraz z kiepską, przeciętną muzyką nie pozwalają traktować tego odcinka jako rozgrywającego się w tym uniwersum.
Jeszcze gorzej wypada natomiast ostatni epizod tego festiwalu wtórności, stanowiący co najwyżej animowane streszczenie Ukrytej fortecy Kurosawy, ale w żadnym stopniu nie będący pełnoprawną częścią kanonicznego czy też legendarnego świata Gwiezdnych wojen, opowiadającą nową, porywającą opowieść. W najlepszym przypadku może on stanowić ponury dowcip na temat Zemsty Sithów, deprecjonujący jeden z ważniejszych wątków tego filmu, bowiem wskrzeszanie umarłych nie stanowi tu najmniejszego problemu. Zupełnie inaczej niż muzyka, która jest ciekawa i lekko ożywcza, ale jednak mocno odstaje klimatem od atmosfery sagi, przez co trudno ocenić ją pozytywnie.
Tak zatem prezentują się poszczególne odcinki. Owszem, trzeba przyznać, że są nie najgorzej wyreżyserowane, a widz zawsze ma jasność, co twórcy chcą mu przekazać. Jednakowoż z drugiej strony rzuca się w oczy przeraźliwa pustka fabularna. Okazuje się, że ta jasność w dużym stopniu wynika po prostu z braku jakiejkolwiek historii do opowiedzenia, chociaż i tak warto docenić, że przy tworzeniu takich wydmuszek autorom udało się zachować jakiś porządek (trylogia sequeli też o niczym nie opowiadała, a panował w niej absolutny chaos). Cieszy ów ład tym bardziej, że pozwala docenić jeden z niewielu elementów, jaki ten serial pokazuje prawidłowo, czyli pojedynki.
Pojedynki stanowią główną siłę tej serii i w znacznej mierze przemawiają za tym, żeby ją obejrzeć. Warto zauważyć, że nawet w słabszych odcinkach są sprawnie przedstawione i dostarczają przynajmniej odrobiny przyjemności. Aczkolwiek nie będę ukrywał, że miecze świetlne przypominają bardziej świecące katany niż właściwy oręż rycerzy Jedi, a i sami rycerze wyglądają mało gwiezdnowojennie. Nie zmienia to jednak faktu, że choreografia wszystkich potyczek jest znośna, a czasami ociera się nawet o odrobinę geniuszu. Ale tylko czasami.
Podobne odczucia wywołuje muzyka – sprawnie zrealizowana, miejscami intrygująca i odkrywcza, acz niestety kompletnie zatracająca ducha oryginalnych Gwiezdnych wojen i niepotrafiąca zbudować magicznej i podniosłej atmosfery wokół wydarzeń, którym towarzyszy.
O wiele lepiej wypada natomiast animacja. Twórcy akurat pod tym względem postarali się, aby rzeczywiście zaprezentować widzom jakieś „wizje” – poszczególne odcinki charakteryzują się odmiennym stylem graficznym, tła są w miarę szczegółowe, projekty postaci zróżnicowane, zaś wszystkie elementy poruszają się po ekranie bardzo płynnie. Przyczepić się można w tym przypadku tylko do braku kreatywności w kwestii treści samych scen – cóż z tego, iż są ładne, różnorodne i dopracowane, kiedy ukazują realia Kraju Wschodzącego Słońca, a nie Gwiezdnych wojen.
Na tym polega mój największy zarzut względem tego serialu. Stanowi on przeniesienie Japonii i kilku wytworów jej kultury do świata Gwiezdnych wojen zamiast próby ukazania tego uniwersum poprzez pryzmat Japonii i jej kultury. O wiele bliżej mu do polskiego serialu Kapitan Bomba (w którym większość scenerii i postaci stara się odtwarzać i wyśmiewać naszą szarą rzeczywistość), niż do innej antologii anime stworzonej na podstawie popularnej amerykańskiej franczyzy, jaką jest Animatrix. Tamten serial miał na celu rozbudowanie i nowatorskie ukazanie świata przedstawionego Matrixa, a nie jego sparodiowanie (co nie było chyba celem autorów Star Wars: Visions, a jeśli było, to przepraszam, nie załapałem tego dowcipu, co też nie najlepiej o nim świadczy). Boli także fakt (jakże znamienny dla gwiezdnowojennych produkcji sygnowanych logiem Disneya), że miecze świetlne to tylko neonowe katany o właściwościach kija baseballowego, a nie śmiercionośna broń, od której z łatwością można stracić rękę, nogę albo głowę.
Aby nie tracić już więcej czasu, jak można podsumować tę recenzję? Zmarnowany potencjał i nuda! Disney przy właściwie nieograniczonych zasobach finansowych i technicznych, zamiast pokazać rzeczywiście nowe oraz wizjonerskie historie, postanowił zremiksować znane już wszystkim fanom uniwersum wątki, opakować je ładnymi obrazkami, opatrzyć dla zachęty nazwiskami uznanych japońskich twórców i reklamować jako kompletną nowość. Wielka szkoda, albowiem nie jest to prawdziwe zrealizowanie wizji anime w świecie Gwiezdnych wojen, a tylko tanie marketingowe zagranie. Dlatego jeśli ktoś rzeczywiście szuka Gwiezdnych wojen w wersji anime, polecam jakąś produkcję spod znaku Crusher Joe albo Dirty Pair – może nie ma tam Jedi, Sithów oraz mieczy świetlnych (choć z tym bym polemizował), ale jest za to klimat oryginalnej trylogii oraz prosta, niepowtarzalna i bezpretensjonalna przygoda, dostarczająca naprawdę dużo radości, której niestety w przypadku wizji Disneya zdecydowanie zabrakło.
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | Geno Studio, Kamikaze Douga, Kinema Citrus, Production I.G., Science Saru, Studio Colorido, Trigger |
Projekt: | Cedric Herole, Daiki Yamazaki, Kamome Shirahama, Kazuhiko Yabumoto, Naoyuki Asano, Shigeo Akahori, Shigeto Koyama, Shiori Tani, Takafumi Hori, Takashi Okazaki, Tetsuya Nishio, Yuuki Igarashi |
Reżyser: | Abel Gongora, Eunyoung Choi, Hiroyuki Imaishi, Hitoshi Haga, Kenji Kamiyama, Masahiko Ootsuka, Takanobu Mizuno, Taku Kimura, Yuuki Igarashi |
Scenariusz: | Hiromi Wakabayashi, Hitoshi Haga, Kenji Kamiyama, Masahiko Ootsuka, Mitsuyasu Sakai, Oonishi Takahito, Sayawaka, Yasumi Atarashi, Yuuichirou Kido |
Muzyka: | a-bee, Irone Toda, Kazuma Jinnouchi, Keiichirou Shibuya, Keiji Inai, Kevin Penkin, Michiru Ooshima, U-zhaan, Yoshiaki Dewa |