
Anime
Oceny
Ocena recenzenta
9/10postaci: 8/10 | grafika: 10/10 |
fabuła: 8/10 | muzyka: 10/10 |
Ocena czytelników
Kadry




Top 10
Frieren. U kresu drogi
- Frieren: Beyond Journey's End
- Sousou no Frieren
- 葬送のフリーレン
- Frieren. U kresu drogi (Komiks)

Recenzja alternatywna najgłośniejszego anime ostatnich lat. Na spokojnie, rok po premierze.
Recenzja / Opis
Baśnie dość często kończą się zdaniem „i wszyscy żyli długo i szczęśliwie”. Sousou no Frieren już na samym początku bierze pod lupę tę kwestię, ze szczególną starannością przyglądając się słowu „długo”. W pierwszym odcinku widzimy scenę bardziej pasującą do epilogu niż otwarcia – jesteśmy świadkami triumfalnego powrotu bohaterów, którzy po dziesięciu latach znoju pokonali straszliwego króla demonów. Choć zło nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa, z chwilą ubicia szkarady siły prawości osiągnęły przewagę. Wszyscy radośnie witają Himmela i jego dzielnych towarzyszy: pogodnego i nadużywającego alkoholu kapłana Heitera, małomównego krasnoludzkiego wojownika Eisena i tajemniczą elfią czarodziejkę Frieren. Jednak po świętowaniu, niczym w Powrocie króla, drużyna rozdziela się, a bohaterowie ruszają ku nowym wyzwaniom. My podążamy za Frieren, która poświęca następne lata na zagłębianie tajników magii. Po pół wieku elfka znów spotyka się z kamratami, lecz choć ona nie zmieniła się ani na jotę, to upływ czasu znacząco wpłynął na pozostałą trójkę. Ludzcy członkowie drużyny stali się szacownymi staruszkami, również Eisen nie czuje się tak żwawy jak kiedyś. Mimo to cała czwórka wyrusza na jeszcze jedną wyprawę, by wspólnie obejrzeć deszcze meteorytów. Podziwiając nocny spektakl, Frieren i Himmel obiecują sobie, że jeszcze kiedyś się spotkają. Niestety niedługo później ludzki bohater umiera ze starości. Po pogrzebie pozostała trójka ponownie się rozchodzi, ale tym razem elfka spotka się ponownie z Heiterem i Eisenem nieco szybciej… By nie zdradzić zbyt dużo, powiem tylko, że Frieren znów wyrusza na szlak, by odwiedzić krainy, które przemierzała wcześniej z towarzyszami broni. Większość tej podróży upłynie jej w towarzystwie dwójki ludzi – Fern, podopiecznej Heitera, którą elfka uczy magii, oraz Starka, młodego wojownika wyszkolonego przez Eisena.
Najwyższa ocena wśród wszystkich anime w portalu My Anime List (stan na grudzień 2024), niezliczone rzesze fanów, ponad dwadzieścia milionów tomów sprzedanej mangi… Stwierdzić, że to recenzja fenomenu współczesnej japońskiej popkultury, byłoby niedopowiedzeniem. Chociaż nie wszyscy tę serię pokochali, Sousou no Frieren stało się hitem i trudno to zakwestionować. Może się wydawać, że taką sławę omówiono już na wszystkie sposoby, chciałbym jednak pochylić się nad zagadnieniem, które moim zdaniem przeszło pod radarem widzów i krytyków. Mianowicie – co spowodowało, że akurat ta seria osiągnęła aż tak spektakularny sukces? Oczywiście, najłatwiej użyć rozbrajająco prostej odpowiedzi „bo jest taka dobra” i… nie przeczę, to niezły argument. Lecz myślę, że każdy z nas ma w swoich prywatnych topkach choć jeden serial cieszący się dobrą opinią, który mimo wszystko wielkiej kariery nie zrobił. Chciałbym skupić się w tej recenzji nie tylko na tym, co czyni to anime dobrym, ale przede wszystkim na tym, co wpłynęło na jego uniwersalnie pozytywny odbiór.
Zacznijmy od przyczyny często wymienianej wśród fanów – Sousou no Frieren zdobyła popularność, ponieważ to fantastyka, a ta od lat cieszy się ogromnym wzięciem. Zgadzam się z tym argumentem, jednak chciałbym zwrócić uwagę na pewne „ale”. O ile serial triumfuje wśród miłośników japońskiej animacji, o tyle „na zewnątrz” nie cieszy się wielkim zainteresowaniem. Nie został obsypany deszczem nagród spoza branży, kanały na YouTube wyspecjalizowane we wszystkich typach filmów i seriali rzadko się nim interesują, prywatnie też nie odnotowałem nagłej popularności w moim środowisku. Zważywszy na to, z jakim utęsknieniem szeroka widownia wyczekuje duchowego następcy Władcy pierścieni Petera Jacksona, po pierwszych odcinkach Sousou no Frieren spodziewałem się, że seria sięgnie statusu na poziomie klasyków ze studia Ghibli, Death Note’a lub Kowboja Bebopa. Krótko mówiąc, anime popularnego nawet w kręgach ludzi drżących na samą myśl o obejrzeniu japońskiej animacji. Tym bardziej że przygody elfiej czarodziejki wyszły na rok po średnio przyjętych Pierścieniach władzy. Zatem liczyłem na marketingowy samograj, zwłaszcza szeptany (sam opowiadałem znajomym, że to serial bardziej tolkienowski niż Pierścienie władzy będą kiedykolwiek).
Czy to oznacza, że autor mangi chybił celu i Sousou no Frieren to podróbka klasycznego fantasy? Nie, natomiast jest to tytuł obciążony specyficzną cechą, która według mnie nie pozwoliła zdobyć mu aż tak szerokiej popularności poza główną grupą docelową. Choć Kanehito Yamada czerpie pełnymi garściami z tolkienowskich klimatów, to w pełni zgadzam się z komentarzami, że nawet nie próbował ukryć japońskich akcentów. Czego by nie mówić, omawiamy anime, w którym pojedynki opierają się na tym, kto ma „wyższy poziom”, czarodzieje w czasie rzucania zaklęć tworzą w powietrzu magiczne kręgi, sceny balowe przywodzą na myśl bardziej cesarzową Sissi niż Tolkiena, desery są rodem z XIX wieku i tak dalej… Krótko mówiąc, do wielkiego kotła retro fantastyki wrzucono elementy, które znajdziemy w pierwszym lepszym isekaju. Nie będę za to potrącać serii punktów, bo nie wiem, na ile jest to brak wyobraźni mangaki, a na ile wprowadzenie aspektów niezbędnych, by nie spłoszyć japońskiej publiki.
Odłożywszy na bok spór isekajowo‑zachodni, omówmy od razu inny element często wskazywany jako kluczowy atut Sousou no Frieren – bogactwo przedstawionego świata. Tu już nie mam większych zastrzeżeń. Przede wszystkim, świetnie uchwycono sposób myślenia rozmaitych ras. Inaczej rozumują ludzie, inaczej krasnoludy, inaczej demony i elfy. Tym ostatnim (obok ludzi oczywiście) poświęcono najwięcej miejsca i są kimś o wiele ciekawszym niż magicznym leśnym ludem z długim uszami. Adaptujące mangę studio Madhouse stosuje bardzo prosty trik pozwalający łatwiej zrozumieć ich perspektywę – w pierwszych odcinkach upływ lat jest zwykle pokazany z punktu widzenia Frieren, w postaci krótkich scenek rodzajowych. Po upływie minuty jesteśmy już kilkadziesiąt lat do przodu, choć zarówno my, jak i bohaterka nie przeszliśmy większej przemiany. Mimo to, wszystko inne znacząco się zmieniło, zatem widzowie i protagonistka muszą regularnie odkrywać nowe fakty. Operowanie czasem nie ogranicza się do wydarzeń liniowych – Frieren nieraz wraca myślami do wspomnień ze swojego długiego życia, szczególnie do podróży z Himmelem i drużyną. Chciałbym pochwalić serię za nienachalny akcent w jednej z retrospekcji: cofamy się o tysiąc lat, do świata bardziej przypominającego starożytność niż średniowiecze (ludzie strojący się w białe tuniki niczym Rzymianie, marmurowe kolumny i rynek, który bardziej skojarzył mi się z antykiem niż średniowiecznym isekajem). Niby nic, ale dzięki temu zrozumiałem, że elfy przeżywają nie tylko niezliczone pokolenia, ale i całe epoki.
Na świat przedstawiony składa się także miejsce akcji. Tu również Sousou no Frieren triumfuje. Bardzo mądrą decyzją autora było wymieszanie odcinków obyczajowych z głównym wątkiem. Wędrujemy po wsiach, zwiedzamy knieje i wzgórza i towarzyszymy górskim eskapadom, poznając prostych ludzi z ich codziennymi problemami. Z powodu tych zwyczajnych, ale nieraz skłaniających do refleksji historii nie mogłem odpędzić się od skojarzeń z Mushishi, inną wyborną serią, gdzie właśnie motyw zawieszonych w czasie podróży (po świecie magicznym i tych wewnątrz siebie) stanowi istotny element serii. Zresztą koncepcja drogi jako celu samego w sobie jest jedną z istotnych lekcji, które wyciągamy z książek Tolkiena. Jednak jeśli komuś nie w smak te egzystencjalne dywagacje, to również może się dobrze bawić. Zważywszy na barwny i pełen różnorodnych lokacji świat, czuję się jakbym miał do czynienia z adaptacją gier w stylu Wiedźmin lub Baldur’s Gate. Czyli takich pozycji, w których gracz próbuje sprawdzić każdy zakątek, bo może jeszcze znajdzie kolejną przygodę. Mówiąc prościej – ten świat aż chce się poznawać.
Skoro już wspomniałem o licznych lokacjach, muszę napomknąć o kolejnej dość często wymienianej zalecie Sousou no Frieren – czyli o warstwie technicznej. To chyba pierwszy raz, kiedy przyznaję serii najwyższą ocenę zarówno za grafikę, jak i za muzykę, z drobną adnotacją, że w opisie tej noty dopuszczalne są „minimalne wady”. Wśród niewielkich zastrzeżeń wskazałbym na dość podobne projekty postaci – może nie są na tyle jednolite, by w trakcie seansu bohaterowie zaczęli mi się mieszać, ale ewidentnie przydałaby się większa różnorodność. Co do muzyki, lekko zgrzytają mi piosenki na otwarcie – Yuusha jest świetna, ale za bardzo słychać, że zespół Yoasobi odcina kupony od swojego poprzedniego hitu, Idol z Oshi no Ko. Druga z nich, Haru prezentuje przyzwoity, ale niewybitny poziom. To powiedziawszy, cała reszta jest czystym złotem. Mamy przepiękną pastelową paletę kolorów nadającą historii umowny charakter, ale również podnoszącą poczucie komfortu. Co więcej, studio Madhouse dwoi się i troi, by każdy kadr był znakomity, mistrzowsko operując blokowaniem i budowaniem głębi. Nieraz zdarzało mi się przerywać odcinek tylko po to, by nacieszyć się rozstawieniem postaci i przedmiotów na rysunku. Jeżeli w czasie seansu myślałem o zdjęciach do filmów Kurosawy lub Ojcu chrzestnym, to znaczy, że nie mogę dać niższej oceny niż 10. Mało tego, ze względu na dość stoicki charakter większości bohaterów, rysownicy musieli się sporo natrudzić z mimiką, ukazując nieraz zróżnicowaną paletę emocji prezentowanych przez niezbyt ekspresyjne postaci. Jednocześnie seria dba o bardziej rozrywkowe elementy, jak choćby walki, które zostały fenomenalnie narysowane, a przy okazji są odpowiednio podbudowane, co sprawia, że pozwalają wyczuć stawkę danego starcia i serwują coś więcej niż imponującą siekaninę. Znakomitym przykładem jest finał „pojedynku na manę” z połowy sezonu, gdzie zamiast epatowania zbędnym naturalizmem, wszystko zostało wyreżyserowane w taki sposób, by zostawić drastyczne szczegóły naszej wyobraźni. Z muzyką sprawa jest o tyle zabawna, że choć po seansie nie towarzyszy mi żaden utwór, to jako ilustracja dźwiękowa spisuje się bez zarzutu. Kojarzy mi się to z Diuną Villeneuve’a, gdzie soundtracku nie słucham w domowym zaciszu, jednak wiem, że bez tej oprawy film byłby zwyczajnie niekompletny.
Wyśmienitej warstwie technicznej towarzyszą wyborni seiyuu, na czele z Atsumi Tanezaki (która w tym samym sezonie wystąpiła również jako niesforna Anya w Spy x Family). Są dwa elementy, które szczególnie świadczą o klasie tej ekipy. Pierwszy to krótki, ale rewelacyjny występ Ayane Taketatsu w roli Aury. Pojawia się na dość krótko, lecz wnioskując po ilości fanartów, zaskarbiła sobie miłość widowni i uważam, że seiyuu ma w tym niemałą zasługę. Druga rzecz to przepaść między wersją oryginalną a angielską. Przyznaję, nie jestem fanem angielskiego dubbingu (nie tylko w anime), ale nawet nie mając wielkich oczekiwań, czuję się zażenowany poziomem. Przez kilka minut próbnego seansu nie wyłapałem ani jednego zdania wypowiedzianego w sposób wiarygodny dla postaci. Być może to Amerykanie nadzwyczaj spartolili robotę, jednak dzięki takiej fuszerce jeszcze bardziej doceniłem pracę japońskiej ekipy kierowanej przez Keiichirou Saitou.
Okej, te wszystkie kwestie są ładne i piękne, i na pewno pomogły serialowi w zdobyciu popularności, ale dla mnie to wciąż zdecydowanie za mało, by to anime zyskało aż taki rozgłos. Dlatego chciałbym się zająć jeszcze dwoma elementami, które moim zdaniem zaważyły na jego sławie i notach. Pierwszym są bohaterowie. Tutaj nie mam zamiaru robić rewolucji w stosunku do większości recenzji – Frieren i jej towarzysze to zwyczajnie świetnie napisane postaci, które wraz z rozwojem fabuły (bądź w przypadku pierwszej drużyny – wraz z kolejnymi retrospekcjami) odsłaniają przed nami coraz bardziej wycyzelowane osobowości. Podoba mi się, że zmiany następują powoli, nieraz w sposób subtelny, wymagający od nas ponownego seansu lub przynajmniej uważnego śledzenia scen. W kontraście do wielu współczesnych serii cieszy mnie niewielka ilość monologów wewnętrznych i stosowanie zasady znamionującej dobre dzieło kinowe, „nie mów, tylko pokazuj”. Chciałbym natomiast omówić parę niuansów, które rzadko są poruszane w internetowych analizach.
Bardzo długo nie mogłem zrozumieć, jaki jest klucz kompozycyjny tworzenia postaci do nowej drużyny Frieren. Byłem wręcz przekonany, że podjęto niewłaściwą decyzję, by główne bohaterki były osobowościami wycofanymi i stonowanymi. Może zabrzmi to głupio, ale rozwiązanie znalazłem przypadkiem w internetowym memie. W czasie podróży elfka i jej towarzysze chcą pozyskać informację od pewnej pani, ta jednak wymaga od nich kilku prostych zadań. Kiedy jeden z towarzyszy czarodziejki zwraca uwagę, że może udałoby się ją po prostu przekonać, Frieren odpowiada (tu jest właściwa baza do memu): Niestety, w przeciwieństwie do mojej poprzedniej drużyny, nikt z nas nie dysponuje wysokimi zdolnościami społecznymi. Tekst zabawny, ale skłonił mnie do refleksji. Tym bardziej że natrafiłem na jeszcze jeden szyderczy, lecz celny komentarz, że Frieren jest jak otaku. Tysiąc lat siedzi nad jedną rzeczą i przez całe milenium nie poznała ani jednej osoby. Może dlatego Sousou no Frieren odniosło taki sukces? Ponieważ autor stworzył mangę w klimacie dzieł Tolkiena, ale uwspółcześniając ją w sposób przystępny dla odbiorcy. Zamiast pójść w politykę i modne sprawy społeczne, jak to zrobiły Pierścienie władzy, Kanehito Yamada czerpie z czegoś odpornego na ideologiczną modę. Tworzy nową „drużynę pierścienia”, w której nie ma miejsca na porywającego tłumy Aragorna/Himmela, bo współcześni miłośnicy anime mogą go co najwyżej podziwiać jako piękną figurę dawnych czasów. Zamiast tego autor woli sięgnąć po postacie z cechami przypisywanymi milenialsom, takimi jak nieśmiałość, wycofanie, małomówność i niechęć do budowania społecznych relacji. Widziane pod tym kątem Sousou no Frieren staje się bez cienia ironii fantastyką na nasze czasy, stworzoną w sposób, który będzie zrozumiały i dla następnych pokoleń. Zresztą warto zwrócić uwagę, w jakich okolicznościach skomponowano drugą drużynę – to przyjaciele elfki zadbali, by ta nie spędziła kolejnych dekad sama jak palec.
Analizując początkowo łudząco podobne portrety psychologiczne Frieren, Fern i Starka, obawiałem się, że serial zrobi się nudny. Choć przyznaję, że brakowało mi tej jednej towarzyskiej osoby wrzuconej choćby dla kontrastu, to ten ryzykowny zabieg zdecydowanie się opłacił. Tym sposobem udało się stworzyć drużynę, gdzie cecha „bycia wycofanym introwertykiem” nie wyczerpuje charakterystyki bohaterów. Frieren to z pozoru chłodna perfekcjonistka, ale przy bliższym poznaniu okazuje się wygodnicką miłośniczką książek i ciast, która nie do końca radzi sobie z codziennymi obowiązkami i lubi, gdy ktoś ją wyręcza. Fern to z kolei typ wiecznie zapracowanej i nieco zrzędliwej „kierowniczki wycieczki”, która co jakiś czas musi zakasać rękawy, by trzymać towarzystwo w ryzach. Stark co prawda zdecydowanie najlepiej radzi sobie w interakcjach społecznych, ale z drugiej strony przytłacza go skala otaczających wydarzeń i często najchętniej wycofałby się z bardziej ryzykownych misji.
Relacje uczuciowe współczesnych bohaterów są również napisane w sposób, który starsze pokolenie może przyjąć z pewnym zaskoczeniem. Ja natomiast, analizując swoją generację i młodszą, w czasie seansu jedynie kiwałem głową ze zrozumieniem. Bardzo podoba mi się określenie, że wielu młodych ludzi wchodzi w związki niejako „poprzez zasiedzenie”. To znaczy, że nie doświadczają flirtu, otwartej rozmowy o uczuciach, czy dziwnego dla nich zjawiska, jakim jest randka. Po prostu w różnych okolicznościach dwie osoby zaczynają spędzać ze sobą czas i jak już się do siebie przyzwyczają, to mogą faktycznie spróbować czegoś więcej. Tak też prezentuje się „prawie związek” Fern i Starka. Ewidentnie jest między nimi uczucie, ale wyśledzenie choćby nieśmiałego romantycznego gestu stanowi niemałe wyzwanie. Z drugiej strony, mógłbym uwierzyć w teorię, że po trzech sezonach pozornego braku postępu w tej relacji któraś ze stron znienacka zapyta, czy nie wzięliby ślubu, „skoro i tak tyle się już znają…”.
Jest jeszcze kwestia związku Frieren i Himmela – to już więź bardziej skomplikowana. Pierwszy odcinek zawiera pewne sugestie, a szczegółów przybywa wraz z retrospekcjami. Wtedy dowiadujemy się o wielkim afekcie wojownika i biernej postawie czarodziejki, która wyraźnie nie rozumie, co to takiego ta miłość (albo wręcz nie zdaje sobie sprawy z okazywanych jej uczuć). W tym wątku trzeba rozdzielić kilka kwestii. Po pierwsze, tkwiący we mnie cynik wyłapał, jak wspaniałym strzałem w środek marketingowej tarczy jest niespełniona miłość elfki i człowieka. Niektórych przedstawicieli płci brzydkiej może przyciągnąć postać uroczej protagonistki‑nerda, która z powodu śmierci ukochanego pozostaje waifu – wieczną dziewicą. Jednak ta relacja jest też wabikiem dla miłośniczek shoujo. We wspomnieniach Frieren jesteśmy świadkami zalotów jednej z najatrakcyjniejszych partii w królestwie, usiłującej podbić serce wielkiej czarodziejki, której w sferze uczuciowej bliżej do nieśmiałej protagonistki licealnych romansów niż Arweny z dzieła Tolkiena. Co więcej, z powodu śmierci Himmela to uczucie nie zostało zbrukane rutyną, pozostając w strefie nieskalanego codziennością romantyzmu. Skwitowanie tego związku jako sprytnej marketingowej bazy byłoby jednak bardzo krzywdzące. Na ich przykładzie świetnie ukazano wspomniany już motyw przewodni, jakim jest długowieczność elfów. Frieren potrzebuje czasu, by zrozumieć uczucia swoje i Himmela. Zbyt dużo czasu. Zaś rozmyślania protagonistki o utraconej szansie są kolejnym komentarzem docierającym do współczesnego odbiorcy – w końcu ilu z nas wraca myślami do utraconych szans, przemyśleń „co by było, gdyby” i wyimaginowanych scenariuszy?
Skoro już omawiamy elementy ambitne, pozostał drugi nietypowy punkt, moim zdaniem decydujący o popularności Sousou no Frieren – specyficzny ton serii. Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wśród rozmaitych utyskiwań na współczesną kinematografię, rzadko pojawiają się życzenia, by było więcej siedmiogodzinnych dramatów obyczajowych o życiu węgierskich chłopów lub egzystencjalnego kina psychologicznego ze Skandynawii. Żeby nie było – szczerze się z tym zgadzam. Filmy offowe wciąż są produkowane z lepszym bądź gorszym skutkiem. Natomiast mamy bardzo, bardzo niewielu dobrych przedstawicieli tzw. „kina środka”, czyli wysokobudżetowych dzieł rozrywkowych zawierających elementy skutecznie skłaniające do refleksji. Czy Sousou no Frieren ma cechy tak zwanego „kina ambitnego”? Jak najbardziej. Jednak nie oznacza to, że mamy do czynienia z serią trudną, wymagającą seansu z notatnikiem lub horrendalnie wielkim bagażem specjalistycznej wiedzy. Co nie zmienia faktu, że jest tu kilka bardzo fajnych błyskotliwych rozwiązań. Na przykład po pogrzebie Himmela Heiter żegna się z Frieren i Eisenem stwierdzeniem osaki ni, co zwykle tłumaczy się jako do następnego razu lub trzymajcie się. Tylko że w japońskim to skrót od osaki ni shitsurei shimasu, czegoś w stylu przepraszam za to, że opuszczam to miejsce przed wami (używane na przykład, gdy pracownik opuszcza biuro przed kolegami). Wypowiedź Heitera dotyczy zarówno obecnego spotkania, jak i stwierdzenia, że jako człowiek pierwszy opuści ten padół łez. Prosty, ładny zabieg. Według mnie kwintesencją nieskomplikowanej, ale inteligentnej symboliki są szeroko omawiane sceny zalotów Himmela. W jednej z nich niemalże oświadcza się elfce, nakładając pierścionek na jej palec serdeczny, jednak ona traktuje go wyłącznie z uprzejmą obojętnością. Zaś symetrycznie za nimi narysowano wieżę zegarową, pięknie podkreślającą, że ten związek mógłby się udać, gdyby nie to nieszczęsne elfie odczuwanie czasu…
Jednocześnie serial nie jest tylko egzystencjalną obyczajówką. Wie, w którym momencie dorzucić imponującą walkę, kiedy pochylić się nad wątkami romantycznymi, a kiedy zaserwować odrobinę humoru. Właśnie, to jedno z moich bardziej pozytywnych zaskoczeń – Sousou no Frieren nieraz potrafi rozbawić. Co prawda często powtarzam, że komedia to element skrajnie subiektywny, ale nawet jeśli żarty was nie przekonają, to ważniejsza jest ich funkcja. Dzięki komediowym interludiom, często bazującym na słabostkach bohaterów, serial unika napuszonego elitaryzmu. To powiedziawszy, muszę wspomnieć o jedynym dużym zastrzeżeniu, jakie mam do serii. O ile szanuję zręczne balansowanie między motywami lżejszymi a poważniejszymi, o tyle przyznać muszę, że zmiany fabularne bywają nieco niezdarne. Świetnie się bawiłem przy sekwencjach „ambitnych”, następujące po nich odcinki shounenowe dostarczały mi mnóstwo frajdy, natomiast w trakcie pierwszego seansu potrzebowałem czasu, by przeskoczyć z jednego tonu w drugi. Do tego serial czasami nie wie, kiedy dokonać tej zmiany, co szczególnie wyraźnie daje się zauważyć w ostatnim segmencie, chyba najczęściej krytykowanym. Pomimo licznych argumentów opowiadających się za tezą, że ta konkretna przygoda wymaga rozmachu i dłuższego formatu (i jest klamrą kompozycyjną wątku szkolenia Fern), zgadzam się ze sceptykami, że można było ten epizod skrócić o odcinek lub dwa.
Omawiając tę serię, nie mogę też odpuścić jednej z wręcz „szalonych” decyzji związanych z Sousou no Frieren, jaką jest niezwykle wręcz konserwatywny wydźwięk dzieła. Być może zadecydowała chęć zbliżenia się do twórczości Tolkiena albo był to plan, by wyróżnić się na tle konkurencji, ale manga i serial mają ogromny potencjał, by przyciągnąć rzesze odbiorców zmęczonych współczesnymi trendami w narracji. Poza ogólną „grzecznością” fabuła porusza się po tematach teologicznych i to również w starym stylu. Główna bohaterka jest sceptycznie nastawiona do istnienia bogini, w którą wierzą mieszkańcy krain, ale nie wyklucza, że może się mylić. Na pierwszym planie pojawia się dwóch duchownych, którzy mimo pewnych słabostek są jednoznacznie dobrymi postaciami, wielu pozytywnych bohaterów jest również wierzących, także podróż Frieren ma pewien religijny wymiar. Jednak serial nie przesadza w drugą stronę i nie nazwałbym go teologicznym traktatem. Zatem pomimo bardzo nowoczesnych protagonistów, powstała seria, którą mogą polubić zarówno liberałowie obyczajowi, jak i proboszcz z mojej parafii. To już sztuka!
Jak na razie to moja najdłuższa recenzja, a odpuściłem sobie całą masę punktów. Nie wspomniałem o podobieństwach mentalnych Frieren do współczesnych Japończyków (najdłużej żyjąca rasa, skupiona na wąskiej specjalizacji, żyjąca na uboczu, nie do końca radząca sobie z relacjami społecznymi i zbyt wolno reagująca na zmieniające się otoczenie), świetnie wymyślonej rasie demonów, opowieści o tym, „co czyni bohatera” na przykładzie Himmela, czy zabawnej i niegłupiej symbolice imion postaci. Napisałem raptem dwa zdania o muzyce, a przecież zasługuje ona na co najmniej stronę tekstu. Po długich przemyśleniach wydaję mi się, że to może być klucz do sukcesu Sousou no Frieren – poza oprawą techniczną nie ma tu może niczego, co bym określił „genialnym”, za to w każdym innym aspekcie dostarcza nam bardzo dobrych wrażeń. Są tu elementy ambitne, obyczajowe, przygodowe, romansowe oraz fantasy i miłośnicy powyższych znajdą tu coś dla siebie. Konstrukcja bohaterów wabi nadzwyczaj współczesną koncepcją, ale obyczajowo anime przeszłoby weryfikację kodeksu Haysa. Co ważne – choć serial wdzięczy się do bardzo szerokiej publiki, nie mam wrażenia obcowania z produkcją skrajnie komercyjną, nastawioną wyłącznie na mizdrzenie się do odbiorcy. Sousou no Frieren nie sklasyfikowałbym jako serii skrajnie „bezpiecznej”, bo łączy trudne do pogodzenia marketingowe koncepcje. Co ważne, robi to nadzwyczaj skutecznie. To chyba uznałbym za klucz do jej popularności – obowiązuje tu znana z ekonomii synergia 2+2=5, gdzie poszczególne części układanki dają nam animację tak „dobrą” w licznych aspektach, że finalnie dla wielu prezentuje się „wybitnie”.
Z tego powodu nie do końca zgodzę się z często powtarzanym argumentem, że grupą niezadowoloną z seansu mogą być odbiorcy, którzy oczekują najlepszego na świecie anime. Moim zdaniem serią rozczarują się osoby liczące na serial, który w wybranym przez nich aspekcie będzie arcydziełem. Na przykład, to seria mocno tolkienowska w duchu, natomiast to nie jest kolejna przygoda w świecie Śródziemia, tylko dzieło czerpiące liczne motywy z twórczości angielskiego pisarza i pozostające przy tym rasową japońską animacją. Siłą napędową Sousou no Frieren jest to, że świetnie się spisuje na tak wielu płaszczyznach. Czerpię większą radość z każdego odcinka, im bardziej analizuję anime pod kątem całości, a nie szczegółów. Jeśli po roku tak wysokich notowań komuś to potrzebne, to szczerze rekomenduję dać tej serii szansę. Po prostu nie szukajcie w niej swojego perfekcyjnego wyobrażenia opowieści, bo tylko zepsujecie sobie nieskrępowaną frajdę z dwudziestu ośmiu odcinków.
Recenzje alternatywne
-
Zegarmistrz - 26 marca 2024 Ocena: 10/10
Najlepsze fantasy od jeden Bóg tylko pamięta, jak dawna. więcej >>>
Twórcy
Rodzaj | Nazwiska |
---|---|
Studio: | Madhouse Studios |
Autor: | Kanehito Yamada, Tsukasa Abe |
Projekt: | Daiki Harashina, Reiko Nagasawa, Seiko Yoshioka |
Reżyser: | Keiichirou Saitou |
Scenariusz: | Tomohiro Suzuki |
Muzyka: | Evan Call |